27 listopada 2011

Wtajemniczenie

To wszystko łapki swoje Piękne macza Wenus, weszła własnie w znak Koziorożca, mój urodzeniowy i paradująca w towarzystwie stellum planet z mojego horoskopu. Umiejscowiona w domu Byka ukazuje się na sposób smaczny, zmysłowy i jakby orzekli Francuzi, sensow/n/y.
- Jedziemy do naszej Starszyzny, niechaj naucza - rzekłam na wstępie. - Już nic nie pamiętam z zeszłego roku. Na żar wrzucić, żeby pękło, czy może obrać nożem ze skórki?
- Nie ma czasu. Poradzimy sobie same. Chcesz spróbować? Wtajemniczenia?
- Nie pamiętam szczegółów i nie chcę zepsuć efektu.
- To ja mam spróbować?
- A czujesz się na siłach?
- No, chyba wiesz, co lubiłam najbardziej w dzieciństwie...
- Wiem, wyjadać mózg z kurzej głowy ugotowanej w rosole.
- No, właśnie...
- Czyli czujesz się.
- Próbuję, nie ma to tamto. W końcu mieszkam na wsi, jestem rolniczką i dysponuję tym, co nawet prezydent rzadko kiedy kosztuje.
- Co mam zrobić?
- Obierz cebulę i postaw patelnię na ogień.
- Olej czy słoninka?
- Słonina.
- Popieram. Najlepsze paliwo dla mózgu.
- Patrz, jeżeli czujesz się na siłach...
- Patrzę. Naostrzyłaś dobrze nóż?
- Tak, oczywiście.
- Uuuuch, pierwsza warstwa poszła. Worek otworzony. Co dalej, pamiętasz?
- Chyba jest tu jeszcze jedna błonka. O, tak.
- Jeeest!
- Jądro wszechrzeczy, widzisz?
- Źródło.
- Patelnia gotowa?
- Tak jest, mistrzuniu.
- Na plasterki pokroić, jajeczko, o taaaak... Wrzucam. I odejdź od patelni, ja to przyrządzę. Ty się nie znasz.
- W takim razie czekam...
- Przygotuj talerze. I chleb.
- Jest jeszcze surówka z obiadu.
- Świetnie. Dawaj na stół. Szybko!
Poleciało. Przyfrunęło. Z patelni na talerz i stół.
Koźlęce jajeczka w cebulce.
Uch. Czysta mistyka w realu. Duch nieucieleśniony.

26 listopada 2011

Dziewczata i chłopci czyli dusza potieszenaja

Ledwie w przyspieszonym tempie uporałyśmy się po południu z codziennymi obowiązkami: napaliłam w ścianowym, kozy nakarmiłam i wydoiłam (już tylko dwie, najpóźniej zakocone dają mleko), kury zamknęłam w kurniku, nakarmiłam też psy i koty, a już zmrok zapadł kompletny. Dzieje się to około 16 godziny, i wnet światła lamp zapalają się na wiosce na kilka godzin długiego listopadowego popołudnio-wieczora.
Wczoraj był ciemny nów, ale elektryka czuwa.
- Przebieraj się! - oznajmiła Anna - Bo już jesteśmy spóźnione.
Raz dwa, stały mundurek zewnętrzny zarzuciłam i do samochodu wsiadłam, otrzepawszy najpierw buty z wszędobylskiego piasku w naszym wydmowym obejściu.
Spóźniłyśmy się ponad godzinę. Sala w GOKu była już całkowicie zajęta przez widownię. Udało mi się starym sposobem, opanowanym jeszcze w czasach licealnych przy wsiadaniu do wiecznie przepełnionego autobusu, wśliznąć pomiędzy ludźmi do wnętrza sali i ustawić w całkiem dobrym miejscu przy drzwiach, skąd widać było bardzo dobrze scenę i nikt mi nie zasłaniał.
Impreza już trwała. Ale jak się okazało ominęło nas czytanie urzędowych listów z Gminy, Powiatu, Województwa i Sąsiedniej Gminy oraz peanów pochwalnych, często rymowanych i po ukraińsku na cześć Szanownej Jubilatki, a w tamtej chwili prezentowały swoje śpiewacze umiejętności panie z sąsiedniej wsi.
Po chwili zeszły ze sceny i weszła na nią sama Szanowna Jubilatka, Piętnastolatka, rozmnożona w gromadkę około dwudziestu, może więcej panienek w różnym wieku, od najmniejszej czteroletniej dziewczynoczki do wysokich długowłosych kilkunastolatek, w pięknych krasnych spódnicach i haftowanych czerwonymi nićmi białych bluzkach. Hiłoczka, czyli Gałązka, po polskiemu mówiąc. Dziecię pani Ireny Wiszenko, wychuchane i zadbane, wykształcone i ukształtowane czystymi dźwiękami z Pidlasia.
Zaśpiewały chórem, polifonicznie, a capella, ale i przy wtórze akordeonu, ze wspaniałym wschodnim zaśpiewem i zacięciem ukraińskich melodii miejscowych, w których zawsze jakaś diewczynoczka spogląda na kozaka i szyje mu soroczku, wyszywajet jejo czornuju nitiu, szczoby ropoznaty jewo pośród drugich kozakiw (darujcie mój kiepski dialekt niewiadomojaki, to tylko nieudolne naśladowanie). Po czym owa diewczynońka spiwajet piesnju, od katoroj dusza potieszajet`sia...
Potem wyszła na scenę Czeremszyna, drugie, nieco starsze Dziecię Czeremszańskie, i dalejże lon zielonyj siać i zbierać, i malowaty chłopca ukochanego. No, to znamy, znamy... ale zawsze klaszczę szczodrze, bo jestem fanką zespołu. Tworzonego przez wspaniałych ludzi, pozytywnie zakręconych, pracowitych i zdolnych. I w dodatku skromnych i zwyczajnie dobrych.
Po czym znów wyszła Szanowna Piętnastolatka, ustawiła się niczym rozciągnięta ruska harmoszka pomiędzy Basią-akordeonistką a Akordeonistą Zespołu z drugiej strony, Mir schował się ze swoją basową bałałajką (kto nie wie, to może pamięta starodawnych Trubadurów Poznakowskiego z takimi instrumentami w dłoniach) za chórem dziewczynoczek, wraz z nim sekcja rytmiczna zespołu i dalejże, paszło!
Uch, rytm i instrumentaria Czeremszyny plus polifoniczny chór dziewczęcy, drgający i rozkołysany jak burzany kresowe w takt niesamowitej Ludzkiej muzyki. Coś wspaniałego!
I to wszystko lokalnie, tu i teraz, dla nas swojskich miejscowych, a nie jakichś z dalekieho swita.
Widownia szybko rozbujała się i szczerze wzruszyła, klaszcząc i śpiewając wmiestie razem. A na sam koniec kancow wstała z siedzeń i zaspiwała pełnym głosem wraz z Hiłoczką Mnogija Lieta, podlaski odpowiednik Stu Lat, lecz z tym dodatkiem, że bywa to też pieśń cerkiewna, więc uświęcona błogosławieństwem Bożej Szczodrości.

25 listopada 2011

Koniec i początek w wiecznym tańcu

Zginął uratowany spod dzioba koguta kurczak... od tamtego czasu pasł się zawsze w pewnym dystansie do stada. Zniknięcie bez krzyku i śladu wygląda na pojawienie się psa... brak jednak jakichkolwiek dowodów ani świadków, żeby interweniować u właściciela.
A dla odmiany Gusia znów uniknęła końca swego świata. Anię już zaczęło mocno denerwować to wrzaskliwe i brudzące ptaszysko, wtrącające się w każdą rozmowę na podwórzu, czy to z kimś przybyłym, czy z komórkowym rozmówcą. A że ładnie przytyła i wygląda na tłuściutką gąskę, z której można by garniec leczniczego smalcu utoczyć, to się i apetyt znalazł na rosół i pasztet. Trochę kwękałam, ale w końcu już prawie ustąpiłam. Tylko jakoś tak prosiłam w sobie po cichutku Los, aby jednak to się nie stało, co ma się stać. Zjeść łatwo i szybko, ale wychować tak zabawną ptasią istotę trudno. Hm, no, i... klasyka.
Gusia zaczęła się nieść! Wczoraj zniosła pierwsze jesienne jajo. Egzekutorka zmiękła, bo z gęsich jaj robi ciasta i naleśniki, a wydmuszki ozdobia na wielkanocny stół. Do tego z jajami krucho się teraz zrobiło, bo tylko jedna kokoszka się niesie i to co dwa-trzy dni. Reszta zmienia upierzenie. Więc te gęsie jak znalazł zaspokoją nasze przedświąteczne potrzeby.
Znakiem tego będzie jeszcze ciepło. I drugim znakiem, wyrok odroczono. Na święty nigdy. (No, chyba, że kryzys nagły się zrobi i głodem będziemy przymierać).

Poza tym Ania wywiozła na nowe poletko ostatnią już przyczepkę gnoju, z czwartego koziego boksu, i rozrzuciła go przy pomocy taczki i wideł. Trafił się także majster, który podjął się nam stary wóz konny zreperować, i załadowaliśmy w czwórkę z sąsiadami przodek na przyczepkę, przedtem stary dyszel obciąwszy od niego piłą.
- He, jak wóz będzie to może i kuń się znajdzie? - zaśmiałam się.
I pajechali!

23 listopada 2011

Śmieciarz przy pracy

Po codziennej z/g/nojnej pracy czasem miewam chwilę zadumy. Np. dzięki jakiemuś filmowi, który znajdzie w necie Ania. Tym razem obejrzałam dokument o Prawdziwym Człowieku, co Domy Samowystarczalne Stawia.
Kto ciekawy, niech obejrzy także. Rzecz jest nie tylko o Twórcy kierującym się Intuicją, ale i o nieczłowieczym Systemie w stanie demencji starczej.
http://www.iplex.pl/filmy/wojownik-posrod-smieci,4344
A oto jaki wniosek nasunął mi się po obejrzeniu. Z porównania płynący.

Wielu młodych ludzi dąży do budowania ekowioski, "społeczności", jak to zwą z wielkim idealizmem w głosach. W stu procentach są to Mieszczanie, nie mający zielonego pojęcia o życiu na Wsi i z zapałem otwierający Drzwi do Lasu. Na pewno wszyscy posiłkują się takimi jak powyższy filmami i przesłaniami Prawdziwych Ludzi. Czy to względem budowania samowystarczalnych domostw, z naturalnych materiałów, czy to permakulturowych ogrodów.
Ja jednak widzę zasadniczą różnicę między ich zapędami i próbami działania, a ważnymi zdarzeniami, dokumentowanymi w takim jak powyższy filmie.
Grupa ludzi, którzy stworzyli "społeczność" i zbudowali swoje samowystarczalne domy wokół domu Projektanta skonsolidowała się NA BAZIE CIĘŻKIEJ FIZYCZNEJ PRACY, w niej okrzepła i umocniła swoje autentyczne więzi i przyjaźń. PRACA wybrała ich i za nich.
Co natomiast jednoczy polskich eko-wieśniaków?
Zgadniecie? Tak, to naprawdę proste.
No.... wiadomo...
...Gadanie. Gadanie... Gaadaanie...
Parlamentowanie, debatowanie, uzgadnianie, wybieranie opcji, zasad, reguł, decydowanie jak to będzie...
Itede, itepe...

Jeśli trafia się jednostka aktywna, twórcza i pracowita, to na nią przypada pięcioro i więcej gaduł, autorytetów, wiernych autorytetom, uczniów autorytetów, teoretyków, fanatyków idei, guru, nawiedzonych wizjonerów i szamanów (wszyscy wegetarianie jak jeden mąż, he). Którzy mają swój interes[ik] w tym, aby ten, co pracuje, pracował i jak najmniej gadał, tylko się zgadzał, potwierdzał i głosował na zgromadzeniu Za, nie Przeciw.

Nie na tym Prawdziwą Wspólnotę zbudowano, łoj nie...

22 listopada 2011

Jest jak jest

Hm, to prawda. Od dość dawna, co chyba można zauważyć na tym blogu, w głowie nic mi się pojawia godnego zapisania, oprócz czystych faktów.
Może dlatego, że nie oglądam tv ani nie czytam gazet?
A może stąd, że się starzeję i nie nadążam?
Bo fakty są takie, że nocne deszcze rozmiękczyły glebę, więc dokończyłam kolejną grządkę permakulturową. Jazda taczką, machanie widłami i szpadlem nie wymaga wielkiej filozofii, zatem nie ukułam przy okazji żadnej teorii. Jest za to grządka! JEST! I ile z tego radości i dumy!

20 listopada 2011

A ostatni będą pierwszymi

Przymrozki nocne odchodzą, odrobina deszczu... Tak suchej jesieni dawno nie było!
Dostałam polecenie od domowej szefowej, aby drugą grządkę permakulturową uszykować. No, to zaczęłam pogłębiać, humus ściągając na osobną kupkę.
A tu z dala, z drogi głos się odzywa jednego z wioskowych "chłopaczków", nie powiem jakiego, żeby nie było, że skarżę. I z fałszywym współczuciem w głosie oraz źle ukrywaną ciekawością pyta:
- Hej, dziewczyny, a co wy tam takiego robicie?!
Na myśli niewątpliwie mając to, że listopad to jest miesiąc oszczędzania sił i słodkiego popijania śpirta na wszelkie gryzące duszę robaki, a nie grzebania się w ogródkowej glebie.
Wzruszyłam ramionami, bo mnie wnerwił obibok i pijaczyna jeden. I tylko odburknęłam pod nosem (czego nie usłyszał, bo zresztą nic by z tego nie pojął, tym bardziej mego żartu):
- A to nie wiesz, że Ziemia ma się obrócić do góry nogami i w przyszłym roku ostatni będą pierwszymi? Trzeba być gotowym!

A na poważniej, to po kolejnej zaprawie z rozrzucaniem gnoju (och, jeszcze tylko jeden boks został do wyczyszczenia) i kolejnych warsztatach glino-lepienia wczytuję się w prognozy kolegów i koleżanek po astrologicznym fachu.
Dla zilustrowania głównych tez przedstawiam kawałek wywiadu z Jackiem Gronertem, specem od horoskopów pieniędzy, giełdy i inszych procesów zbiorowych w skali swiata.

"Kiedy będzie lepiej?

- Lepiej to już było.

Straszysz? Nie wierzę, że aż tak będzie źle. Choć patrząc na Grecję, Hiszpanię, Japonię i nawet Stany Zjednoczone już widać kryzys.

-Ja nie straszę, to wy się boicie. Ja opisuję jedynie korelacje kosmicznych rytmów i cykli, sprzężonych z ziemskim życiem.
2011 rok, kiedy Jowisz znajdzie się w znaku Byka radzę poświęcić na gromadzenie zapasów, sił i środków, jakie uznamy dla siebie za najniezbędniejsze. Jedni będą budować schrony, piwnice, gromadzić ubrania, jedzenie, drudzy paliwo, inni złoto, a jeszcze inni baterie, książki, naboje, lub alkohol. Dla każdego coś innego jest najwartościowsze i najważniejsze. Może okazać się, że wygrany będzie posiadacz własnej studni?
[...]
No to gdzie będzie najbezpieczniej?

