30 grudnia 2011

W nastroju noworocznym

Dzieciaków przybywa z każdym dniem. Na swoje wczorajsze odrodziny (tak, zdecydowałam się jako astrolog nazywać coroczne urodziny odrodzinami, bo to lepiej określa rzecz, która się wtedy dzieje i na niebie i w życiu) Ania dostała od Matki Natury w prezencie maleńką białą Ninoczkę.

Poniżej daję serię zdjęć, może niezbyt jeszcze dobrze naświetlonych, bo nie otwieramy obory, aby nie wyziębić maleństw, dopiero co przybyłych na świat. Ale pokazują pewien rodzinny klimat, który się tam teraz wytworzył...

A na dzisiaj dokładeczka od Kazi...

28 grudnia 2011

Na okrągło

I oto stuka Okrągła Rocznica mego życia. Stuk, stuk, puka Czas do drzwi. W ciszy lasu, pośród życia obejścia owo stukanie wcale nie jest straszne, ani deprymujące. Idzie mądrość, doświadczenie... hehe ;-)


Raniutko, ledwie Słońce stanęło z powrotem dokładnie w tym samym punkcie koła Zodiaku, co w chwili mego przyjścia na świat, Dziunia powiła parkę koźląt, czarną kózkę, odbitkę mamy i jej brązową (alpejską) siostrzyczkę.
Po południu, tj. w chwili dobowej opozycji do tamtej chwili także Zofija poszła na całość. Urodziła dwójkę koziołeczków, białych jak ona, po Mańku. Jeden ma nawet dzyndzelki. Już wieczorem okazało się to, co zawsze. Mama spóźnia się z mlekiem i malcy są głodni. Na szczęście jest druga Mama! Dziunia bez żadnego sprzeciwu pozwoliła napić się do woli ciepłej siary dwóm albinoskom. Od razu wyraźnie się ożywili.

A poza tym tak jak codziennie pracujemy przy wykończeniu wnętrza chaty. Teraz leci przyklejanie zalegającej od dawna glazury w łazience.

26 grudnia 2011

Świąteczne ciepło

Po wczorajszym odprężaniu się świątecznym w gronie prawosławnej Starszyzny (była sałatka jarzynowa, barszcz po-wigiliny z pierogami, pieczeń koźlęca z warzywami, chleb razowy i wędlina swojej roboty, tudzież piernik na dokładkę, zapijane jarzębiakiem-kompletnie-nieszkodliwym) - dzisiaj wzięłyśmy się do roboty. Ja do tłumaczenia i analizowania pewnego almanachu Nostradamusa (łoj, chyba udało mi się coś ważnego ustalić), a Ania nowe zasłony w dwóch oknach gościnnego pokoju zawiesiła, przedtem karnisze mocując. Do tego pomalowała ciemną bejcą blaty drewniane do kącika kuchennego.
Ciepło na dworze takie się porobiło, że nawet kozy z przyjemnością pasą się w lesie. Gdy jest zamarznięta ziemia nie chcą wychodzić z obory. Są teraz ciężkie i niezgrabne, boją się pośliźnięcia. Palę przez 2 godziny w c.o. i robi się taki ukrop, że trzeba otwór na poddasze otwierać i w krótkim rękawku chodzić. Te 2 godziny grzania i ścianówka na noc starczają na całą dobę.
Kicia w czas świątecznego nowiu księżyca dostała rui. Kocury w ogóle niezainteresowane, choć dziewczyna wychodzi z siebie. O 4 rano wylądowała za drzwiami na tarasie, bo nie dawała spać.

24 grudnia 2011

Niniejszym...

