Małe gospodarstwo na pograniczu wschodnim, przyjazne środowisku i dobrym ludziom, wytrwałe. Na tym blogu można pobyć w nim i poznać jego życie, pracę, poczuć rytm czterech pór roku, a także trochę pofilozofować...
17 maja 2012
Barania niespodzianka
Wczoraj zaczęło się chmurzyć. Ale pogoda wytrwała do popołudnia. Choć Ania już rano, jadąc z naszą znajomą Martą od Kóz, osiedleńcem z trzeciej wsi, za Wisłę, do Jastrzębca donosiła mi, że leje i minęła burzę gdzieś w okolicach Sokołowa Podlaskiego.
Dzień był przez ten wczesny poranny wyjazd mocno poszarpany i stresujący dla mnie. Dużo fizycznej pracy. Zajrzałam w efemerydy, no, tak, Księżyc paradował przez początek znaku Barana (fizyczność, waleczność, samodzielność) w kwadraturze do mojej planetarnej obsady Koziorożca. Obliczyłam też szybko, że w okolicach czasu planowanego powrotu Ani będzie przechodził na tle Urana. - "Ho, szykuje się niespodzianka!" - pomyślałam. Ale nic innego nie przyszło mi do głowy, niż owa burza i deszcz, które szły z Polski i szły i widać ich nie było. A czekaliśmy z sąsiadami z utęsknieniem tego dżdżu, bo wszystko już akurat zostało posiane, przedwczoraj także fasola jaś i dynie, nasze i pani Wiery, na spółkę, na jej poletku za chatą.
Poradziłam sobie metodycznie i spokojnie, bez pośpiechu z karmieniem kaczek, dojeniem, mlekiem, nastawiłam ser i poszłam z kozami na trawę do pani Ziny. Zgodnie z charakterem znaku Barana jej syn właśnie zjechał z miasta i odpalił kosiarkę, aby ściąć ów trawnik, na którym kozy tak pięknie się pasły. Cóż, przeniosły się na inny nieużytek wioskowy i tam dojadły, aż nas lekki deszczyk do obejścia z powrotem zagnał.
Zapakowałam kozy do obory, nakarmiłam kaczki, z trudem usuwając z drogi Gusię, która jest w nich po prostu zakochana i je adoptowała. Mały kaczy inwalida zdechł w końcu i pochowałam go w lesie.
Nareszcie zjechała Ania. Z owego Jastrzębca, gdzie z Martą na spółkę kupowały tegorocznego koziołka alpejskiego z hodowli Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt Polskiej Akademii Nauk . Wyszłam z domu i oczom nie mogłam uwierzyć. Stała, śmiejąc się i trzymając jakieś drobniutkie brązowe stworzenie z pomarańczowymi kolczykami w uszkach.
- A co to? Wzięłaś koziołka do nas? Coś się stało? - zdumiałam się i nagle zajarzyłam, że właśnie dzieje się owa planowana przez niebo niespodzianka.
- Nie - śmiała się dalej Ania.
- No, więc co to jest?
- Przyjrzyj się lepiej, patrz!
- Dziewczynka! Dokupiłaś kózkę!
- No, wreszcie zgadłaś!
I tak Felicja zjawiła się w naszej zagrodzie. Jest ponad miesiąc młodsza od naszych trzebieńców, ale miesiąc starsza od Żuczków. Mimo to Żuki jej dorównują posturą. Koźlę nie widziało nigdy pastwiska, było wcześnie odstawione od matki i karmione sztucznie, mlekowym preparatem i paszą. Co czuć, bo pachnie chemicznie.
Powstał problem gdzie ją umieścić. Koziołki zaczęły ją obwąchiwać i bombardować rogami w zbyt dużej liczbie. Zatem zdecydowałyśmy się przenieść Tynkę do boksu białasek i zostawić nabytek wespół z Melą, naszą księżniczką. Która przy rasowej urodzie nowej kózki stała się momentalnie wice-księżniczką. Dostała też imię Fela. Aby zadość się stało pewnemu mojemu twórczemu pomysłowi z lat młodzieńczych, gdy popełniłam pewne psychodeliczne opowiadanie o dwóch "siostrach" Feli i Meli.
No, i także przywiozła ze sobą deszcz. Który zasnuł niebo chmurami na dłużej. I tak mamy teraz angielską pogodę, dzięki czemu mogę cokolwiek posiedzieć przy komputerze i wszystko wam opowiedzieć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A ja zamówiłam już dwie panny na przyszły rok. Tylko czy dwie to nie za mało? :-)
OdpowiedzUsuńrzeczywiście ślicznota!:)
OdpowiedzUsuń