21 czerwca 2013

I tak to jest

Z tego zachmurzenia zrobiły się skwarne upały. Termometr na tarasie, zatem w cieniu pokazuje właśnie 30 stopni, mimo, że jest już godzina 16. Lekki wietrzyk nieco łagodzi duchotę. Codziennie zapowiadana burza nie nadchodzi. Sianokosy zatem udałyby się bez dwóch zdań. Tymczasem nic z tego. W niedzielę i poniedziałek wypada welikoje świato (odpowiednik Zielonych Świątek) i nie możemy liczyć na zwózkę z pola i pomoc. Poza tym akurat na niedzielę wyjazd do stolicy się uszykował, a piątki i soboty Anna ma zajęte warsztatami rękodzielniczymi w domu kultury. I tak to wygląda.
Nic to, jak mawiał mały rycerz.
Kiedyś przecież jeszcze i po przesileniowej zmianie pogody, dla naszego siana zaświeci słońce.

Mały felicjański Cezar, noszony na rękach na pastwisko, aby matka mogła się napaść wraz ze stadem (w ogóle termin wykotu na lato jest absolutnie od czapy z tylu względów, że nie warto wcale gadać), albo zawożony i przywożony w rowerowej sakwie, zaczął mieć się lepiej. Uzupełnia jakieś braki liżąc zawzięcie sól lizawkę i pojadając piasek. Zaczął brykać. Jest dobrze.

Inna sprawa, wypas w taki skwar. Robimy tak jak pani Marusia ze swoimi krowami.
Doimy skoro świt i Anna idzie z kozami na łąkę jak najwcześniej, o chłodnym poranku, kiedy mucholi jeszcze nie ma. Stado pasie się zawzięcie i trwa to mniej więcej do godziny 8 lub 9, najwyżej 10. Gdy pojawiają się wściekłe od słońca krwiopijce. Anna sprowadza wtedy kozy z pastwiska, bardzo chętnie same chowają się w boksach, gdzie muchole nie wlatują i tak leżą, żując aż do popołudnia. Nawet żadna nie beknie, doceniając cień i spokój od owadów. Dostają jakąś zakąskę w południe, w rodzaju starego siana do żłobu, albo gałęzi z zielonymi liśćmi, brzozy czy leszczyny, i wychodzą na przedwieczorny popas dopiero około 17. Gdy skwar lżeje i much nieco już mniej.
Próby wypędzenia ich wcześniej, na przykład do cienistego sadu kończą się naszą przegraną. Kozy rozpełzają się każda w inną stronę, a nasi kastraci, zmęczeni i jeszcze słabowici po zabiegu wręcz nie chcą wyjść na świat, bekliwie wołając starszyznę z powrotem do obory, albo zawracając z drogi.

Do moich codziennych obowiązków należy pojenie żywego i dbanie o dolewanie świeżej chłodnej wody do naczyń porozsiewanych po obejściu, która znika z nich błyskawicznie.

W domu oczywiście daje się wytrzymać. Założyłyśmy ostatnio na poddaszu żaluzje, które dają więcej cienia i sprawiają, że wnętrze tak się nie nagrzewa, także szerokie otwarcie okien zabezpieczonych moskitierami, na dole i na górze sprawia, że robi się lekki przeciąg, łagodzący duchotę. Poza tym ocieplenie budynku w lecie daje efekt chłodzenia, i to całkiem wyraźny. W kuchni termometr pokazuje najwyżej 25 stopni, i to już po codziennym 2-godzinnym paleniu pod płytą! Gotuję na niej karmę dla tuczonego drobiu, i co kilka dni warzę twaróg w wielkiej kamionce (najlepszy jest robiony na żelaznej płycie, tak), dzięki czemu mamy ciepłej wody na kąpiel i zmywanie pod dostatkiem bez przerwy.
Wchodząc więc z 35-stopniowego rozpalonego słońcem żaru do chaty odczuwa się od progu wielką wyraźną ulgę.

1 komentarz: