Poprawki złożone w ostatnim dniu. Były proste, ale pojawiły się inne kłopoty, trzeba było wydzwaniać do urzędu, radzić się i konsultować, także przekonywać do swoich racji, nie urzędowych, co się szczęśliwie udało.
Na niebie tymczasem ukonstytuowała się kwadratura Słońca do Marsa. I naprzeciw dzisiaj przeleciał się Księżyc, niczym przysłowiowy u astrologów spust w rewolwerze wydarzeniowym.
Tu muszę wrócić do kwestii samochodu. Który zaczął jakiś ładny czas temu z nagła gasnąć. Był z tą dolegliwością u mechanika w K., ten sprawdził całą elektrykę, podokręcał coś, poruszał kablami i jakiś czas auto chodziło bezproblemowo. Aż znowu przestało. Wprawiając Anię w różne tarapaty w drodze. W gminie zawsze łatwo było kogoś poprosić z ulicy, ze sklepu, mniej lub bardziej znajomego, o pych. Gdzieś dalej robiło się makabrycznie nerwicowo straszno. Na ogół nie można było wyłączyć silnika, to jedyna skuteczna rada, aby zajechać i wrócić. Czasem musiałam z nią jechać tylko po to, aby siedzieć i pilnować włączonego samochodu, podczas gdy Anna załatwiała sprawy i sprawunki.
Dzisiaj z owym listem do urzędu Ania załadowała na pakę rower, wsiadła w samochód, nie odpalił oczywiście (a wczoraj, kurczę, tak, i to dwa razy pod rząd), wypchnęłyśmy go z garażu i spadło na mnie to pchanie. Na szczęście mamy z górki do bramy i auto mogło nabrać rozpędu. Ale przy włączeniu sprzęgła kilka metrów przed bramą nie dałam rady, samochód zatrzymał się. Anna w złym humorze, wypisz wymaluj marsowym, wedle dzisiejszego aspektu planetarnego na niebiosach, ja bezradna i zadyszana...
- Mirko! - krzyknęła nagle do kogoś na drodze. W kierunku miasteczka pedałował był właśnie nasz wioskowy chłopiec czasem pomocny. - Chodź-no do nas! Pomożesz. Podwiozę cię za to.
Chłopiec, już wyprzystojniały od ostatniego czasu, gdym go widziała, z romantycznym wąsikiem na gładkim licu, zatrzymał się i przystał na taki układ. Wepchnęliśmy w trójkę nasze chore autko pod górę, na linię startową, Ania zasiadła za kierownicą i pchnęliśmy je oboje, Mirko i ja, w dół, z całej siły nóg i rąk.
Pod bramą silnik zapalił szczęśliwie.
Po drodze zgasł jednak przy zapaleniu świateł, ale ruszył po poruszeniu kablami przy akumulatorze. Anna zajechała na pocztę i wysłała pismo urzędowe, wysadziła pomocnego pasażera w miasteczku i zajechała do sąsiedniej gminy, do naszego znajomego młodego mechanika. Przyjął nasze auto do dokładnego sprawdzenia i przebadania, zatem Anna, zaopatrzywszy się w najpotrzebniejsze artykuły ze sklepu wsiadła na rower i z powrotem do domu się udała.
Po drodze jednak dostałam telefon.
- Pedał się urwał! Nie mogę jechać. Idę pieszo. Będę w domu może wieczorem...
Ja tymczasem w wiecznym codziennym tańcu, tym razem podwójnym. Serowarzę, palę pod płytą, gotuję karmę kaczkom i kurom, nam obiad oraz jednocześnie robię twaróg, wyganiam kury z ogródka, dokarmiam głodne kaczki, kwokę z pisklętami, wyganiam kaczki z pola owsianego, gdzie ulubiły się paść, przeganiam kozy do sadu, wyganiam zbiegłe kozy z pola, dozoruję chorego psa, Miłą, który ma znowu atak padaczki, rozmawiam przez telefon, sprzątam i ogólnie usiłuję nie zwariować.
Anna poradziła sobie jednak dość sprawnie. Doszła z rowerem do granic Czeremchy, tam w napotkanym sklepiku agd udało jej się dobrać i kupić odpowiedni klucz i przykręciła nim pedał. Wróciła zaskakująco wcześnie, w sam raz na obiad (domowy makaron, sos z koźlęciny, sałata z dodatkami z naszego ogródka z octem jabłkowym swojej roboty i jajem zielononóżki na twardo).
Na koniec dnia tak marsowego schwyciła (he, upolowała na podwórzu) koguta, jednego z dwóch, i ucięła mu głowę. Zdrowiutki, pachnący. Na rosół, kotlety i wątróbkę z cebulką.
Smacznego! :DDD
OdpowiedzUsuńPzdr.
A, dziękuję... ;-) Właśnie konsumujemy rosołek z makaronem swojej roboty... z zielonym koperkiem prosto z ogródka. Mszyce zaczynają się pokazywać swoją drogą. Pozdrawiam, ES
OdpowiedzUsuńczy to jest trudne , zabić zwierzę które się wychowało?
OdpowiedzUsuńTo dłuższy temat... trudno i nie. Mieszczuchowi na pewno trudno. Nawet jeśli nie musi przełamywać oporów "moralnych" i barier modnego światopoglądu pro-wegetariańskiego. Do tego trzeba przywyknąć i najpierw obserwować, uczyć się u innych, którzy to robią. A robią to najlepiej chłopi z dziada pradziada. Bo to czynność opanowywana najlepiej przez naśladowanie. Kobiety radzą sobie dobrze z drobiem i rybami, bo do tego nie trzeba siły fizycznej. Myśmy uczyły się u kobiet na wiosce. Mężczyźni ćwiczą się na większych zwierzach i jak zauważyłam traktują to jako sprawdzian swojej męskości i siły. Im większe zwierzę powalą i mięso sprawnie rozbiorą tym większa duma. To naturalne. Z biegiem czasu wrażliwość maleje i wytwarza się rodzaj tarczy w psychice, pozwalającej zachować zimną krew w momencie cięcia. Nie ma w tym mściwości, złości ani zła. Taka jest przyroda i życie w niej. Sprawa zjadania mięsa też wymaga przełamania oporu, u Mieszczucha rzecz jasna. Dzieci zresztą, też chłopskie to przechodzą. Mnie z czasem zrobiło się tak, że mam opór przed jedzeniem mięsa ze sklepu. Muszę je najpierw... pobłogosławić i podziękować temu nieznanemu zwierzęciu. Bo swojemu dziękuję już odruchowo. ;-) Pozdrawiam, ES
OdpowiedzUsuń