No, i zaniosło się wczoraj ciężkimi, ciemnymi chmurami i leje, mniej i bardziej, na zmianę. Zwierzyna, w tym drób, zamknięte pod dachem. A my w drogę, sprawy urzędowe załatwiać. Cały dzień nieomal zszedł na mieście, po to, aby zaraz po powrocie dostać sms z telefonii, że jakiś papier źle wypełniony i "jest problem". A, żeby zmienić operatora i formę abonamentu napodpisywałam się z 15 razy na makulaturze wylatującej usłużnie z drukarki! czując przy tym na plecach oddech nadchodzącej Bestii, czyli Kontrolera Wszechczasów... Tymczasem system nie przełknął jeszcze danych i Bestia, jak widać, na razie się dławi, jak to w Polszcze z dawien dawna przyjęte, ku uciesze tych, którym to na rękę się dzieje.
Jadąc widziałam nieskoszone jeszcze pola ze zbożem już wyległym, nie zanosi się na to, aby ktoś to jeszcze zebrał.
Kocury sypiają co prawda nadal na tarasie, ale rano wielkim miaukiem wołają pod drzwiami, jedzą podwójne i potrójne porcje, a potem polegują na łóżku albo fotelach, bez wielkiej ochoty wychodzenia na zewnątrz. To znak, że idzie już jesień.
A nas urząd wmanewrował w taki smętny termin z robotą!
Skądinąd rozmyślam przy okazji deszczu, zaglądając w internetowe miejsca tu i ówdzie i czasem gadając z ludźmi, o tym jak fajne uczucie rodzi się, gdy szuka się swojego miejsca na dom. I jak to sam dom, jego planowanie i mozolna budowa, wdrażanie i rozruch instalacji daje poczucie sensu życia. Człowieczego. Zwykłego. Zgodnego z naturą ludzką i ziemską (planetarną). Doświadczam teraz tego na sobie i stwierdzam, że prowadzenie żywego gospodarstwa niezwykle podtrzymuje ducha i chęć życia na co dzień. I jest to odwrotne do miejskiego zabiegania i nerwicy, przykrywającej zasłoną pośpiechu odczucie czczości i jałowości na dłuższą metę.
Już samo poszukiwanie miejsca jest niesamowicie ekscytujące i uruchamia pokłady wyobraźni i idealizmu. Ów idealizm przysłania mankamenty rzeczywistości nieraz do zaskakującego stopnia. Samo myślenie: "Byleby znaleźć, a potem jakoś to będzie!" - czasem się mści. Jeśli szczęśliwy znalazca okazuje się w praniu człowiekiem bez charakteru, zdanym na innych i nie potrafiącym egzekwować swej woli. Z kolei bieda potrafi uruchomić zaskakujące pomysły i pracowitość, którą potem inni podziwiają i nawet chcą naśladować. Wielu jest takich, którzy świat widzą przez ekran komputera i ewentualnie okno samochodu, gdy już wyruszą jako turyści w świat. Jeżdżą według wytyczonej sobie blogowo-internetowo trasy, głównie pięknym latem, przyjmowani mniej lub bardziej radośnie przez zmęczonych albo znudzonych samotnością gospodarzy, po czym - po jednej, dwóch rozmowach z przypadkowymi ludźmi - postanawiają osiąść tam, gdzie już ktoś inny korzeń zapuścił, i dołączyć do jakże miłej gromadki. Nie biorą pod uwagę trudów życia codziennego, pracy do wykonania, czysto fizycznej, z którą nie mieli do tej pory styczności, oporu materii i urzędów, a także charakteru autochtonów. Myślę, że powinno się jednak tę fazę poszukiwania przedłużyć, ruszyć na tereny nieznane, nie zaznaczone na mapach i nie reklamowane tym czy owym w danej miejscowości, rozmawiać z ludźmi, zwiedzać, przyglądać się i porównywać. Być może okaże się, że owo "nasze miejsce" znajduje się całkiem gdzieś indziej, niż powierzchowna ekscytacja podpowiada, albo, że w ogóle ktoś dojdzie do wniosku, że woli np. jedynie przenieść się do prowincjonalnego miasta bądź gminnego miasteczka, a nie na zapadłą wiochę (tu naprawdę radzę się zastanowić niektórym mało zaradnym i fizycznie niewydolnym, oraz przeintelektualizowanym Mieszczuchom). Pierwsza faza, idealistyczna, przeważnie zwodzi rozum. Jeśli jednak jest dobrze wykorzystana i podejrzliwość (co do okoliczności i ludzi, ale i samych siebie) nie zostanie wyłączona, to można podejmować decyzję o zakupie, potem przenosinach, a następnie pracy, pracy, pracy (ale jakże radosnej w ostatecznym rozrachunku).