Ponieważ od kilku tygodni nie mamy apetytu (tak, to się udziela, a rośnie wraz z obżarstwem świątecznym i zbiorowym amokiem konsumpcyjnym narodu), z radością podałam dzisiaj symboliczną wigilijną kolację. A na nią barszcz czerwony, zakąszany pierogami z kapustą i grzybami, na drugie śledzie w oleju z cebulką i dla urozmaicenia kisiel owsiany. I wsio. Alkohol sam nie wchodzi, żaden rodzaj nie smakuje... czary jak zawsze działają.
No, i po raz pierwszy od lat stanęła choinka. Nie tak dorodna jak u Agronauty, ani też żadnej bombki na niej nie uświadczysz, czy nawet łańcucha wężowego... zaginęły gdzieś w przeprowadzkowym bałaganie bezpowrotnie. Za to jest to niewielki świerczek z naszego lasu, wyrąbany własnoręcznie siekierką i udekorowany osobiście robionymi ozdóbkami. Stanął w zaledwie co i już prawie skończonym nowym pokoju...


Oto psychodeliczna wersja naszego drzewka życia w ten szczodryj wieczer... Przy której składamy nie-pod-publiczkę życzenia wszystkiego dobrego wszystkim znajomym realnym i wirtualnym oraz cichym nieznajomym, Czytelnikom i Czytelniczkom niniejszego bloga.

22 grudnia 2011

Szczodryj czas

Jerzy poinformował nas, że jego hodowla kurek zielononóżek wziętych od nas ma się dobrze. Co prawda miał dość długo problem z dogadaniem się z tymi ptaszkami. Nie chciały do kurnika, tylko nocowały wysoko na świerku. W końcu nagadałam mu, że kury kiedy zmokną na deszczu i przemarzną na mrozie mogą się śmiertelnie przeziębić i zaczął ściągać je przed zmrokiem z gałęziowej grzędy i zanosić pod dach. A kurniczek im sklecił własnoręcznie przy swojej pracowni i gliną uszczelnił szpary. Jednak rewelacja jest inna. Otóż zaczęły się już nieść! Mimo, że mają ledwie pół roku! Świeżo upieczony hodowca jest naprawdę szczęśliwy i zakochany w swojej zwierzynie.
A nasze... pożal się Boże.
Myślałam, myślałam, szperając po uczonych miejscach w internecie i doszłam przyczyny. Nasz kurnik jest niedoświetlony, dni teraz krótkie, a my jeszcze - śpiochy z Miasta - wypuszczamy kury późnym rankiem, po nakarmieniu kóz. Mają za mało światła. Nic dziwnego, że nadrzewne kurki Jerzego ruszyły z koksem o wiele prędzej.
Choć owszem, jedna z naszych młodych kokoszek zaczęła się nieść i zostawia jaja a to pod żłobem w boksie Tyni, a to w starej wialni wystawionej na dwór.
- Nie ma to tamto, robimy gniazda w kurniku, dalej tak nie może być, żeby nioski nie miały swojego miejsca! - zarządziłam. I wczoraj skleciłyśmy półkę przy ścianie od strony drzwi, podpierając ją dwoma dębowymi słupkami ze starego płota, a na niej budkę z resztek płyty osb. Wymościłam ją świeżym sianem i dzisiaj obserwowałam kury, czy wiedzą do czego to urządzenie służy.
Wydaje się, że zgadły, bo co rusz któraś tam zagląda, a siano jest wygniecione. Jaj jeszcze nie ma, ale poczekamy. Dodatkowe okno od strony zachodniej wstawimy na wiosnę. Powinno pomóc. A Szczodre Gody właśnie się dzieją, więc słońca zaczyna już przybywać.

19 grudnia 2011

Dziecinne sprawy

Czym nakarmić wegetariańskie dziecko? Zwłaszcza, że na obiad był krupnik na żeberkach, a w lodówce tylko dwa kurze jaja.
- A ryba może być?
- Przecież ryba to też mięso!
No, udało się koledze Krzysiowi przyrządzić na główny posiłek dnia racuszki z jabłkami. Zjadł. Ale dodał uczenie:
- Jeśli można coś powiedzieć, to nigdy nie miesza się owoców z niczym, zawsze je się osobno.
- Będę pamiętać. Ale teraz smakowało?
- Tak. I zjem jeszcze jednego.
Pić? Herbata nie, woda mineralna nie, sok fortuna z rurką, o tak. I loda na dokładkę. Zakąszając mandarynkami. Osobno.
- Chudzinek z ciebie. Weź, no się postaraj jakieś mięśnie wyhodować, bo cię wiatr zdmuchnie.
- Lubię kluski śląskie z dziurką, z mąki ziemniaczanej i z brokułem. Pycha!
- No, to jedz te kluski na śniadanie, obiad i kolację, będziesz grubszy i większy urośniesz.
Chłopiec przykleił się w pewnym momencie do komputera i dalejże nam pokazywać swoje umiejętności w grach zręcznościowych.
- Jesteś uzależniony?
- No, trochę... ale mój kolega bardziej.
- Ile siedzisz codziennie przy klawiaturze?
- Szczerze, czy mam skłamać?
- Szczerze oczywiście.
- Ile się da. Ale w domu jest tylko jeden laptop, to rzadko mogę dłużej. Jakieś dwie godziny?
- A u kolegi co robicie?
- On też ma jeden komputer. Siedzimy przy jednym i razem gramy.
- A mama myśli, że się bawisz i uczysz?
- No... lubię jeszcze koszykówkę.
- A czytać książki lubisz?
- Nie za bardzo. Wolę jak mi ktoś opowie.
- Jaką ostatnio czytałeś?
- No, ostatnio to nic. Białoruski muszę poćwiczyć.
Po chwili, kiedy już się dał odczarować i odciągnąć od pełznącego na ekranie ślimaka, na którego czyhały jadowite larwy:
- A gdzie wolisz mieszkać? Na wsi czy w mieście?
- Na wsi. Tutaj mam więcej kolegów i znam tylu ludzi, że w Warszawie nigdy bym tylu nie znalazł. Bo nawet nie wiedziałbym gdzie szukać. A tu są, od razu. Wyjdę na drogę i wszystkich znam. To jest fajne.
- To czemu do szkoły nie chodzisz?
- Bo się dzieci śmiały, że mam długie włosy i wyglądam jak dziewczyna. I że mięsa nie jem.
- Mama cię uczy?
- No, tak... ale ja już wszystko umiem.
I tak jest z tym światem... młodym światem... dorastającym światem...

16 grudnia 2011

Choinkowe przedszkole

Ania, przy pomocy Niny poprowadziła w GOKu zajęcia dla dzieci robienia ozdób choinkowych i kart świątecznych. Prym wiodły różne gwiazdy z kolorowego papieru, potem kwiaty na choinkę oraz łańcuchy. Ja też się załapałam do uczestnictwa, robiąc to, co umiem, czyli gwiazdki z kolorowych pasków papierowych. Dzieci były jednak za małe, aby chcieć się tego nauczyć, choć ciekawie się przyglądały. Mnie nauczyła tego Mama właśnie w ich wieku, 7-8 lat. Ale miałam ją na podorędziu i zawsze mogłam spytać, gdy czegoś zapomniałam w kolejności działań. Dwie godziny to dla niewprawnych paluszków i roztrzepanego umysłu po prostu za mało... Wyszły jednak zadowolone i dumne, z kilkoma własnymi dziełami pod pachą.

14 grudnia 2011

Naturalny post


Ten czas przedświąteczny i przed-zimowy sprawia jakimś fajnym cudem, że przeszłyśmy na postne jedzenie prawie w zupełności. Wystarcza nam zalewajka (bez kiebasy), sadzone jajko (jedna kurka znów zaczęła się nieść), surówka z kapusty, twarożek, dżem, ser z kminkiem, no, i domowy chleb. Bo Ania znów zaczęła wypiekać i z mąki, którą dostałyśmy na próbę w prezencie prywatnie mielonej wychodzi naprawdę pachnący i wyśmienity.
Przyczyną tego naturalnego samoograniczenia jest zapewne siedzący tryb życia teraz i krótkie dni, mniej spala się kalorii, to i mniej chce się ich dostarczać organizmowi. Lubię tak. Żeby ograniczenia same się pojawiały, z własnej chęci, zwyczajnym sposobem. Wystarczy słuchać własnego ciała. I nic na siłę.

