3 czerwca 2013

Jeden dzień na wsi, wiosna

Wszyscy, jak czytam, z Polski narzekają na pluchę i ulewy. I u nas cokolwiek się rozdeszczyło, nie powiem. Ale wygląda to zgoła wiosennie. Ot, dzień zaczyna się jasny i ciepły, kozy pięknie się pasą kilka godzin na zielonej trawie, łażąc po sąsiadach, Górze i polanie leśnej.
Ja w tym czasie zagospodarowuję udojone mleko, palę pod płytą i gotuję 2 gary ziemniaków dla rosnącego drobiu, które potem tłukę z osypką pszenną i rozmiękczam serwatką, kaczkom, brojlerom i indyczętom.
Anna wraca ze stadem z wypasu, zamyka je w zagrodzie, gdzie kozuchy spokojnie przeżuwają trawsko i zabiera się za roboty stolarskie.
Taras przy chacie zamienił się teraz bowiem w warsztacik stolarski. Wycina wyrzynarką kształtne deseczki do altany (wzór podpatrzony na rosyjskim filmie o budownictwie drewnianym), hebluje je i szlifuje.
Podaję obiad. Przeważnie ziemniaki w mundurkach (no, bo mi się dwa razy nie chce gotować, a i zresztą płyty brakuje na garnki) z czymś tam, albo z jajkiem sadzonym (wersja wegetariańska), albo z befsztykiem koźlęcym, albo wątróbką drobiową, jak dziś. Do tego sałatka, której zawartość - oprócz pomidora lub ogórka kupowanych w sklepie - pochodzi z naszego ogródka i gospodarstwa, sałata, roszponka, szczypior, jajo gotowane na twardo, ser w różnej postaci, albo twaróg, albo podpuszczkowy. To skropione lekko octem jabłkowym i wymieszane z olejem rzepakowym lub majonezem. Najlepsze jedzenie na tę porę roku!
Popijam obiad oczywiście mlekiem zsiadłym lub od czasu do czasu jogurtem, gdy mam czym zaprawić odstawiane mleko.
Taki obiadek starcza mi właściwie do śniadania następnego dnia. Jestem kompletnie zaskoczona swoim organizmem. To, w czasach, gdy jadłam chleb, było niemożliwe. Ciągle robiłam sobie kanapki i wciąż było mi mało. Teraz już wiem, zwyczajnie byłam na głodzie, bo nie trawiłam większości składników.
No, i tak dopiero po obiedzie pojawia się chmura, ciągnąca tak jakoś z południa albo południowego-wschodu, a z nią powiew wiatru. Chmurzy się, ale mam czas zabezpieczyć wszystko przed deszczem. Czyli zapakować kozy do boksów, podsypać im zeszłorocznego sianka do żłobów, zagonić kaczki do obórki, nakarmić i napoić, aby siedziały w zamknięciu spokojnie. Kury zostawiam same sobie, radzą sobie znakomicie w różny sposób. Albo chowając się pod daszkami, na ganku, w kurniku, w otwartej oborze, albo pod krzewami i drzewami.
Zaczyna lać, a nawet pogrzmiewać. Ale jak dotąd nigdy z tych grzmotów nie zrobiła się poważna burza z piorunami. Ot, mruczanka.
Wyłączamy jednak internet, na wszelki wypadek, aby modem nie padł, jak nam się już raz kiedyś przytrafiło.
Można się wtedy zdrzemnąć albo napić kawy lub herbaty. I to jest chwila wytchnienia.
Bo, gdy deszcz przejdzie i chmura odpłynie na niebie znów wyłania się słońce i życie wraca szybko do równowagi. Ruszają do oblotów owady, odzywają się ptaki. Kury ruszają na żer. Wypuszczam kaczęta z Gusią, która je oczywiście dozoruje, jak najlepsza niania, a wkrótce kozy. Które zamykamy przeważnie w zagrodzie w sadzie, gdzie spędzają popołudniowe godziny na drugim popasie.
Ruszamy do pracy. Anna znów wyrzyna, szlifuje w pyle drzewnym, od którego kicha co chwila. A ja maluję jej wytwory drewnochronem. Dozorując cały czas zwierzynę. Bo ciągle coś się wydarza. A to stary kogut ściga małego, a to kura zaklinowała się między kominem wędzarki a chatką dziadka, a to kaczęta powędrowały z gęsią aż pod bramę Mikołaja.  A to koty chcą jeść, wejść do domu i wyjść, a to Kola chce się pobawić patykiem i marudzi.
I tak czas biegnie, aż do kolejnej chmury, która powoli nadciąga z tego samego kierunku co przedtem. Zresztą już czas na zwinięcie majdana. Ściągamy stado z wypasu, pakujemy do boksów, zaganiam kaczki, karmię je, potem kury zwołuję do kurnika i zamykam. Na koniec szykuję drugi obrządek i udój.
To jeszcze nie koniec pracy, ale zdążamy jakoś przed kolejnym deszczem, przelotnym jednak i mniej ulewnym, ot, wiosennym podlewaczem ogródków.
Teraz jeszcze nakarmić koty, psa, kurczęta i indyczęta, zlać resztę mleka z udoju na zsiadłe, pozmywać, przygotować karmę dla drobiu na rano i można odpoczywać. Zbliża się dziewiętnasta. Uff!
Wieczór trwa spokojny za oknem, być może w nocy trochę popada, ale tak samo jak w dzień, przelotnie.

3 komentarze:

  1. Też bym tak chciała tylko odwagi mi brak na takie życie...A dziś zmokłam w drodze do autobusu bo musiałam jechać na pocztę z horoskopem a deszcz lał na całego...A mąż pracując na dworze moknie codziennie...

    OdpowiedzUsuń
  2. U nas jakoś podejrzanie sucho i ciepło ostatnio...

    OdpowiedzUsuń
  3. "Taki obiadek starcza mi właściwie do śniadania następnego dnia. Jestem kompletnie zaskoczona swoim organizmem. To, w czasach, gdy jadłam chleb, było niemożliwe. Ciągle robiłam sobie kanapki i wciąż było mi mało."

    Mialam dokladnie tak samo. Teraz zjadam - jak Ty - obiad miesny i starcza do dnia nastepnego. I pewnie tez zrzucisz troche wagi, tylko ze to bardzo wolno idzie, po roku beda jakies efekty jak sie organizm kompletnie odtruje i unormuje wszystko.

    OdpowiedzUsuń