Narzuca mi się wniosek, że ludzie kierujący się modą na jakieś miejsce (bo tam np. jakiś pisarz napisał książkę przy świecy i dobrze mu było) i idący cudzymi śladami, są jedynie naśladowcami, a nie prekursorami, i nie odkrywają świata, jedynie odtwarzają cudzy. Tym życzę ładnego życia w otoczeniu, z którym im będzie do twarzy. Bo głębia pozostanie zawsze dla nich ukryta. I Źródło nie wytryśnie. Jedynie kranik z wodociągu.
Słusznie piszesz, doga Ewo! Marzenia o idyllicznym, wiejskim życiu nijak mają się do rzeczywistości. Choć, jeżeli ktoś rzeczywiście pokocha taki styl życia za nic do miasta nie wróci. Ale czasami łatwo nie jest...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Asia
Na pewno czasami łatwo nie jest, jednak, kiedy na wieś decyduje się ktoś, kto młodość spędził na ciężkiej pracy i mimo upływu lat, do wsi i ciężkiej pracy się garnie - jest mu tym ciężej, gdy urzędnicy taki powrót uniemożliwiają.
OdpowiedzUsuńRodzinnie zakupiliśmy kawałek ziemi w cudownym zakątku Polski. Wszystkie nasze działania i marzenia zmierzają w stronę przeniesienia naszego życia na jurajską wieś. Niestety - w bezmyślności swojej urzędnicy wymyślili nieopodal farmę wiatraków. Rozpacz! Ból! Sprzeciw! Nie wiemy już jak i z kim walczyć. Szukamy pomocy wszędzie i u każdego. Potrzebna rada i wsparcie.
Tu można poczytać o zagrożeniach: http://www.wiatrakilelow.fora.pl/
A tu można wyrazić opinię:
http://lelow.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=289:opinia-3&catid=30&Itemid=309
Nie wierzę, że ludzkie głosy coś zmienią - za duże pieniądze są za kurtyną - ale przynajmniej nie chcę się poddać bez walki. Gabriela
Wez chocby takiego mieszczucha typowego, niech odgarnie (lopata!) metrowej wysokosci snieg na odcinku, powiedzmy, 50m, to przeciez biedaczyna nie da rady i umrze z glodu do wiosny...
OdpowiedzUsuńNawiasem mowiac, mnie tego odgarniania bardzo zima brakuje, jak i ganiania rankiem boso po swiezym sniegu. Swietnie hartuje!
A muchy latem? Komary i gzy? Brrr... ;-))) A brak kąpieli w wannie, prysznica 2 razy dziennie? Brrr, koniec świata! ;-))))) Ewa
OdpowiedzUsuńMoi tesciowie to nawet lazienki nie mieli, slawojke jedynie, i wode ze studni, a myc sie szlo z miska na stryszek :)) Ktora Warszawianka by to przezyla, nie wiem :)))
UsuńCo tam teściowie... na naszej wiosce wciąż tak jest (no, z wyjątkami). A tam, gdzie się wybierasz też to norma od zawsze. Tu jeszcze nie nastały lata 70-te dla wielu. ;-) Pozdrawiam, Ewa
OdpowiedzUsuńNo, to juz od dawna byli tesciowie ;-))) A ja taka norme bardzo lubie, wiele z czasow wakacyjnych lata temu spedzalam w bazie namiotowej w Gorcach, 1211mnpm, oczywiscie woda ze zrodelka, piec na drewno, latryna pod namiotowym tropikiem... Wspominam z rozrzewnieniem :)
Usuńpozdrawiam
A.
Mimo wszystko 2 tygodnie wakacji w górach, gdy było się młodym i pięknym, albo obozu harcerskiego w lesie mają się nijak do kilku lat życia bez łazienki (które mamy za sobą)... ;-) Pozdrawiam, ES
Usuń