Pełnia Księżyca naprężyła pogodę, poranek był rześki i oszroniony. Choć wstać mi się w nocy nie chciało, ani oczu otworzyć, gdy Anna reklamowała mi niezwykły blask światła księżycowego na czystym nocnym niebie, a ranek wczesny przespałam, jak ostatnio co dzień, bośmy się już podzieliły obowiązkami. Anna, jako skowronek obrządza porannie kozy, ja jako sowa - wieczornie. Jednak co ze mnie za sowa! Jeśli chodzę spać z kurami (20, góra 21), a wstaję o tej samej godzinie, tylko 12 godzin później! Chyba borsuk raczej...
Kurczęta prowadzane przez Usię, kilkutygodniowe, w liczbie siedmiu, acz już obrosły całkiem piórkami, to jednak narzekały w dzień na chłód i już o 16 stały na progu domu, pikoląc w niebogłosy, że chcą pod dach. Poszły i po jedzeniu natychmiast otoczyły kółeczkiem kwokę, która rozcapierzyła opiekuńczo skrzydła, przygarniając co tylko się dało do siebie, na słomie, złożonej w stodółkowej kopce.
Patrząc na takie sceny zawsze się dziwię, że zwyczaj hodowania kur w naturalny sposób tak diametralnie wygasł na polskiej wsi. To naprawdę rzadki widok! Tymczasem własne stado rozmnażające się w zwykły dla siebie sposób to prawdziwy komfort dla hodowcy, który nie musi troszczyć się o młode nadmiernie, chuchać i dmuchać, dogrzewać i dokarmiać. A także, jak sądzę z obserwacji dla samych ptaków, które spełniają się we wszystkich rolach, żyją w zgodzie ze swoim instynktem, są przez to szczęśliwe i zdrowsze.
Kozy, po wczorajszej kwarantannie oborowej, dzisiaj wyszły na pastwisko dość późno, bo trzeba było czekać, aż rosa zejdzie (to ze względu na jedną z nich, która dostała zaburzeń gastrycznych, żerując na mokrym ostatnio). Efektem jest natychmiastowe zmniejszenie się ilości mleka o kilka litrów.
Anna zrobiła rekonesans na naszej nowej działce leśnej. Znów wprosiłyśmy się na świerk, bo tego co nazbierane, nie wystarczy na ogrodzenie dla kóz, planowane na przyszły rok. A potem nazbierała kosz opieniek, już w naszym pobliżu. Dużo jest już starych, niektóre robaczywe, to końcówka zważywszy przesilenie Księżyca i ochłodzenie. Ale i tak wyszło dwa garnki. Nie udało się jednak zagotować ani jednego, bo nagle zbrakło gazu i trzeba będzie na gwałt trzecią w tym roku butlę kupować.
W takim razie zabrałyśmy się za kiszenie kapusty (kupionej na targu onegdaj, w ilości 20 kilogramów). Anna poszatkowała, a raczej starła główki na dużej tarce, sprawdzającej się od lat w tym kapuścianym dziele, zamiast szatkownicy (kupiłyśmy na miejscowym targu za radą znajomego autochtona), ja wymieszałam kapustę z solą, kminkiem, tartą marchewką i jabłkiem i ubiłam tłuczkiem w beczce, przekładając co jakiś czas liściem laurowym. Tenże bobkowy listek ma znaczne właściwości anty-pleśniowe i utrzymuje produkt w formie długi czas (odstrasza także robaki w mące czy suszu np. grzybowym). Na koniec przycisnęłam całość deseczką dębową i kamieniem i ustawiłam beczułkę w kuchni, aby w cieple ruszyła fermentacja.
No, a teraz opisuję rzecz całą jako epokowe wydarzenie!
Bo w istocie jest ważne. Kiszona kapusta to tradycyjne i najlepsze naturalne źródło witaminy C aż do wiosny, na długie, pozbawione świeżych roślin zimowe czasy. Współcześnie łatwo jest z niej zrezygnować, kusząc się na podpędzane "witaminki" z marketu oraz cytrusy, coraz częściej modyfikowane genetycznie (np. cytryny, pomarańcze, winogrona bez pestek), albo kupując imitację kiszonej w sklepie, pachnącą dziwnie siarką czy czymś podobnym, co ma zabić zbyt prędką fermentację. A potem jakże trudno wrócić do zwyczaju odwiecznego, przez przodków zawsze o tej porze roku starannie odprawianego. Bo to rytuał jest, świętość. Ważna sprawa dla zdrowia wszystkich domowników, zwierząt też, które ową kapustę pod wiosnę zajadają pasjami. I naprawdę nie warto sobie odpuszczać w tej kwestii.
Też dziś zakisiłam kapustę, ale kupiłam już poszatkowaną, więc roboty mniej, niż u Was za to nie mam ubijaka, więc gniotłam rękoma. Mam zaufane sprzedawczynie na targu, od których czasem kupuję kiszoną kapustę, ale nie ma to jak własna, po którą zawsze można sięgnąć, jak tylko przyjdzie chętka :)
OdpowiedzUsuńU mnie kapusta jeszcze w ogrodzie, trzeba będzie wreszcie się za to wziąć.
OdpowiedzUsuńi ja w tym roku myślę o kapuście....
OdpowiedzUsuń"trzeba będzie na gwałt trzecią w tym roku butlę kupować." - aż mnie zazdrość i zdziwienie zakłuło. Przy codziennym pieczeniu chleba bułeczek, mięs "na zimno" lub z szynkowara i zwykłym gotowaniu, butlę zmieniamy co około 2 tygodnie :-(
OdpowiedzUsuńAle cóż poradzić - miasto.
A kapustę trzeba kisić samemu. Kupienie dobrej (nie zaprawianej niechcianą chemią) jest już chyba niemożliwe. Nawet ta dotąd smaczna, kupowana z firmy robiącej doskonałe kiszonki stała się ostatnio podejrzana i niechętnie przez organizm przyjmowana.
A my kisimy 40 kilogramów na dwie osoby na cały rok. Jak się ukisi to do słoików zapasteryzować 30 minut i mkoże stać w piwnicy i 5 lat. Ubija deptając szybko i bez wysiłku tak jak robili nasi dziadowie . Ted
OdpowiedzUsuń