Uratowałyśmy dwa jaskółcze żółtodzioby. Dwa dni pod rząd znajdowałyśmy je rano siedzące pod wewnętrznym progiem obory, spadały z gniazda nad nimi. Anna brała drabinę, ja podawałam jej ptasie szkraby w misce, i dłonią w rękawiczce (żeby a nuż nie zrazić rodziców do zapachu ludzkiego) wkładała znajdki z powrotem do gniazdka. W sumie ten późny wylęg, już drugi z rzędu liczy sobie trzy jaskółczęta. Poprzednia młodzież radzi już sobie sama, ale i tak wpada na nocleg do obory, gdzie wysiaduje na przeciwległej belce.
Od kilku dni nic nie wypadło. Rodzice kręcą się i zwijają, aby wykarmić potomstwo, zatem nic złego się nie stało.
Natomiast Laba zaczęła kraść jaja z dzikiego gniazda, które sobie kury urządziły pod wialnią. Dostaje ostrą reprymendę: "Fe! Zostaw!" i natychmiast zostawia jajo, niesione delikatnie w pysku, co na razie jednak nadal nie jest dla niej straszniejsze od pokusy smacznej wyżerki gdzieś na uboczu.
Anna zmobilizowała się wczoraj i porżnęła cały tegoroczny urobek, sosnowo-brzozowy z działki leśnej piłą i na krajzedze. Część poszła na zapas do pieca chlebowego, część co cieńszych kawałków pod kuchnię, a resztę ułożyłam w ścianki pod daszkami. W ten sposób oba są już zapełnione po brzegi i długiej zimy się nie boimy.
Zostanie jeszcze sporo odpadów z żerdzi świerkowych, które mają pójść na ogrodzenie, to już wejdą w dalsze zapasy na rok przyszły, lub może nawet za-przyszły.
Są tacy co wieszczą tej zimy nawet 40 stopni na minusie. Niezbyt w to wierzę, ale rzeczywiście myszy złażą się z pól do gospodarstwa dość szybko, za nimi zleciały się z głębin puszczy nocne drapieżne ptaki, których straszliwych wrzasków ucho ludzkie nie słyszało dawno, lub nigdy (to, co ostatnio mnie przeraziło w nocy, to zapewne sowa, może ta?). Ponadto szykuje się żołędny rok, dęby mają mnóstwo owoców, a tutejsi mawiają, że zawsze tak jest przed mroźną zimą. Zobaczymy.
Na razie widzę, że drzewa czeremchowe obrodziły, owoce są już częściowo dojrzałe, więc codziennie, przy okazji wypasu kóz chodzę na nasz ugór i zjadam kilkanaście garści, zawzięcie plując dookoła pestkami. Słodkie, niektóre już pomarszczone od słońca i braku deszczu.
To stary Mikołaj mnie oświecił, opowiadając:
- Mój znajomy, starszy człowiek zaczął chorować na nadciśnienie. Lekarz przepisywał mu leki, które nic nie pomagały. Aż ten nagle usłyszał od kogoś radę, jedz czeremszynę, ona ci pomoże! Posłuchał, przestał brać leki i codziennie do lasu chodził, bo pora była odpowiednia, i zajadał się czeremszyną. Przy okazji zbierania grzybów. W końcu poszedł do lekarza, uśmiechnięty, porcję stu tabletek z kieszeni wyjmuje, wykłada na biurko i mówi, że jest zdrowy. Jak to? Lekarz na to i zmierzył mu ciśnienie. Doskonałe. Ot, i tak się chłopina uzdrowił sam.
No, to jadam, czemu nie? Jak jest okazja.
No 40 stopniowych mrozów to moje rury z wodą nie wytrzymają...
OdpowiedzUsuńJak dobrze że ja nie mam rur wogóle...
Usuń