25 listopada 2012

Legendy miejskie na tematy wiejskie

Od kiedy postanowiłyśmy dać sobie na luz z Projektem i przestać się spieszyć od jednego nierealnego terminu do drugiego, a zatem skorzystać z możliwości przedłużenia umowy o 3 miesiące, zrobiło się jakby mniej napięcia. Choć wcale nie mniej pracy.
Ania przechodzi zaprawę w lesie i obłupuje cienkie świerkowe żerdzie z gałązek, siekierką. Układa się to na stos, potem wyciąga z działki na skraj przy drodze, a następnie załadowuje na przyczepkę i na koniec zawozi do domu. Raczej trzeba się spieszyć, niż zwlekać, ze względu na jeszcze znośną temperaturę i wilgotność. Gdyby spadł śnieg lub zaczęło lać, sprawa nie będzie już taka prosta. Dlatego codziennie zostawia gospodarstwo na mojej głowie i rano jedzie do lasu, aby wrócić około piętnastej, tj. godzinę przed zmrokiem, na obiad.
Ponieważ wycinka trwa także w lesie przylegającym do nas bezpośrednio, a kozy pasjami uwielbiają okorowywać świeżo ścięte gałęzie sosnowe (robią to zdumiewająco błyskawicznie i dokładnie), skończyło się puszczanie ich samopas, trzeba pilnować, aby leśnym ludziom nie szkodziły. Dzisiaj stałam z nimi dwie i pół godziny na ugorze, w swetrze i szaliku, tupiąc zmarzniętymi nogami i chuchając w skostniałe palce u rąk. A one jak jakieś żarłoczne bestie, istne karaluchy wśród roślinożerców, tygrysy na młode drzewka, chrupały i przegryzały, zagryzały i przełykały korę i gałązki krzewów czeremchy, brzóz i bliżej nie znanych, czyszcząc najbliższą przestrzeń może nawet szybciej i lepiej, niż kombajn leśny.
W permakulturze (którą wyznają głównie Mieszczuchy) żywa jest legenda o wynajmowaniu stada kóz do czyszczenia nieużytków z chaszczy. To bajka, proszę nie brać tego dosłownie. Aby 10 kóz zjadło doszczętnie zakrzaczenia na przestrzeni hektara trzeba by je tam wypasać najmniej kilka sezonów! uwzględniając odrastanie owych krzewów od korzeni. Dzieje się tak dlatego, że kozy nie są systematyczne, a w okresie wiosenno-letnim najadają się dość szybko liśćmi owych zakrzaczeń, samych gałęzi raczej nie naruszając jakoś bardzo szkodliwie. Tylko jesienią, czyli raptem przez październik i listopad, gdy liście leżą na ziemi, najlepiej już zgniłe (bo takie suche, do pierwszych jesiennych opadów także chętnie zjadają w dużych ilościach), kozy biorą się za gałęzie i korę. Taki żer powtarza się jeszcze w marcu-kwietniu, gdy liście jeszcze nie ruszyły. Kiedy tylko pojawia się zielone, kozy tracą apetyt na drewno i korę, przynajmniej w zakresie widocznym dla liczącego na ich pomoc w usuwaniu chaszczy, gospodarza.
Jednym słowem nasz kawał nieużytku, wielkości teraz około pół hektara, od początku jest przez nie odwiedzany i stado bywa tam na długich wypasach i wciąż nie ma żadnego widocznego rezultatu! Żadnych wyraźnych zniszczeń. Czeremchy i brzozy, nawet te znacznie połamane, odrastają bez trudu i każdego roku wracają do pierwszego rozmiaru.
Tym niemniej, muszę przyznać, że mniejsze przestrzennie chaszcze zanikają skutecznie, kiedy codziennie kozy przez nie przejdą. Tak się stało w akacjowym zagajniku za chatą, gdzie początkowo wejść się nie dało, taki był busz z młodych samosiejek robiniowych i klonowych. W tej chwili, ale mówię to na czwarty sezon od początku ich żerowania  w tym miejscu, jest tam piękny, wypielęgnowany park, stare drzewa rosną nienaruszone, młodych brak. Uschły, połamały się, poszły na chrust. Podobnie nasze kozuchy popracowały w zagajniku olchowym koło Góry (własności nie wiadomo czyjej, podobno gminnej) i stary Mikołaj jest z tego teraz bardzo zadowolony:
- Wreszcie widzę co się dzieje na drodze, wcześniej się nie dało nic zobaczyć, taka była zasłona.
No, i wjazd do naszej wioski naprawdę kulturalnie wygląda.
Wypas tychże zwierzów strasznych bywa zabawny. Można poćwiczyć tai-chi wśród krzewów, potresować psa, pobawić się z asystującymi kocurami i gęsią-"kozą", pomedytować.
Wystarczy jednak ruszyć się cichaczem, kozy natychmiast porzucają swoje pasjonujące obżarstwo i truchtem biegną za pasterzem, wracając za nim do nudnej zagrody albo obory. Gusia dreptu-dreptu posuwa się za nimi, witana gromkimi kwakami kaczora czekającego na podwórzu i uszczęśliwionego jej widokiem.

