29 kwietnia 2011

W przyrodzie

Zwolna rozdeszcza się. Tak na chwilę po południu. Pachnie ziemia. W miasteczku kwitną na gwałt śliwy i wiśnie, ale u nas wszystko, co rośnie jest późne. Śliwy węgierskie koło obory ledwie listki zaczęły puszczać. To samo z akacjami, dębami, grabami, czeremchami (tych są dwa gatunki, polski i amerykański, któryś jest wcześniejszy, my mamy ten późniejszy) porastającymi naszą wydmę. Jabłonie kwitły w zeszłym roku. W tym odpoczywają. Tak to jest.
Cieszę się na deszcz (w przeciwieństwie do egoistycznych Mieszczan szykujących się na majowy łykend). Marne żytko na polu ruszy na pewno z kopyta do góry. I trawy przybędzie.
Wraz z deszczem pokazują się pierwsze komary. Z tego się nie cieszę.

Wczoraj zdechła nam stara kokoszka. Trzyletnia. Miała jakiś kłopot z jajowodem. Znosiła super-wielkie jaja. Zgapiłyśmy się. Liczyłam, że jej przejdzie, bo w zeszłym roku też tak miała i przeszło jej. Miała kłopot ze zniesieniem jaja, męczyła się. I nie poszła na pieniek i na rosół, tylko do ziemi. Trzeba być bardziej zdecydowanym w tych sprawach. Uczymy się cały czas.
A dzisiaj dwie kolejne kózki poszły na swoje. W dobre ręce.

27 kwietnia 2011

Jeden ogień

Młody Sławko zjawił się już przed ósmą do roboty. Dostało mu się wydobywanie gnoju z boksu Zuzi i Tyni (oraz Czesia i Lesia). No, Ania musiała robić z nim w zespole, bo trzeba było taczkami wywozić "złoto" na kupę.
Ja zrobiłam kolejną goudę i ugotowałam obiad, dla nas trojga oraz karmę dla psów i kur. Przy okazji na ciepłej płycie przyśpieszyłam nieco proces kiśnięcia mleka na twarożek. Noce wciąż są chłodne i mleko zlane do kamionki kiśnie dłużej, niż wtedy, gdy jest ciepło lub gdy palić pod płytą. A tego przez święta nie chciało mi się robić.
Ogień, jeden ogień i tyle się zaczyniło. Posiłków trzy plus mleko i wrzątek w czajniku oraz gorąca woda w kranie. Konieczna na kąpiel po gnojnej robocie...

26 kwietnia 2011

Trzeci dzień świąt

Dzień ostrego słońca. I lekkiej pracy. Ze względu na to, że wioska świętowała jeszcze trzeci dzień Wielkanocy. Ten dzień odpowiada najbardziej katolickim Wszystkim Świętym. Ludzie chodzą na cmentarz, batiuszka błogosławi groby, a oni biesiadują wraz z duchami zmarłych przodków, święcąc w ten sposób starosłowiańskie Dziady.
Wyczyściłam piwniczkę w domu pod tymczasową dojrzewalnię serów. Jest maleńka, 2,6 m na 1,5 m, wysoka na 1,4, więc trzeba się zginać. Pomalowałam ściany i sufit wapnem, skropiłam nim podłogę, a Ania zainstalowała stary regalik.
Z rozpędu poszłam potem z pędzlem i bieleniem między drzewa w koziej zagrodzie. Oto rezultat... Szpaler grabów pomalowany ochronnie przed zębiskami żarłocznych kóz (metoda sprawdza się, drzewa żyją po zeszłorocznych uszkodzeniach i wypuściły świeże listki).


Ania również malowała, ale rezultat jej pracy pokażę przyszłym razem. Zajęła się bowiem renowacją starego metalowego łóżka, które kupiłyśmy wraz z siedliskiem. Towarzyszyła jej przy tym Gusieńka. Tutaj pozuje wśród akacji jako gęś leśna...


A oto jawor-klon, drzewo życia rosnące za chatą. Ma około siedemdziesięciu lat. Tak samo jak akacje, i dęby w zagrodzie jeszcze bezlistny. Te drzewa wypuszczają liście w maju.

24 kwietnia 2011

Ale jaja!

Zachmurzyło się i odrobinę popadało. Dzięki temu był motyw, aby nie wypuszczać kóz na trawę. Tym samym uszczknąć sobie codziennej pracy i poświętować.
Śmiechu warte, kozuchy znowu zakochane. W Królu rzecz jasna. Nie ośmieliłyśmy się go sprzedać mało doświadczonemu hodowcy. Prawie wszystkie merdają teraz ogonkami (trzeba uważać przy dojeniu, żeby po buzi nie dostać) i prześcigają się w ekspresyjnym beczeniu. Najmocniejsza jest w tym Misia (nota bene matka Króla), która dysponuje dramatycznym altem i robi przy tym minę wargami w dół jak na greckiej masce teatralnej.
- Gdyby wystawić operę, słuchaj, to Luba byłaby przewodniczką chóru, Dziunia z Kazią śpiewałyby w chórze, a Misia byłaby solistką. Więcej, słuchaj, gdyby zaczęła śpiewać solo, publiczność natychmiast zalałaby się łzami prawdziwego wzruszenia! - stwierdziłam.
Trzeba było trzymać je w zamkniętej oborze, bo chóralny ryk był tak rozległy, a sąsiednia Góra pełni rolę akustycznego wzmacniacza dźwięków, że obawiałam, się, iż słychać je na drugim końcu wsi.
- Ludziska jeszcze powiedzą, że dziewczyny popiły się, leżą nieprzytomne, a kozy ryczą z głodu niedojone!
Więc zatrzasnęłyśmy wrota i trochę się wyciszyły.