- Daaaleko stąd. W Australii. Jednak nawet i tam pogorszy się standard życia Ale Polska nie ma najgorszych prognoz, choć nie unikniemy zapaści ekonomicznej. Dużo poważniejsze wyzwania czekają wszystkich naszych sąsiadów. Mniej bezpiecznie będzie się wiodło Niemcom, Rosjanom, a nawet mieszkańcom Czech i Słowacji.

A Ameryka? Przecież to mimo wszystko potęga!

- Amerykanie doświadczą kontrastowo różnej rzeczywistości, w porównaniu z obecnym dobrobytem. Nie tylko wieloraki i „szerokopasmowy” kryzys ekonomiczno-polityczny ich wyniszczy. Spotęgują się zagrożenia tragediami geologiczno-klimatycznymi."


Więcej można poczytać na stronie:
http://astrologia.kaluski.net/prognozy.php?id=927

15 listopada 2011

Początek wakacji

Wykopałam dwa ostatnie dołki pod słupki na płot. Cały czas suchutki miałki piasek. Od tak dawna nie padało! Mimo suszy mgły wieczorne i poranne sprawiają, że roślinność jest dostatecznie nawilżona.
Nawiozłam też kilka taczek liści i wysypałam na warstwie nawozu, którą ułożyła wcześniej Ania, po czym narzuciłam na liście zdjęty wcześniej humus. Grządka pod truskawki zbudowana.
Zaraz potem lunął deszcz. Krótki ale intensywny.

Kozy już dają nam odpocząć. Wychodzą na dość krótki spacer po lesie, gdzie żywią się spadłymi liśćmi i zabawiają ogryzaniem gałęzi poszycia. Wracają po godzinie z widoczną chęcią do obory na siano, ciężkie, powolne, rozleniwione.
Zasuszamy je stopniowo. Już tylko Gwiazdę i Lubaszkę doimy dwa razy, a Kazi i Dziuni wcale. W sumie dziennie jest najwyżej 3-4 litry mleka. Nadchodzą moje wakacje!