Poza tym robię z papierowych paseczków gwiazdki na choinkę, jak najęta.
A film z instrukcją można znaleźć m.in. tutaj: http://gratefulprayerthankfulheart.blogspot.com/2011/09/making-german-paper-stars-again.html

10 grudnia 2011

Dementi

Pełnia spełnia i wypełnia to, co nów rozpoczął. Aż żem zajrzała właśnie w zapiski blogowe, żeby sobie przypomnieć co się na nowiu działo i pojąć to własciwie. Bo jak się ma rozrzucenie wtedy przyczepy gnoju na nowym poletku i oddanie starego woza do naprawy do tego, co zakwitło dzisiaj?
Ano mianowicie nieznajomi okoliczni przybysze zapytali mnie wprost, wyległą na ganek po dzwonku do drzwi, czy to prawda, że jestem siostrą pani HGW (po swojsku Szefową Bufetu zwanej), i że bywa u mnie w celu kosztowania koziego sera sam Premier DT...
Biorąc to pytanie za żart zapytałam, kto taką fantastyczną wieść rozpuszcza na mój skromny temat.
Tu padły pewne sugestie, które dopiero po pewnym czasie nasunęły mi pomysł, skąd owa bujda wyszła i jak się mogła rozwinąć w ten szaleńczo mitomański i bzdurny sposób. Niestety było już po ptokach, bo przybyli odeszli. A skierowałabym we właściwe progi, choć nie "siostry", tylko "brata" lubującego się w przesadnych opowieściach na własny temat.
Pan Jacek z Boskiej Woli opisał był kiedyś jak to ludziska wiejskie Niemcem go zrobiły, pilnującym posiadłości i koni jakiegoś niemieckiego właściciela. A on tylko o Bismarcku bodajże na swoim blogu wtedy się rozpisywał i szczerze wyznawał, że Kociewiak rodem.
No, to go przebiłam!
Przybyli odeszli z niedowierzającymi w me zaprzeczenia minami (no, tak, my wiemy, wiemy, o takich rzeczach lepiej nie rozpowiadać...), na odchodnym oglądając ciekawie obejście samej siostry pani Prezydentki i znajomej Premiera.
Ponieważ wiem, że ten blog ma również miejscowych Czytelników, to przy okazji tej anegdoty składam tutaj i teraz stanowcze dementi. Nie jestem siostrą pani Prezydent Warszawy, ani znajomą Premiera dostarczającą mu smakołyki (łoj, za wysokie progi na me domowe i amatorskie przetwory). Choć... he, parę ciekawszych rzeczy by się znalazło w drzewie genealogicznym rodu noszącego nazwisko mojego Taty od ponad udokumentowanych tysiąca lat. Ale tak naprawdę to nikt nie wie jaka była przeszłość mych Przodków, oprócz tego, że przywołał ich pan Sapkowski, pisarz, w pewnej swej sławnej historycznej trylogii. I od niego dowiedziałam się, że swego czasu były to lokalnie niezłe "sk...syny" (no, jakiś XII-XIII wiek) na pograniczu śląsko-czeskim. Ale to nie ma zgoła nic do rzeczy przecież...
Jest po prostu... fantastycznie.

9 grudnia 2011

Syndrom według mnie

Fakt, że mój wpis niedawny o objawach SMnW bije rekordy oglądalności zastanowił mnie wobec innego faktu, że nikt z komentujących go nie zrozumiał właściwie jego treści i przesłania. Być może dlatego, że autorka kiepsko włada narzędziem literackim i nie utrafiła nim w sedno sprawy. Może tak.
A przecież powtarzam to przesłanie dość często od początku bloga i mówię o nim przy byle filozoficznej okazji.
Zastanawiam się czemu tak trudno zobaczyć problem moimi oczami. A tak łatwo reagować własnymi idiosynkrazjami, urazami i przypisywać je intencjom autorskim (na pewno, według nich złośliwym i satyrycznym).
Ludziska utożsamiają się z tym w czym tkwią nieomal od zawsze i w większości nie odróżniają już Cywilizacji od Ziemi, przyrody, świata w postaci pierwotnie harmonijnej i nieskażonej. Myślą, że istota sprawy, o której piszę, jest w podziale na Miasto i Wieś oraz w różnicach mentalności, wychowania itp. No, i w przepychaniu się różnych poglądów na te cywilizacyjne kwestie, bo przecież także i Wieś jest tworem cywilizacji i ma swoją kulturę, jak by nie było.

