Dzień był bardzo słoneczny i w sumie ciepły. Kozy od jakiegoś czasu jak zaczarowane pasą się od rana do zaawansowanego popołudnia bez przerwy. A ponieważ panie sąsiadki już zebrały wszelkie warzywa z ogródków, przestałyśmy chodzić za nimi jako pasterki, pasą się same. W ten sposób wygospodarował się wolny czas do zagospodarowania. Tzn. wolny czas dla Anny, bo ja wciąż robię to samo codziennie. Serowarzę, rąbię drewno, palę pod płytą i gotuję obiad, czasem jakieś przetwory dorabiając.
Zatem Anna chwyciła za piłę i dalejże segregować zalegającą już od zeszłej zimy na podwórzu kupę świerkowych żerdzi. Część odpowiednio długich i grubych oraz ciężkich na przecięcie na traku, część nieco gorszych, cieńszych na inną kupkę, te w razie potrzeby będą do wyboru przy budowie ogrodzenia, część gorszych odpadów, cienkich i lekkich, czyli suchych do pocięcia na opał, a część krótszych, ale ciężkich i grubych do budowlanych celów, jeszcze słabo określonych na przyszłość. Kupek się namnożyło na podwórzu, ale jakoś tak luźniej się zrobiło wreszcie.
Anna piłowała zawzięcie całe popołudnie, a ja układałam kolejne zbiory drzewne w ścianki w różnych miejscach, jeszcze wolnych. Część zwiozłam taczką na taras, gdzie drewno ma wystawę na południe, szybko schnie, a poza tym jest pod ręką w czas śniegów i mrozów. Wystarczy wyskoczyć na chwilę, nawet w podkoszulku na taras i wnieść do domu brakujące bierwionka, aby dorzucić do piecokuchni.
Na obiad przyrządziłam kolejne danie warzywne. Ostatnio jadamy głownie warzywa. I jedno powiem. Gdybym tak miała cały boży rok robić, znudziłoby mi się szybko. Ale, że z okazji jesieni i zbiorów przeszłyśmy na jedzenie jarskie nieomal (nieomal), z przyjemnością czyszczę kiszki.
Po pasztecie z cukinii, zupie burakowej, smażonych zielonych pomidorach z sadzonym jajkiem, kolejne danie, które nauczyłam się dość dobrze przyrządzać to leczo. Jadamy teraz tego dużo. Z okazji urodzaju cukiniowo-patisonowo-dyniowo-pomidorowego. Jak przyrządzać leczo po cygańsku, gdyż jest to danie cygańskie, z regionu rumuńsko-węgierskiego nauczyłam się od rodowitych tamtejszych Cyganów, którzy gościli na festiwalu folkowym w Czeremsze.
Uwaga, podaję przepis, który z ich ust usłyszałam byłam. I stosuję wiernie.
Nie wiem, czy ktoś z Czytelników pamięta tabory cygańskie, wędrujące przez Polskę ledwie wiosna ruszyła. Ja pamiętam. Pamiętam popłoch i podniecenie, jakie budziły, nadjeżdżając znienacka i jadąc wolno przez moje miasteczko rodzinne. Wszyscy czuli się podminowani i zmobilizowani do nadzwyczajnej uwagi. Cyganie zakładali zwyczajowo obóz na polanie w naszym lesie, koło wysychającego jeziorka. Przyciągał on młodych ludzi, żądnych wieczornej zabawy przy ognisku ze strony "naszych", a z niego wyruszały "Cyganichy" na wieś, za zarobkiem lub "urobkiem" raczej. Moja babka padła raz czy kilka razy ich ofiarą, więc wiem z jej ust, jak to się odbywało. W drzwiach domu zjawiała się Cyganicha, zagajająca rozmowę "handlową". A to, że powróży, a to, że garnki sprzeda, czy co tam jeszcze. Rozmowa trwała długo, bo żadne "nie" nie docierało jakoś do jej uszu. W tym samym czasie druga Cyganicha plądrowała niepostrzeżenie obejście. I gdy moja babka wyjrzała na dwór zza ramienia okupującej drzwi rozmówczyni, zobaczyła co się dzieje, a w obejściu miała jeszcze kilka budynków gospodarczych i ogród i sad, dalejże wyganiać nieproszonych gości wielkim głosem, obcesowo. Cyganichy wrzeszcząc i kłócąc się wycofywały się krok po kroku do bramy, po czym uchodziły w te pędy. Z łupem, jak się okazało. Kilkoma kurami, czy kaczkami, oraz ogródkowymi zbiorami, schowanymi pod spódnicą, zawieszonymi na specjalnych hakach. Moja babka twierdziła, że miały kilka spódnic, i jak którąś udało jej się zmusić do podniesienia jej, to uniosła tylko wierzchnią.