11 listopada 2011

Święto Niepodległości na Wsi

Tak ważne numerologicznie dni z jedynkami, dwa pod rząd, a my zamiast na jakiś Marsz albo z Oburzeniem takim i owakim patrzeć jak się ludziska nawalają za i przeciw, w niewierze w koniec świata tak szybki i kontrolowany, do roboty!
Ciężkiej, fizycznej.
Oj, tyle zostało zrobione, a tak mało wciąż widać rezultatów...
Ania załadowała wczoraj całą przyczepkę gnojem, wywiozła ją na nowe poletko i rozrzuciła ów żyzny ekstrakt widłami. Na skrawku pod brzeziną, na którym umyśliła posadzić truskawki. Skopała też grządki pod folią, łącząc glebę z nawozem.
A wieczorem zabrałyśmy się wreszcie za KISZENIE KAPUSTY! Nieco zbyt późno, bo zwyczajowo robi się to pod koniec października lub na samym początku listopada. Ale lepiej późno, niż wcale, prawda?
Ania starła kapuściane głowy na specjalnej tarce, ja wymieszałam je w miednicy razem z solą, startą marchewką i kminkiem, a potem nieszankę załadowałam do beczki (plastikowej, wyłożonej specjalnym foliowym workiem), ubiłam pałką, przycisnęłam całość deseczką i kamieniem i zakręciłam beczkę. Stoi na razie w rogu ciepłej kuchni, aby temperatura wsparła procesy fermentacyjne, a za co najmniej tydzień, może 10 dni, przeniesiemy ją do piwnicy. Kapusta ma się tam dobrze, nie zamarza zimą i o to chodzi.
Dzisiaj od rana zaś Ania walczyła w ogródku przydomowym. Razem ze mną, z większą flegmą wyległą na boży świat z ciepłego domku.
Zebrałam wierzchni humus na powierzchni grządki, która ma stać się truskawkową, a Ania nakładła na nią pierwszą warstwę drewnianych patyków i starych korzeni, przesypując je liśćmi, obficie spadającymi wokół naszej chaty z klonów, akacji i olchy. Kiedy grządka uzyska już odpowiednią wysokość przyjdzie czas na inne specjały gleborodne.
Ponadto wykopałam trzy dołki i wkopałyśmy trzy kolejne słupy pod ogrodzenie frontowe. Zdjęłyśmy też resztę starego płota i Ania pocięła go na krajzedze do palenia. Kurczę, dębowy 50-letni płot, słupki i przęsła wytrzymałyby jeszcze z 10 lat, gdyby nie sparciałe sztachety i ogólne pochylenie starcze.
A na koniec dnia... stopiłam kilka startych na drobno serów żółtych, które odłożyłam kiedyś na bok do lodówki, a to, że skórka wyschła i pękła, a to, że jakaś pleśń nieciekawa się wdała, a to, że serwatkowały zbyt długo, wraz z odpowiednią ilością twarogu, także pięknie zgliwiałego. Do tego soda, żółtko, trochę masła i kminek jako przyprawa. Zlałam do miseczek kolejny zapas świetnego żarła. Ania podjadła z chlebem na ciepło, jak najsmaczniejsze fondu, i dzieląc się szczodrze z Łaciem - nałogowym serojadem i smakoszem.

7 listopada 2011

Kozie złoto

Chłopaki piją, od dnia wypłaty renty lub gminnej zapomogi i są niewykrywalni dla pracodawców. Skrywając się w jakichś starych szopach albo w lesie za krzakami, gdy pójść z rana i próbować któregoś wyrwać z grawitacji kolejnej butelki.
- Dobra, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni - stwierdziłyśmy. I do roboty! Poczeka się. Na akoholiczny głód i drżączkę.
Od dawna leżało odłogiem wywalanie gnoju z obory. Teraz stało się bardzo pilne, bo truskawki trzeba posadzić przed zimą.
Każdorazowo, gdy Księżyc przechodzi przez znak Barana zdarza mi się fizyczna zaprawa przy remoncie, budowie lub pracach polowych. Tak i dzisiaj się stało. Ania ładowała, a ja woziłam kozie złoto taczkami do ogródka, pod warzywne grządki, permakulturowo podwyższone (jak do tej pory zawsze opadają na jesień do właściwego poziomu, więc pewnie jeszcze wiele lat upłynie nim się wzniosą na stałe) i do folii.
Do 13 udało się nam boks Kaziuków oczyścić (1/4 obory). Łatwo obliczyć ile nam to jeszcze zajmie.

