Dzień siódmy okazał się lekko dżdżysty. Ach, zdun wpada wtedy w zachwyt.
- O, grzybki będą rosły! Pójdę, nazbieram!
Prawda jest taka, że deszcz niewiele zmoczył ziemię, choć przez chwilę nawet wydawał się być obfity, a zdun pracuje 12 godzin dziennie, przyjeżdża o 7 wraz ze świtem, wyjeżdża o 19 blisko zmroku i nie ma czasu na owo zbieranie. Ale go ostatnie dwa dni świąteczne podratowały, jak widać. Choć grzybów nie było.
Dziś sporo czasu mu zeszło na poprawianiu tego, czego znajomy stolarz nie dorobił, w dwóch deskach złączonych prostopadle, a mających stanowić tzw. gzyms w okapie piecowym.
Zespołowo z Anią rżnęli na krajzedze, odmierzali, przycinali, polerowali.
Z tego wszystkiego piec jest już bliski zwieńczenia. I okazało się, że posiada również - zapiecek.
A ja wiele godzin spędziłam na patroszeniu owoców dzikiej róży, które Ania nazbierała za czyjąś radą w sąsiedniej wsi. Część pójdzie na powidła różano-jabłkowe, a część jest wstępnie przeznaczona na domowe winko.
U sąsiadów wykopki. Pracowicie wszędzie. Jesień to krzątanina. Ale i jakiś taki przyjemniejszy czas, niż lato. Owadów coraz mniej, choć osy i szerszeń zaglądają jeszcze na taras, także komary dokładnie w porze zmierzchu, to jednak nie ma ich w nieprzyjemnym nadmiarze. Drób i kozy najadają się do syta w lesie i na polu. 2-godzinne palenie pod płytą ociepla wnętrze, nie tylko domu, ale i serca. I panuje atmosfera sytości, zbiorów, przetwarzania. Ma się wrażenie, że niczego nie brakuje. I nigdy nie zabraknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz