14 lipca 2013

Pieczyste czyste

Rado rano zebrał swoje rzeczy, spakował plecak i wyruszył pieszo kilka kilometrów na stopa. Jeszcze wczoraj pomagał mi zagonić indyczkę z indyczętami przed kolejnym deszczem do kurnika. Bezskutecznie. Nie daliśmy rady wygonić jej ze wszystkich krzaków, w których się po drodze zza naszego pola owsianego chowała wraz z dziećmi, czując bliską ulewę. Jej instynkt okazał się silniejszy od niewielkiego rozumku i zaufania do człowieka. Wśród pierwszych grzmotów zostawiłam ją na pastwę losu w głębi kolejnego krzewu wśród wielkich traw. "Nie będę kopać się z koniem" - stwierdziłam. I z kolei zaufałam mądrości przyrody i Stwórcy.
Lunęło porządnie, siedzieliśmy już w domu, pijąc piwo i słuchając odgłosów deszczu na dachu. Kiedy ustało stwierdziłam, że poczekamy na Annę, która znów na swoich rzemieślniczych zajęciach była, i w trójkę wyłapiemy jakoś indycze bractwo. Tymczasem ledwie deszcz ustał uparte ptaszysko przyprowadziło swoje latorośle w liczbie całkowitej samo do kurnika. Ot, to była moja durnota z tym pędzeniem jej z pola.
Z powodu wciąż mokrego nieba zrezygnowałyśmy z dorocznej wizyty na kupale prawosławnej, urządzanej nad zalewem Bachmaty pod Dubiczami Cerkiewnymi. W zamian urządziłyśmy chłopakowi pokaz palenia w piecu chlebowym i wypieku. Ciasta, chleba i podlaskich frytek. Te ostatnie piecze się na blaszce pokrojone w plasterki i obłożone słoninką i boczkiem. Aż do zrumienienia i zmięknięcia. Soli się przy spożywaniu. Pychotka. Zniknęły szybciej, niż ciasto. Trochę za mało ich przygotowałam, jak się okazało, ale nie liczyłam na ich jakieś nadzwyczajne wzięcie u wegetarianina!

Generalnie wiele, dzięki Radowi pchnęłyśmy do przodu. Uporządkował co cięższe drewno i zalegające na podwórzu deski olchowe, które trak-ista zrzucił luźno jedną na drugą, wyczyścił i ułożył na przekładkach, pomógł w budowie i montażu barierek w altanie oraz desek sufitowych, wkopał (oczywiście wszystko nie sam, tylko z Anną) 16 słupków na jednym boku kolejnego ogrodzenia, które stawiamy wedle brzozowego laseczku, narąbał drew do kuchni z gałęzi przynoszonych od zimy, no, i próbował zamontować telewizję, co się nie udało, ale może jeszcze uda, po sprawdzeniu sprzętu.
Nauczył się wiele, jak myślę. Zobaczył w praktyce hodowlę kóz i drobiu, przetwarzanie mleka, pieczenie w piecu chlebowym, karmienie, postępowanie z różną zwierzyną w obejściu, może wyciągnąć sobie wnioski choćby z tego, co my jeszcze nie ogarnęłyśmy, a co konieczne jest, aby było zrobione w gospodarstwie.

Ja też się czegoś nauczyłam. Karmienie wegetarianina mężczyzny to sprawa wykraczająca poza moją percepcję i wyobraźnię ile może zjeść i czym go nasycić. Sama, przypomnę, jadam już tylko 2 razy dziennie, dość skromne posiłki. W porównaniu. Także: karmienie wegetarianina jest bardzo kłopotliwe dla mięsożercy, zwłaszcza, gdy ma mało czasu na przygotowywanie posiłków. Bo wymagają gotowania w dwóch garnkach. Nawet jeśli wegetarianom wydaje się, że są tacy tani, to wcale tak nie jest. W końcu postawiłam na swoim i zrobiłam obiad po swojemu. To już któryś jarosz z rzędu, który się złamał, no, ugiął, przy zapachu pieczeni koźlęcej... Która starczyła nam na trzy dni sutych obiadów. Bez kłopotów, kosztów i problemów z czasem.

A teraz relacja zdjęciowa z tygodnia. Podczas, gdy Anna z Radem szaleli na polu z sianem ja miałam przygodę z koniem. Nie kopałam się z nim, o nie! Choć to był mały kon`yk, kucyk Iwana. Przywędrował sobie z drugiego końca wsi i zajrzał na nasze podwórko. Szukając kóz, towarzystwa zwierzęcego, którego mu widocznie brakuje. Kozy oczywiście ukryły się w swojej zagródce jak przed dyjabłem jakimś.


He, wyglądam ja z domu, drzwi otwieram, a na progu nieproszony gość. Chyba coś by zjadł. A ja właśnie kaczęta chciała nakarmić.


Następnie zjechało sianko. Oto jedna z przyczep pod oborą.


No, i dzieło rąk, altana z barierkami.


Jak widać, marna ci u nas trawa w obejściu. Mieszkamy na wydmie piaskowej, a częste rozkopywanie gleby pod budowę taką czy inną nie służy rośnięciu tejże.

6 komentarzy:

  1. Mam kilka książek z przepisami wegetariańskimi, daj znać następnym razem to coś przetłumaczę i podeślę ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Z przepisami nie jest tak źle. Tylko z apetytem na takie dania kilka razy dziennie przez tydzień dajmy na to. Dochodzi jeszcze fakt, że moja alergia wyklucza wszelkie węglowodany, a więc podstawę diety jarosza, nie przyrządzam (sobie i domownikom, z wyjątkiem gości, którzy za to płacą), żadnych makaronów, klusek, placków, ciast, pizz i pierogów, ot co. ES

    OdpowiedzUsuń
  3. Polecam książkę kucharską Hare Krishna ;) Używałam jeszcze w Polsce, zginęła mi gdzieś podczas licznych przeprowadzek ale już tutaj sobie odkupiłam. Zdaje się, że węglowodanów tam nie ma wcale ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Altana świetna, aż przybliżyłam sobie wszystkie detale; czasami zazdroszczę Wam tej piaszczystej wydmy, deszcz szybko wsiąka, gdzie u mnie po deszczu lepi się ziemia do wszystkiego, w czasie suszy twardnieje na skałę; dieta z małą ilością węglowodanów to coś jak Kwaśniewskiego, jak mi wtedy było dobrze trawiennie, ale słodycze kuszą nieziemsko; pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. piękny kucyk.
    Także altana prezentuje się wspaniale

    OdpowiedzUsuń
  6. Wspaniała ta altana :) A Pani styl pisania (mówienia?) - świadomie czy nie - zaczyna sympatycznie trącić gwarą kresową... :)

    OdpowiedzUsuń