Rozpalam w piecu, rozgrzewając się powoli. Odgrzewam obiad. Wraca Anna, równie zmarznięta. Ale jeszcze na tyle w formie siekierkowej, że pyta:
- A może by tak kurę jakąś zadziabać dzisiaj?
- O, tak. Możesz tę brązową, najstarszą, albo któregoś koguta. Jest jeszcze kilka starych zielononóżek.
I niewiele myśląc, ledwie mrugnąwszy, i ja i ofiara, już kura ubita, chwil kilka potem oskubana i wypatroszona leży w kuchni na blacie.
Będzie rosół i kilka zup z wkładką mięsną. I przypomina mi się rozmowa z jednym Mieszczuchem, która mnie tak zdumiała, że musiałam się długo zastanawiać. I doszłam wreszcie do wniosku o co mu szło, i dlaczego miał ten problem. To znaczy problem ma drugie dno, takie mianowicie, że współcześni mieszkańcy miast tak zatracili korzenie i kontakt ze wsią, że wszystko jest dla nich zdumiewające i niebywałe. Nawet oczywista oczywistość.
Otóż Mieszczuch ów, młody mężczyzna, ojciec rodziny stwierdził, że kupił kiedyś kurę od rolnika, ale okazało się, że jest... gumowa. I spytał czy wiem dlaczego. Czy to wina karmienia? czy rasy takiej "gumowej"?
Tak mnie zaskoczyło to porównanie, że nie wpadłam na prostą myśl. Że, jako Mieszczuch karmiony od zawsze sklepowymi kurczętami, wypasanymi sterydami i hormonami, nigdy nie jadł mięsa ze starej kury! Ot, i cała tajemnica! Wiek zwierzęcia.
To i starą krowinę zjadano niegdyś ruszając sto razy szczękami przy każdym kęsie (jak mnie objaśnił był Tadzio na Dąbrowie, nasz tamtejszy rębajło).
Zatem dodaję praktyczną radę rolnika i każdego Wieśniaka dla nieświadomych i skłonnych do podejrzenia, iż zostali oszukani przez nieekologicznego i sprytnego chłopa - Mieszczuchów.
Ubicie starej kury jest jak najbardziej ekologiczne i jedynie słuszne w hodowli. Stara, to znaczy mająca 2-3 lata, rzadziej więcej, tyle bowiem trwa u niej okres największej nieśności i kwokanie. Nie jada się jej tak, jak kurczaka ze sklepu, w szybko przyrządzanej pieczeni, bowiem ekologiczna kura rosołowa, jak sama nazwa wskazuje nadaje się głównie na rosół. Gotowany nie pół godziny, ani nawet godzinę, a dwie godziny 20 minut (według Francuzów) co najmniej! Taki rosół jest i wzmacniający i rozgrzewający, i smaczny (zwłaszcza z domowym makaronem), w przeciwieństwie do rosołów ze sterydowych kurcząt, które w kilkanaście tygodni osiągają wygląd super-kury i jest z nimi tak, jakby się zjadało 3-5 letniego dzieciaka wyglądającego na 18! Łykając przy okazji jego nadmiarowe hormony wzrostu, zapas antybiotyków i ogryzając zrzeszotowiałe i łamliwe kości. Jakie ich zdrowie, takie i twoje zyski, zjadaczu!
Jeśli ktoś ma cierpliwość gotować rosół dłużej, to można osiągnąć odparowany poziom bulionu i zrobić po prostu galaretkę z owej kury rosołowej. Mięso, odchodzące od kości i rozdrobnione, wtedy na pewno nie jest już gumowe i trudne do ugryzienia i przeżucia.
Ale, panie dzieju, do czego to doszło? swoją drogą, gdy ludzie nie wiedzą, że mięso ze starej sztuki trzeba inaczej przyrządzać, niż z młodej?
Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie wydziwiam, ani się z nikogo nie śmieję. To jest naprawdę poważna sprawa i ważna - jak się okazuje - informacja dla wielu miejskich konsumentów, chcących uczciwie przejść na ekologiczne jedzenie prosto od rolnika. Ale nie posiadających oczywistych doświadczeń praktycznych i wiedzy. Gdzie mają ją zdobyć? jeśli rolnikowi nawet do głowy nie przyjdzie objaśnić rzecz (bo każdy w jego mniemaniu to wie), a Mieszczuchowi spytać (bo żadnemu nie przyjdzie do głowy, że kura może być gumiasta, i w ogóle... stara!).
Podobnie jest z gęsią i innym drobiazgiem, z krową, z koniem, owcą i kozą też, zapowiadam.
W przypadku gęsi rzeczywiście w sklepie można trafić starą (1-2 letnią), a nie jest to nigdzie napisane na etykiecie. Gęsi, o ile wiem, nie szpikuje się jakoś specjalnie hormonami wzrostu, bo idzie też na pierze i jaja, więc rośnie w zgodzie ze swym wiekiem biologicznym (jak mniemam, ale może się mylę). A tylko młodziutka gąska nadaje się na dobrą pieczeń, czyli taka jednosezonówka, urodzona wczesną wiosną, ubita jesienią, po letnim wypasie na łące. Czyli można mieć pewność co do jej wieku i przydatności pieczystej kupując bezpośrednio u hodowcy, a nie w sklepie, już w formie zamrożonej. Co do młodości można mieć pewność przy kaczkach sklepowych, bo te żyją przeważnie tylko 3 miesiące, z tej racji, że szybko rosną.
Rada: stara gęś świetna jest na pasztet, półgęsek, rosół i smalec, którego ma dużo w sobie (w przeciwieństwie do młodej gąski, przeważnie chudziny). A smalec ma zdrowotny i wyborny, no, i rosół z niej tak silnie pobudza ślinianki, że w moich rodzinnych stronach podawano rosół z gęsiny jako pierwsze danie na weselnych przyjęciach wiejskich, aby pobudzić apetyt gości na inne przysmaki. To prawda, nie ma nic lepszego!

