Drugi cydr nastawiony, także różne przetwory ogródkowe idą po kolei do zamrażarki. Fasolka szparagowa, zapas leczo z kabaczków, pomidorów, papryki i cukinii. Sos chiński do pasteryzacji i piwniczki. Wcześniej trafiły już tam ogórki kiszone. Najwolniej idzie z robieniem suszu jabłkowego, bo do tego potrzeba rozpalić albo piec ścianowy albo chlebowy. Na kuchni, rozłożone na siatce do suszenia jabłka schną najwolniej.
Pomidory w folii raczej nie udały się tego roku. Złapały pleśń. Owoców jest dość mało, pękają, trzeba je szybko przerabiać. Te w gruncie wiszą na krzaczkach jeszcze zielone, daleko im do czerwoności, a krzaczki - zbyt namokłe i zziębnięte ostatnio zaczynają gnić. Kurczaki, dostające się z racji niewielkości między sztachetami do ogródka rozgrzebały mi ładnie zapowiadającą się marchewkę. Już nie dojdzie swego czasu, trzeba było zjeść co się dało. Trudno.
Chora koza odzyskuje apetyt, ale kompletnie straciła mleko, po dożylnym zastrzyku penicyliny. Mleka od reszty stada jest jak na lekarstwo. Oby do rui jakoś się wykaraskała zdrowotnie!
Po jak zawsze pracowitym dniu wczorajszym (udało się jeszcze naprawić dziurawy tłumik u mechanika) ogarnęło nas nagle pragnienie, doroczna duchowa żądza tutejsza, złożenia wizyty na Grabarce. Właśnie z okazji Spasa przybył na świętą górę patriarcha Cyryl, i nawet Anna minęła się z nim i jego świtą, gdy ciągnęli z Hajnówki, co dało jej kopa do wykonania jednak naszej zwyczajowej pielgrzymki.
Zaopatrzone w garście drobnych na żertwy różnego rodzaju i butelki na wodę ze świętej strugi pojechałyśmy na Górę wieczorkiem. Tym razem miejsca parkingowe były inaczej zorganizowane i nie trzeba było zostawiać samochodu na drodze w lesie trzy kilometry przed cerkwią. U stóp Góry oczywiście trwał jarmark, nadający świętu ludyczny i właściwie tradycyjny, średniowieczny charakter. Można było tam zaopatrzyć się w garnki, patelnie, zjeść grilla, lizaka, obarzanka, loda, napić kawy lub coca-coli, napełnić uszy czastuszkami i disco-polo po rusku, tudzież kupić dziecku wiatraczek albo balonowego smerfa. Tuż wokół murów świątyni, u stóp Góry rozłożyły się stoiska z dewocjonaliami, książkami i ikonami, biżuterią i strojami kapłańskimi, ale jakoś prym w tym roku wiodły miody, nalewki zdrowotne, pachnące zioła i balsamy wszelakie, a usłużne mniszki białoruskie chętnie udzielały rad i pouczeń co jest na co.
Udało nam się wejść z tłumem na szczyt Góry po schodach, gdzie trwało namaszczanie wiernych (pomazanie) przy wtórze pieśni chóru męskiego i śpiewnych modlitw, nie wiem przez kogo wykonywanych, polskich czy rosyjskich ojczulków. Ale zdradzić muszę, że wyjątkowo jakoś ci panowie fałszowali, śpiewając wysoko i źle postawionymi falsetami. Nigdy nic takiego tutaj dotąd nie słyszałam!
Wspominam o tym drobiazgu, boć wiem, że gardło, tj, piąta czakra zawiaduje szczerością wypowiedzi, i jeśli kapłan śpiewa nieczysto, to znaczy, że ma blokady rodem z pierwszej czakry i gnębi go ewidentnie jakiś fałsz.
Ale mniejsza, tak sobie tylko gderam.
Bo w końcu przecież przystanęłam i zaczęłam spokojnie otwierać się na energię Góry, odsuwając od siebie wszelkie krytycyzmy. I poczułam, że jest, działa jak najbardziej i czuwa nad wszystkimi, wystarczyło tylko otworzyć serce. Odczuwam to fizycznie, jako falę mrowienia, spływającą znad głowy do serca i do brzucha i uruchamiającą wielkie wzruszenie. Owładnęła mną samoistnie prośba słana za pośrednictwem Matki Boskiej Iwerskiej, opiekunki Góry, do Boga o siłę dla nas, Polaków przebaczenia Rosjanom krzywd, które nam przez wieki wyrządzili, i fałszu, którym wciąż nas raczą. Bo do tego trzeba wielkiej mocy duchowej, doprawdy. Nie wiem, czy tak sformułowana prośba była akurat w myśl patriarchy wizytującego, ale tak ona naprawdę mogła tylko trafić do najwyższej instancji, nie inaczej...
Po tej kontemplacji, gdy namaszczanie zakończyło się i wszyscy wierni rozsmarowali sobie święte oleje na czole i twarzy dla lepszego wchłonięcia, poszłyśmy dalej. Udało się nam trafić do stoiska ze świecami, kupić dwie i zapalić na specjalnym ołtarzyku pod cerkwią. To ważna dla mnie czynność, intencjonalna. Jak dotąd wszystkie prośby są spełniane...
Następnie odstałyśmy kilka minut w kolejce do studzienki i nabrałyśmy wody do butelek. Potem jeszcze na stoisku pod murem świątynnym kupiłam bochenek chleba kurpiowskiego. I kiedy tak szłam z powrotem na parking, w jednej ręce z butelką, w drugiej z chlebem poczułam dziwną miękkość w kolanach. I rzekło mi się:
- Patrz, schodzimy z Góry z chlebem i wodą...
Cokolwiek miałoby to znaczyć.
ej ciężka sprawa z tymi Rosjanami, ale jeszcze trudniejsza z Ukraińcami
OdpowiedzUsuńZnaczy, że ani jedzenia, ani napitku Wam nie zbraknie? ;)
OdpowiedzUsuńDobrobytu życzę :)
Oj niestety wizyta Cyryla mnie ominela, a szkoda, on przyjechal budowac mosty porozumienia pomiedzy cerkwia rosyjska a autonomiczna cerkwia polska a ja choc Polka, to w rosyjskiej cerkwii chrzczona...
OdpowiedzUsuńR-O, w rzeczywistych relacjach tutejszych i sąsiedzkich nie ma większych problemów ani jakichś uprzedzeń, które by coś naprawdę psuły. Powody tkwią na górze, jak zawsze.
OdpowiedzUsuńtatsu, chleb i woda kojarzy mi się z postem, pokutą i wyrzeczeniem. No, niektórym tylko z dietą... ;-)
Kamphoro, Spas jest co roku, a Cyryla można w TV obejrzeć, żadnej straty. Jak dotąd wizyty greckiego patriarchy i naszego Sawy wydają mi się całkowicie wystarczające i duchowo wspierające obrzęd. Ale jadąc na Podlasie przystanęłabym na Twoim miejscu na Grabarce, aby krzyżyk zostawić i napić się wody, no, i świeczkę zapalić przed ikoną, aby plany się udały! ;-)
Pozdrawiam, Ewa