Nie, ja opisuję proces od-kulturowienia i odwracania się od współczesnej cywilizacji, reprezentowanej w swym max-natężeniu przez Metropolię, coraz bardziej przypominającą rosnącą w górę wieżę Babel.
Proces powolny, stopniowy, który nie doszedł jeszcze końca, a powoli obiera psychikę z tego, co nabyte w Człekopolis (w sztucznie stworzonym świecie tylko dla ludzi) i otwiera oczy na świat planety, świat ogromny, a już w większości zapomniany, świat gleby, roślin i zwierząt, współ-mieszkańców Ziemi.
Nie tych roślin i zwierząt, pejzaży i zachodów słońca na krańcach świata i innych kontynentach, dalekich wyspach i w egzotycznych krainach, oglądanych z zachwytem na ekranie tv czy komputera, ale tych tu z wokół siebie, codziennych, bliskich i dotykalnych!

Zatem, jeśli próbuję (nieudolnie, jak widać z efektów) opisać ów proces docierania do Źródeł Bytu, któremu się poddałam, muszę również zdać relację z tego jak widać z tej perspektywy mieszkańców Metropolii, Babelan. A widok jest smutny oraz dręczący w zbliżeniu. Muszę powiedzieć, że narzuca mi się obraz kogoś nieświadomie chorego, prędko dziwaczejącego, odczłowieczającego się w sposób poza-świadomy, na bazie owczego pędu i rosnącej izolacji Cywilizacji od Planety. Dlatego w opisie używam nazwy Syndromu.
Coraz więcej jest jego ofiar. Ofiar, które nie mają pojęcia, że są chore, bo niezrównoważone. I nie jest to już - jak dawniej - kwestia różnic pomiędzy wyższymi i niższymi klasami społecznymi, czy miastem a wsią, ignorancją a wykształceniem, a pomiędzy Ludzką świadomością i jej brakiem.
Co się dzieje z ludźmi, którym zabiera się tę świadomość, na tyle ukradkowo i niepostrzeżenie, że wcale nie wiedzą, że czegoś im brakuje?
Zamieniają się w cyborgi, uzależnione od diet, elektryczności, hydraulicznych instalacji, fal telewizyjnych, internetu, medialnych wiadomości, patrzących poprzez oko kamery i aparatu fotograficznego na świat, wsłuchujące się w radio i muzyczkę z płyt i kaset zamiast w szum lasu i ciszę prawdziwej Pełni. Napędzane sztucznym jedzeniem, farmakologicznymi wynalazkami i kolorowymi obrazkami z mediów, z pomocą których utrzymują swe serce na stałym poziomie zafałszowanej ekscytacji. Na łonie natury, w rzadkich chwilach wytchnienia od gonitwy po miejskich brukach, najchętniej upijające się przy ognisku tak, aby zapomnieć choć na chwilę o skrytym gdzieś głęboko niepokoju. Lęku. Poczuciu bezsensu.

Przesadzam?
No, dobra. Jestem gościem z przyszłości i wiem do czego to wszystko zmierza. Bo niestety zmierza. Choć może kogoś jednego czy drugiego moje przesadne gadanie i widzenie ludzi pozbawianych obecnie duszy bez swej woli nawet, zastanowi. I każe poszukać prawdziwego świata, który jeszcze istnieje i wciąż jeszcze czeka na Ludzką uwagę. Bóg stworzył człowieka na gospodarza planety, uczynił go koroną stworzenia. Co to za korona, która pozwala się zamknąć w murach i oddzielić od rzeczywistości bańką wirtualnej i cyfrowej iluzji?

7 grudnia 2011

Białe i czerwone

W nocy spadł pierwszy śnieg, niewiele tego, ale zrobiło się biało i biel utrzymała się cały dzień. Kury nieco panikowały na początku i starały się pokonywać przestrzeń podwórza drogą powietrzną, ale potem ruszyły na podbój białej przestrzeni śmiało. Tylko prędzej, niż zwykle wróciły do kurnika i już tam resztę dnia grzebały w ściółce, zwyczajnie pomarzły im nogi.
Jedna Gusia nie przejmuje się śniegiem, jest już weteranką. To będzie jej czwarty sezon zimowy. Znosi dalej jaja co drugi dzień. W ten sposób wciąż nie kupujemy jajek w sklepie czy u sąsiadów, mimo, że nioski już wszystkie mają przerwę.