I tyle mego wioskowego wymądrzania się na dzisiaj. Zbliża się 18. Wszystkie zwierzęta już nakarmione śpią cicho, chyba obejrzę jakiś film z YT i położę się spać. Dobranoc.

16 komentarzy:

  1. tylko nie mów mi, że chodzisz tak wcześnie spać ?

    OdpowiedzUsuń
  2. A Ania te prace w lesie wykonuje w jakimś konkretnym celu? np. na opał?

    OdpowiedzUsuń
  3. No już bardzo proszę konia mi tu do garnka nie wkładaj ;)

    Jeśli chodzi o porę na spanie, to jak najbardziej "z kurami", bo przecież to atawistyczna sprawa, by człek szedł spać wraz zachodem słońca. Jakby babkę Pawlakową z "Samych swoich" zacytować: "prawie jak w domu, tylko żeby jeszcze tej elektryki nie było!..."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no, tak, koninę to się przeważnie starą je, bo o zjadaniu źrebaczków nie słyszałam (choć... od podlaskiego chłopa, który niejedną biedę pamięta można wiele szokujących rzeczy usłyszeć w tej i podobnej materii). Więc nie ma porównania, ani specjalnych przepisów na młodą. Jak myślę. Jako, że mieszkasz w Anglii to pewnie więcej wiesz o tym mięsiwie. ;-)
      Ewa

      Usuń
    2. Zrebaczki eksportuje się do Włoch, bo Włosi wolą zrebięcine... M.in. sokólskie konie hodowane na Podlasiu lądują na włoskich stołach.
      W Anglii nie istnieje coś takiego jak konina, jeśli koń traci życie to zwłoki lądują najczęściej w krematorium a rzadziej jako karma dla psów ;-)
      A.

      Usuń
  4. Ojej, to ja jeszcze proszę o lekcję patroszenia i skubania kur :))) Coś pamiętam z dzieciństwa u Dziadków, ale miastowe dziecko wyganiało się z kuchni ;)A ja mam niebawem kury mieć! Pamiętam, jak kiedyś dostałam burę od Babci, bo patrzyłam na utuczonego królika w wiadrze i ... ożył, zaczął piszczeć i się ruszać. Babcia miała pretensje, że współczułam biedakowi ;) Ech, Dziadków już nie ma, będą się śmiać w niebie ze mnie przy kurach ;)))
    Pozdrawiam i życzę udanego tygodnia :)
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  5. He, najtrudniejszy w patroszeniu jest do zniesienia zapach wnętrzności i piór. Zatem nie da się tego oddać na zdjęciu ani w opisie też nie. To trzeba w rzeczywistości wypraktykować. ;-) ES

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzeczywiście, masz rację ;) Zapach to akurat sam się z kuchni wymykał :))) Pamiętam go do dziś..., ale wymysły w postaci koloryzacji włosów i trwałych ondulacji ;))) we wczesnej młodości przytępiły mi dość poważnie zmysł węchu :)))) 'Jakiś' pożytek z tego będzie! Czuję, że zostanę główną siekierkową w domu ;)))) To się narobiło !
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  7. Ewo, jeśli ktoś chce usunąć chaszcze z 1 ha za pomocą kóz, to nie powinien mieć ich 10 a bardziej 100. Stąd te kozy się WYNAJMUJE a nie kupuje. Przecież 10 kóz na 1h to w miarę rozsądna obsada do hodowli ekologicznych.

    By zapobiec opisanemu przez Ciebie odrastaniu chaszczy, kozy odgradza się na małej przestrzeni, by były zmuszone do jedzenia niemal wszystkiego. Najpierw rzeczywiście zjedzą liście, ale jak skończą się liście, to zaczną z głodu zjadać mniejsze gałęzie i okorowywać te większe.

    Dalej przesuwa się je dopiero po oczyszczeniu danego kawałka ziemi. Taka kozia dieta może nie być najlepsza do wysokiej produkcji mleka, ale to jest kwestia priorytetów (czy ważniejsze jest oczyszczenie przestrzeni czy wysoka mleczność).

    Mając tylko 10 kóz można usunąć chaszcze, choć będzie to trwać dużo dłużej i trzeba kozy zamknąć na bardzo małej przestrzeni, dopóty nie zeżrą tego co mają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli koza jest najedzona, to nie straci na mleczności. Jedynym problemem może być zmiana smaku mleka, jeśli rośliny są np gorzkie.

      Usuń
    2. Tak, mniej więcej tak by się to kształtowało. Tyle, że na warunki polskie nijak się nie przekłada. Koszt ogrodzenia, a także konieczność 2-krotnego dojenia tylu kóz i przerobu mleka na bieżąco w miejscu wyżeranym (za pieniądze), a zatem stacjonowania przy nich przez cały okres żeru, jest na pewno większy, niż zarobek. W Polsce niemożliwy u rolnika, co najwyżej jakiegoś bogatego mieszczucha, który ma ugór ogrodzony półtorametrowym szczelnym płotem. Rolnik każe jeszcze sobie dopłacić lub zapłacić udziałem w mleku, bo w końcu "jego" jedzą. ;-) Zdrówko, Ewa S.

      Usuń
  8. Nie ma to jak wiejska kura na rosół. Plus włoszczyzna, pieprz i sól. Żadnej tam wegety ani kucharka czy innych bulionów w kostkach. Ślina leci na samą myśl, a w kurniku jak na złe same dobre nioski: tegoroczne w szczycie "ujajczenia" a zeszłoroczne się przepierzają więc ubój i skubanie ich w tym momencie to prawie harakiri i nie ma większego sensu. Zresztą "staruszki" także dokładają swoje trzy grosze-jajka do codziennego zbioru, zatem tym bardziej szkoda, bo od połowy grudnia powinny znów na poważnie zacząć. Kogutek pod ochroną bo na wiosnę ma odświeżyć krew w stadzie. Zostają na razie wspomnienia o dobrym rosole.....

    OdpowiedzUsuń
  9. Piotr, widać, że masz młode stado. Już niedługo będziesz na bieżąco leciał. Rozród, wychów, jaja i mięso, stado zachowujące constans, zdrowie i ilość, to jest to czym można się zachwycać. Ewa S.

    OdpowiedzUsuń
  10. A co do zawartości kostek rosołowych można sobie poczytać pod adresem: http://media.wp.pl/kat,1022945,wid,15054135,wiadomosc.html?ticaid=1fa1a
    ES

    OdpowiedzUsuń