6 listopada 2011

Joga w lesie i ogrodzie

No, i wreszcie wybrałyśmy się z wizytą do joginów, Doroty i Roberta, mieszkających z drugiej strony (patrząc od nas) miasteczka, wśród pól i lasów, niedaleko granicy. Po sadzonki truskawek, których u nich nadmiar się zrobiło, a u nas jeszcze żadnej nie udało się posadzić. Przynajmniej od dwudziestu paru lat. W południe wiatr wiał niezgorzej, niż halny. Ania wystawiła się jednak dzielnie na podmuchy, zbierając z Robertem roślinki do pudła. W ogrodzie permakulturowo zainicjowanym i od kilku lat prowadzonym.
Jogini są oczywiście ścisłymi wegetarianami, a w porywach weganami. Zostałyśmy poczęstowane ryżem z pięknie pachnącym dyniowym sosem, dynia oczywiście własnego chowu, choć ryż oczywiście nie.
Przyznaję bez bicia, jestem żarłokiem (co zresztą od razu widać). I posiłek, złożony ze zwykłej dla mnie ilości warzyw, musiałam dojeść w domu rybą, aby poczuć sytość.
Rozmawialiśmy między innymi o samowystarczalności żywieniowej. Podobno na jedną osobę starcza 70 metrów kwadratowych ogródka, aby mieć jarzyn na cały rok. W sumie dość trudno ją osiągnąć, bo oglądałam potem internetowy wywiad z pewnym permakulturowcem-wegetarianinem, który po 20 latach mieszkania na wsi i uprawiania kilkudziesięcio-arowego ogrodu nie doszedł jeszcze do samowystarczalności. Hm, każdy konwencjonalny rolnik uśmiechnąłby się w tym miejscu z wyższością albo przekąsem.
Bo po co to wszystko?
Mieć kilka hektarów nieoranej ziemi z żywą glebą, na niej nieużytki, samosiejki, dziką trawę, której nie ma się siły wykosić i zebrać, zresztą po co to komu, gdy się zwierząt nie trzyma. Sadzić drzewa, które owocują po wielu latach i walczyć z atakami zajęcy, saren, dzików czy dzikich krów sąsiada, zanim wreszcie wyrosną w pomniejszonym w ten sposób procencie? A do tego czasu kupować cały czas większość żywności w sklepie?
Trudne to wszystko, gdy jest się przy tym inteligentem zajmującym się abstrakcyjnymi sprawami wymagającymi czasu, innymi zgoła, niż dłubanina od świtu do nocy w ogródku przydomowym czy nawet nieco dalszym od domu...

Permakulturowiec oznajmił, że gdyby wszyscy ludzie zrezygnowali z hodowli i uwolnili ziemię dla upraw roślin jadalnych dla ludzi, planeta Ziemia mogłaby wyżywić wszystkich głodnych...
A ja jakoś podejrzewam, że to iluzja. O ile nie ściema dla ideologicznie zakręconego umysłu.
Widzę to w praktyce. Moje bydło potrafi paść się od rana do wieczora, kręcąc przysłowiową mordą i przeżuwając w nocy to, co w dzień zjadło. W swoich dwóch albo czterech żołądkach. A pies-mięsożerca je dwa razy dziennie po pół michy i biega wokół stada z wielką energią cały dzień.
Coś mi się wydaje, że... podobnie jest z ludźmi. Roślinożercy muszą jeść częściej, są łagodniejsi, flegmatyczni, niestworzeni do codziennej ciężkiej pracy fizycznej i trudów zmiennej pogody. Mięsożercy jedzą treściwiej, a więc mogą (nie mówię, że to robią, bo... wiadomo... zepsucie świadomości przez cywilizację) jeść rzadziej. I skuteczniej.
I pewnie dlatego na pytanie, czy osiągnęłyśmy już samowystarczalność w wyżywieniu w pierwszym odruchu chciało mi się powiedzieć:
- Tak, jesteśmy już całkiem blisko... A nawet mamy nadmiary, którymi możemy karmić kilka osób przez dłuższy czas.
Ale zdałam sobie sprawę, że mówię o innym rodzaju białka, którego wegetarianie nie trawią. A naszym ogródkiem warzywnym nie ma się naprawdę co chwalić. Choć... w drodze wymiany za nabiał ze znajomym rolnikiem zostałyśmy obdarowane worem warzyw, które wciąż jeszcze zjadamy. Więc i tak można samowystarczalnie prosperować, permakulturowo z rękami za pasem.

A poza tym ciekawie jest. I zgłębiam wewnętrznie glebę jako bazę Wszystkości, aby wyrosnąć z niej i przemieniać się swobodnie duszą poprzez ciała, bakterii, roślin, robactwa, zwierząt, ptaków i ludzi, w duchy przyrody i żywiołów, aż po anioły i bogów.

