4 stycznia 2013

Jabłeczne pierwsze wnioski

Ktoś z Czytelników kiedyś zapytał mnie o przepis na cydr. Obiecałam, że odpowiem, gdy sprawdzę rzecz w praktyce. No, więc po ostatniej degustacji pozostawionych w piwnicy do dojrzewania kilku butelek napoju, w dawnej Polszcze jabłecznikiem zwanego, powiem następująco:
Cydr bywa smaczny niedługo po rozpoczęciu fermentacji (nie pamiętam, około dwutygodniowej chyba), potem długo nie, aż wreszcie... staje się łatwo- i szybko-pitny. I nawet, mimo stania w chłodnej piwnicy w zimie nieraz mocno jeszcze gazuje, że aż trudno jest otworzyć butelkę bez utraty 1/2 zawartości...
Z tym gazowaniem trzeba uważać zwłaszcza na początku, bo zbyt wcześnie przelany i zakręcony w butlach w okresie jeszcze ciepłej jesieni, zdarza mu się wybuchnąć w cichości piwnicznej.

Wypróbowałyśmy kilka przepisów.
Z soku surowego uzyskiwanego z sokowirówki. Z dodatkiem drożdży winnych specjalnych do wina jabłkowego.
Z w/w soku bez dodatku drożdży winnych, fermentującego z samego siebie.
Z soku z sokownika, lekko słodzonego, z dodatkiem drożdży winnych.
Z w/w soku z dodatkiem skórki jabłkowej, jako zaczynu drożdżowej fermentacji.
I ostatecznie z obu rodzaju soków, zmieszanych mniej więcej w równych proporcjach, bez specjalnych drożdży.

Fermentacja odbywała się zwyczajnie w plastikowej butli po wodzie, 5-litrowej. I raz w szklanym gąsiorku tej samej wielkości. Z rurką fermentacyjną, aby octowej zarazy nie było. Po jakimś czasie, tak ok. miesiąca chyba, buzujący sok Ania rozlała do butelek typu pet, litrowych i 2-litrowych i wstawiła do piwnicy, aby proces alkoholizacji spowolnić. Z tego ze dwie butelki wybuchły i poszły na straty. Część została wypita przez nas i przez gości oraz znajomych.

W tym miejscu muszę dodać, że smaku wytrawnego wina jabłkowego, tudzież jabcoka, a więc też i cydru (znanego mi z czasów, gdy Anna przywoziła go z Niemiec) - nie lubię i mogę go oddać każdemu za darmo nawet w czasach prohibicji. Czyli nie mając nic w zamian.
Niemniej, ostatnią wydobytą z ziemianki butlę (typu pet) wypiłyśmy jednego wieczoru, popijając ze szklenicy niczym zwykły napój. Niewiele zawierał on alkoholu, bo był to jabłecznik nie napędzany drożdżami, tylko swoją własną mocą fermentacji, którą jabłka mają wrodzoną, ale okazał się przyjemnie słodkawy, nie wywołujący efektu nadkwasoty ani innych dźwięków z brzucha. Tylko leciutki rausz, szybko przechodzący w stan trzeźwości.
Wniosek z tych doświadczeń mam taki: najbardziej smakuje mi jabłecznik z soku z sokownika, lub w przeważającej proporcji z surowym sokiem pomieszany (np.3:1), bo ten sprawia, że nie pojawia się wstrętny mi posmak jabcoka, z niewielką ilością cukru, na własnych drożdżach i skórce z jabłka sfermentowany. I odstały w butli w chłodnej piwnicy co najmniej 3-4 miesiące. Być może starszy byłby smaczniejszy, nie wątpię, ale przekonam się o tym dopiero za rok, a raczej dwa, przy kolejnym jabłkowym urodzaju w naszym sadzie.

3 komentarze:

  1. ... i dzięki za swoje wnioski... latem powrócę do tego postu

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja w tej masie książek o samowystarczalności jakie mam, widnieje kilka przepisów na cydr (cider po tutejszemu). Nawet prasę mam do wyciskania jabłek ale ją uruchomię raczej dopiero w PL. Tutaj ani chęci, ani zapału ni ma jakoś.
    Wino jeszcze w Warszawie pędziłam, z naszych działkowych skarbów.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przymierzam się już jakiś czas do cydru(tak to prawidłowo się odmienia? ),ale nie znam nikogo kto podzieliłby się doświadczeniami.
    Dziękuję bardzo!

    OdpowiedzUsuń