Anna dzisiaj założyła gogle, chustkę na twarz wzorem kowbojskich bandytów i z impetem wyszlifowała belkę sufitową w trzecim pokoju. Pyliło jak podczas burzy piaskowej, ale wreszcie zalegający remont gościnnego poszedł do przodu!
Ja z kolei ugotowałam na obiad zupę pomidorową na koźlęcej kości (super smaczek) z własnoręcznie robionego tego lata przecieru pomidorowego. Przeciery udały się i dobrze przechowują w piwniczce. I stwierdzam, nie ma to jak pomidorówka z takiego ręcznego przecieru, jest gęsta i smaczna, a nie czerwono-wodnista, jak przy użyciu sklepowego koncentratu zabarwiającego.

6 grudnia 2011

Kiełbasiane doświadczenia


Kiełbasy wyszło w tym roku niewiele, z pięć kilogramów, bo mam apetyt na pasztet i ambicję go zrobić niedługo. Nieco przesolona, ale daje się zjeść. Udało się ją uwędzić w tej naszej nieszczęsnej wędzareczce, choć niedostatecznie. Praktyka jest taka, że do wędzenia kiełbas najlepiej nadaje się stara metalowa beczka, albo skrzynia z blachy. Blacha rozgrzewa się szybko i mocno, powodując to, że wędlina dodatkowo spieka się i nie trzeba jej już parzyć, tak jak po wędzeniu w drewnianej wędzarni. Sparzyłam potem całość wrzącą wodą z czajnika, ale i to było za mało. Trzeba by, tak jak moi dziadkowie, zagotować wody w wielkim garze na kuchni i po wyjęciu pęt z wędzarki jeszcze na kiju zanurzyć je w owym garze na kilka minut. Gotuj jednak tyle wody w garze, paląc od rana pod płytą! Mojej babce chciało się, bo całą świnię z dziadkiem przerabiali i woda potrzebna była jeszcze do innych rzeczy. Zatem zastosowałam sposób pani Marusi. Jedna część niedoparzonej kiełbasy poszła na blaszkę i do pieca ścianowego, już po wygaszeniu w nim ognia. Na 10 minut. Wyszła super. Druga część prosto do zamrażarki, na surowo, potem będzie do żuru, czyli zalewajki, jak znalazł. A trzecia część zawisła na haku na piecu ścianowym, gdzie schnie.
A poza tym pogoda dopisuje. Trochę padało nawet. Wciąż c.o. nieuruchomione, bo nie ma potrzeby. Wystarcza scianówka i płyta, na której codziennie kozie ciućki warzę z ostatniego tegorocznego mleka.

3 grudnia 2011

Objawy syndromu mieszczucha na wsi

Popadłam w stan zamyślenia bez myśli. Porównując się co jakiś czas ze znajomymi, którzy żyją życiem cywilizowanym (którym i ja kiedyś żyłam) konstatuję, że bez-myśl-ność (czyli nie noszenie myśli w sobie i na sobie) najbliższa jest warstwie chłopskiej oraz stanom wegetacyjnym przyrody, roślin i zwierząt, zjawisk pogody też. Takie cudo, jeśli się w nim jest i żyje na co dzień wydaje się być subiektywnie oczywistą oczywistością, ale porównanie, np. na spotkaniu towarzyskim z przedstawicielami cywilizacji, zaczyna burzyć ową szczęsną bezmyśl i prowokować ją do jakichś dziwnych poruszeń wewnętrznych. I nawet wnioski przychodzą, nieważne, że bezmyślne!
Przeczytałam na jakimś wyrwanym z "Wysokich obcasów" skrawku artykułu nie wiadomo czyjego autorstwa, zanim ów skrawek wrzuciłam jako podpałkę (zresztą kiepską z racji kredowanego papieru) pod płytę, aby obiad ugotować, że była sobie taka postać artystki, pozującej za młodu do zdjęć oraz malarsko rozwiniętej, która w wieku 47 lat wyszła za mąż i zajęła się już tylko prowadzeniem domu i hodowaniem baranów, zarzuciwszy wszelkie artystyczne zajęcia. Doszła na starość do takiego wyzwolenia od cywilizowanych konwencji, że zamiast w kapeluszu pozowała do zdjęć, jeśli już ktoś się uparł jej takie zrobić, w potarganych włosach z liściem rabarbaru na głowie.
No, to ja już jestem w podobnym stadium rozwoju.
Całkowita abnegacja. I nawet więcej, bo nawet pozować i upozowywać się nie mam zamiaru.
Swoją drogą ciekawe jak wyglądał taki święty buddyjski Naropa, albo Milarepa w tych swoich himalajskich górach, gdy jaki doił albo zajadał pokrzywę bez łyżki ni widelca, noża czy pałeczek chińskich, albo nawet miseczki, siedząc skryty przed Kulturą i Cywilizacją Tybetańską w ciepłej jaskini. Z pewnością nie był to widok konwencjonalny ani kulturalny, ani standardowy w jakikolwiek przyzwoity sposób...
Tymczasem życie na brzegu wioski i lasu przymusza mnie co chwila do zachowywania jakichś konwencji, które - z coraz większym trudem i co najważniejsze, oporem wewnętrznym! - wymuszam na sobie, aby nie wydać się ludziom ze świata (ludziom z Człekopolis) prymitywną małpą, która uciekła z zoo i można ją palcem pokazywać jako zabawny okaz przyrodniczy.
Fakt, że się tym nadal przejmuję świadczy o tym, że nie osiągnęłam jeszcze stanu pełnego oświecenia. Lubo owo przejmowanie się jest coraz mniejsze i im starsza i brzydsza się robię, tym mi z tym lżej i szczęśliwsza jestem.
Kiedy pozostaję jednak w owym bezmyślnym stanie codziennym, ni to roślinnym, ni to zwierzęcym, ni to chłopskim, to kiedy cywilizacja mnie zaskoczy z miejsca mam objawienia. Jak walnięcie obuchem patrzenie prawdzie prosto w oczy narzuca mi się.
Stąd mogę napisać o syndromie mieszczucha na wsi, bo go widzę wyraźnie, jak przez mikroskop! I nie trzeba mi do tego statystyk, naukowych analiz, podpierania się autorytetami mgr-prof, bo dla mnie to oczywiste, co widzę.
No, tak, przy okazji, obiecałam kiedyś (tutaj), że opiszę objawy tego syndromu. I może taki moment nadszedł?
Oto objawy, czytajta ludzie cywilizowani. Ma je, niestety większość mieszkańców stref miejskich, a zwłaszcza wielkomiejskich i przejawia od razu po przyjeździe na wieś, w celach rekreacyjnych oczywiście np. podczas długiego łykendu czy urlopu... Jednakowość tych symptomów jest zastanawiająca, ostatecznie zasmucająca. I ich nieświadomość także.