4 listopada 2011

Księżycowe pływy

Po huśtawce nastrojów, od za do przeciw - byciu dalej tutaj (tak, nie jest słodko, gdy wszystko zdaje się isć jak po grudzie, a pamięć przywołuje stołeczno-lukierkowe wspomnienia) i dwóch dniach straconych na męczące dywagacje i spory, nastał poranek dzisiejszy. Obudziło mnie warczenie piły i stukanie młotka... Ania zerwała się skoro świt i... dokończyła szalowanie trzeciego pokoju!
Ta dziewczyna nie przestanie mnie zadziwiać. Ja jestem flegmatyczką zorientowaną na trwanie i przetrwanie, przeczekującą ciosy losu, choćby w przyczajeniu na samym dnie rozpaczy. Ona jest choleryczką walczącą i przeciwności, po pierwszej burzy emocji, zawsze budzą u niej odruch walki. Oj, trudno się współ-mieszka z dyktatorską i krytyczną naturą, kiedy ma się tak wolno płynącą krew z zamiłowaniem do spokoju, jak moja...
No, więc jednak coś zostało - wyraźnie - pchnięte do przodu.
Pocieszona, zrobiłam w takim razie kolejną partię bryndzy na zimę (tamta już została wyjedzona), wyszło z 4 kilogramy. Tym razem dodałam nieco przegotowanej wody, aby uzyskać bardziej zwartą i smar owalną konsystencję.

Wieczorami przedzieramy się przez mega-niezrozumiałą i skomplikowaną instrukcję do wniosku o dotację unijną, pisaną językiem Księżycowym przez ludzi z Księżyca. Ten bełkot urzędowy wypala mi resztki komórek mózgowych po kilku punktach. To straszniejsze od Nostradamusa jest!
Ale Ania radzi sobie dzielnie. I nawet rozmawiała w tej sprawie z Księżycowym urzędnikiem, ucząc się ambitnie Księżycowego języka. Ja go tylko śniłam. Ach, te visions. Co oznacza Księżyc w tym wypadku? Iluzję? Nierealne projekty? Marzenia bez pokrycia? Marzenia, które mogą zostać spełnione? Ech, przekonamy się. Czas pokaże.

1 listopada 2011

Hałas i cisza

Ludzie, zapowiedziani i niezapowiedziani, przedświątecznie, harmider rozbijający codzienny porządek i ustaloną jak w zegarku pracę. Zwierzęta w tym są podobne do autyków, że lubią, gdy wszystko jest zawsze tak samo. Jakakolwiek zmiana wprowadza element niepokoju, a nawet chaosu. Im bardziej się tym denerwować, tym bardziej bezład narasta. Wyciszyć się w trakcie i przemawiać do nich spokojnie, zwykłym tonem głosu to prawdziwa sztuka opanowania emocji, własnych.
Zwierzaki są ich obrazem i uosobieniem, po prostu wcieleniem naszej własnej podświadomości. Praca z nimi to praca ze sobą, nad sobą i jednocześnie nad całą Ziemią, zakodowaną w naszych człowieczych genach.
Przy tym wszystkim najtrudniej jest opanować chaos wytwarzany przez ludzi. Standardy zachowań służą płynięciu utartymi szlakami i omijaniu mielizn i nieporozumień. Gorzej, gdy standardy okazują się różne i jest mało czasu, aby je przedyskutować i ustalić. Chaos wpada jak wiatr, burzy spokój, hałasuje, gada-gada, po czym wir odlatuje w swój świat, cichnąc tak samo gwałtownie, jak się pojawił.
Trudno nawet przemyśleć, ba, nawet zauważyć, że generowana energia wprowadza chaos i niepokój. Nadmiarem słów, których nikt nie słucha w głębi siebie, różną skalą ważności tematów.
Ech, cisza i spokój zwierząt hodowanych w stałych warunkach - to jest to, co lubię i cenię najbardziej.