Po co o tym opowiadam? Ano, żeby przybliżyć klimat i zasadę sporządzania lecza (cygańskiego wynalazku).
Nasi południowi sąsiedzi, od Węgier, Rumunii, Czech po Śląsk lubują się w używaniu specjalnych garnków żeliwnych, zawieszanych nad ogniskiem, w których przyrządza się pieczonkę, czyli danie ze wszystkiego co się da. Tak robili pierwotnie Cyganie i jest to ich wynalazek. Leczo jest takim daniem pieczonkowym
Wrzucano w jeden gar wszystko, co udało się zdobyć z ogródków odwiedzanej wioski. Pokrojone w kostkę. Podstawą był tłuszcz ze słoniny, zdobytej od jakiegoś gospodarza. Dalej szły pokrojone pomidory, papryki, marchewki, selery, pietruszki, kalafiorki też, jeśli się trafiły, i fasolka zielona także, ziemniaczki, zielenina taka czy owaka, dynia lub jak teraz cukinie i patisony. Oraz grzyby. Wszystko to kitrasiło się na ogniu często mieszane we własnym sosie, bez kropli dolanej wody. Dosmaczone solą i pieprzem, czy zielem angielskim i liściem laurowym. Jeśli zgęstniało zbyt szybko dolewano wytrawnego wina. Po czym raczono się zespołowo przy śmiechu i zabawie i muzyce. Tak to było.
Zatem przyrządzam potrawę po cygańsku, wspominając nieutuloną złość mojej babki, okradzionej ze złotodajnych kurek i kaczek, i myśląc o czasach, które nas czekają jeszcze, gdy złodziejstwa wędrownych wygłodniałych mieszczuchów staną się zmorą zwyczajnych gospodarzy ziemi.
Kociołki nadal bywają w użyciu, my się będziemy równiez niebawem zaopatrywać... no bo na czym w drodze gotować?... ;-)))
OdpowiedzUsuńZ tym złodziejstwem wygłodniałych mieszczuchów to świnto racja...już widuję, spacerując z psami po okolicznych polach, podjeżdżających autami a czasami tylko rowerem i biorących z pól warzywa jak swoje...bezrobocie i bida...oj będzie się działo, będzie
OdpowiedzUsuńTo nie tylko mieszczuchy robią. Leniwi pijaczkowie z wiosek również, o ile wiem... ES
Usuńlub porywali piękne błąd dziewczyny :) z opowieści mojej babci :) coś w tym jest bo u nich taka tradycja więc jak się któremuś spodobała blond włosa dziewczyna z wioski to sobie ja brali. U mnie nie raz jak chodzą po wsi spuszczam psy bo zawsze kogoś okradną :)
OdpowiedzUsuńTe lęki nadal trwają, prawda. I zdarzają się kradzieże, nawet na mojej wiosce kilka lat temu, w biały dzień. Cyganie zajeżdżają samochodami, już jednak, a nie taborem. I znikają w sinej mgle, z ukradzioną naiwnym chłopom gotówką. A podali się za uzdrowicieli, co dotykiem leczą. Chłop zdjął w tym celu marynarkę, w której całą kasiorę w zanadrzu trzymał. Na tym pamięć mu się skończyła. Ocknął się goły i niewesoły... ES.
UsuńJa się z tych wygłodniałych mieszczuchów wypisuję powoli bo ogród warzywny i sad już się u mnie ,,robi"a i kury pewnie już wiosną kupię o ile sąsiedzi nie będą się burzyć...
OdpowiedzUsuń