1. Hałasowanie, gadatliwość na potęgę, podniesiony ton głosu, teatralne gesty jak na scenie (tymczasem tu tylko drzewa rosną i kury grzebią niedaleko w ziemi, co najwyżej pies się tym przejmie, bo myśli, że mu coś rzucą i będzie zabawa albo może, że zaatakują i będzie walka), rubaszny śmiech na pół wsi. Spowodowane lękiem przed ciszą i brakiem osłon miejskich murów!
2. Niepatrzenie pod nogi z przyzwyczajenia do chodzenia po brukach miejskich. I tym samym częste ślizganie się z głupią miną po odchodach ptasich i ssaczych.
3. Nadwrażliwość na zapachy i smrody (zwłaszcza to drugie). Co przejawia się na twarzy i w wyrazie oczu, nigdy w rozmowie... I po krótkim czasie okazuje się wstrętem, strachem, skrywanym starannie obrzydzeniem. Nawet wobec kury, która może nagle podbiec i podziobać panią w gołe nogi, albo może wskoczyć pod spódnicę? Z tego jak się zawsze okazuje: alergie, alergie, alergie. Na wszystko co żywe i martwe. I nieczyste.
4. Wystawianie się na żer krwiopijczym owadom, których w mieście zwyczajnie brak i nie ma problemu (poza gdzieniegdzie karaluchami i pluskwami).
5. Noszenie modnych krótkich i lekkich ciuszków niezależnie od pogody i okoliczności (czyli w środku lasu, w czas wylęgu komarów i kleszczy czy boomu na muchy, bąki i gzy, spacerowanie na wiejskiej piaskowej drodze po deszczu np. w wypastowanych pantofelkach).
6. Chęć palenia ognisk wszędzie i o każdej porze (spowodowana niedoborem żywiołu Ognia w życiu codziennym).
7. Prysznicowanie się 2 razy dziennie niezależnie od potrzeby, okoliczności i warunków.
8. Spanie do południa, gadanie o abstrakcjach, filozofiach, telewizjach i miejskich bzdurach do 3 nad ranem. Kompletne niezgranie rytmów z przyrodą.
9. Cykanie zdjęć zjawiskom całkowicie nudnym i codziennym, jako tym, które są cudowne, niebywałe i niesamowite (np. mgła nad polem, kogut na płocie, jedząca koza).
10. Gadanie przez komórkę w środku lasu i pisanie SMS-ów na okrągło. Kompletne dziwactwo pośród przyrody. Już na drugi dzień odruchowe szukanie ekranu, na którym by można oko zawiesić i naćpać się narkotyku. Albo gorączkowe dopominanie się łącza internetowego, w tym samym celu. Na trzeci dzień powrót do cywilizacji ze źle ukrywaną ulgą.
11. Natychmiastowe nudzenie się zaraz po zadaniu jakiegokolwiek pytania. Nie starcza już uwagi i siły na wysłuchanie odpowiedzi ze zrozumieniem.
12. Ślinotok i oczopląs czyli mega-apetyt na widok pieczonego udźca, kiełbasy, a nawet zwykłej zalewajki ze skwarkami i to nawet u wegetarian lub ludzi narzekających na nadmiar jadła, tłuszczu, deklarujących dietę 5 czy 10 przemian oraz oczywiście na widok 55-procentowego samogonu w butelce. Na drugi dzień rozkapryszenie dietetyczne i stała obstrukcja rodem z miasta cudownym sposobem znikają, aby wrócić natychmiast w dzień wyjazdu.
13. Dbałość o stan uzębienia i biały uśmiech po każdym jedzeniu (zwłaszcza mięsa, które włazi między). Do tego stopnia, że się jeść nie da. Wizerunek zawsze i wszędzie górą. Nawet w środku lasu.
14. Uczłowieczanie zwierząt. Kompletna nieznajomość ich reakcji i narażanie się na atak.
15. Powierzchowność, powierzchowność, powierzchowność. Oglądactwo i podglądactwo. Zwiedzanie świata. Bycie na zewnątrz wszystkiego, jak w kinie, reagowanie na zjawiska wiejskie tak jakby się działy na ekranie telewizora. Zdegustowanie szarością i brudem rzeczywistości i poszukiwanie ostrych barw, kształtów i kolorów, znanych podświadomości z miejskich plakatów i bilbordów. "O, to jest ładne! Tu mógłbym mieszkać". Płytkość. Sztuczność. Nieprawdziwość. Schematy z miasta w ocenianiu ludzi ze wsi. Trendyzm. Małpio-standardowe gesty. Buzi buzi. Och och, ach, ach. Nie wprost.

Na tym skończę, choć pewnie nie wyczerpałam wszelkich objawów. Nie zakładam liścia rabarbaru na głowę, tylko... och, czas najwyższy, biorę w dłoń stare tępe nożyczki, wręczam je Piętaszce i każę się podstrzyc, wedle przypadkowego gustu patrzącej. Mnie to po nic. A krótkie włosy to oszczędność szamponu i wody, bo rzadziej je trzeba myć.