I znowu mam świąteczną przypadłość, słaby apetyt. Mimo to coś tam zjadłam. Na śniadanie świąteczne dwa jaja od Zielonych Nóżek gotowane na twardo w łupinach z cebuli, z chrzanem ze śmietaną, a na obiad kopytka z gulaszem z koźlęciny i ćwikłą. Nie ma już miejsca w brzuchu na alkohol. Za to Ania raczy mnie filmem o Tęczowym Wojowniku, statku Greenpeace`u.

23 kwietnia 2011

W samym środku

Jak łaskawa Anna pozwoli, to w Święta mam nadzieję uaktualnić zdjęcie frontowe na blogu i dać trochę fotek z codzienności. Ale jej łaska na pstrym koniu jeździ. Bo wczoraj przydźwigała opadłą ponad rok temu antenę satelitarną i powiesiła ją z powrotem na tym samym miejscu, co kiedyś. Jedyna pociecha, że do pierwszych większych śniegów i odwilży będzie tu wisieć. Dzisiaj kręciła talerzem dotąd, aż antena załapała sygnał. No, i mój raj się skończył...
Teraz, kiedy to piszę, ogląda film edukacyjny o Singapurze. O, już przeskoczyła do filmu na temat globalnego ocieplenia.
A ja chciałam opisać, jak pięknie jest, gdy nic się w zagrodzie nie dzieje, a stali mieszkańcy odgrywają między sobą i wobec siebie zadziwiające role. Jak z kiplingowej Księgi Dżungli co najmniej.
Kogut ścigający Miłą (tak samo miała z nim przechlapane Kicia, więc wniosek: kurek nie znosi czarnego koloru), Usia chodząca blisko mnie, Gusia studiująca Łacia z wielką uwagą jakby okulary zgubiła, Łacio pozwalający się obwąchiwać Lesiowi i Czesiowi, tudzież gęsi, z kamienną minką, Gusia pijąca z jednego wiadra z białą Zofiją, a ponieważ Zofia znów przeszła atak biegunki widok powalający, dwa białe tyłeczki - ssaczy i ptasi - ufajdane na zielono skierowane w pełnej zgodzie ku wodzie...

Nie uchwyci tego żadna kamera, zresztą po co. Trzeba w tym być wewnątrz, w samym środku i nie wychylać donikąd głowy. Zwierzęta w jednym obejściu tworzą stado niejednogatunkowe, ale jednoświadomościowe, wspólnotę abstrakcyjną, ekologiczną, zhierarchizowaną, a jednocześnie demokratyczną i zamkniętą.
Gdy tylko ktoś obcy zjawi się u bramy, na progu, rodzinna atmosfera rozprasza się natychmiast, pojawia się popłoch i czuć ingerencję psującą zadziwiającą harmonię. Gęś zaczyna wrzeszczeć w niebogłosy, kogut pieje nerwowo, kury uciekają, koty robią myk do lasu, psy szczekają do upadłego i trzeba najpierw je pozamykać, aby w ogóle usłyszeć głos przybysza. I tak trwa aż do odejścia gościa.
Wtedy natychmiast wraca głęboki spokój i ulga. Och, przeciągają się koty w słońcu na tarasie, gę-gę, potwierdza Tasia brzechtając się w wodzie deszczowej pod rynną, uuch, wzdychają psy pod stołem, bee, pobekują kozy i koźlęta w boksach i wracają do przeżuwania.

21 kwietnia 2011

Stara poczta

Paczka doszła już na drugi dzień, wszystkie jaja w całości dotarły. Niech żyje poczta polska!
Sprawdziłam wcześniej kurierów, bo wydawało mi się, że tylko oni gwarantują tempo dostawy. Ale, jak się okazało, wożą, owszem, ale długachna lista tego, czego nie wożą powaliła mnie na podłogę. Żadnej żywności, nawet żadnej części ciała zwierzęcego (czyli nawet kopytka ani rożka), ani nawer skóry ze zwierzęcia nie wezmą. Każą się spowiadać, co jest w paczce i w razie czego (stłuczenia, zniszczenia, zepsucia) nie biorą żadnej odpowiedzialności za towar. Za co więc biorą odpowiedzialność? Nie było napisane.
Ceny też nieporównywalne. Poczta jednak tańsza, mimo, że na wszelki wypadek paczkę ocliłam na wszelkie ostrożniościowe i przyspieszające sposoby. No, i doszła na drugi dzień w tygodniu przedświątecznym!
Super.

20 kwietnia 2011

Napięcia wiosenne

W nocy, niezwykle jasnej od pełni księżyca, przymrozek z zamarzniętą wodą w pojemniku, zaś w dzień ostre słońce pozwalające mi chodzić w krótkim rękawku. Porządkowanie obejścia trwa, także tworzenie grządek pod kolejne zasiewy. Choć, jeśli ogrodzenie nie zdoła powstać odpowiednio wcześnie marnie widzę plony. Kurki i gęś już zwęszyły sprawę.
Niestety, z ogrodzeniem są opóźnienia. Majstrowie mają inne roboty poprzyjmowane, a my jeszcze nie zgromadziłyśmy materiałów (słupki, i siatka leśna na północno-wschodni bok oddzielający nas od lasu, gdzie złe czyha). Już sobie odpuściłam napięcie w tej kwestii. I tak ziemia w ogródku przydomowym na razie nie jest najlepsza (piasek pod 3-4centymetrową warstwą humusu), nawóz musi się przegryźć, jest zbyt świeży i pewnie dopiero za rok-dwa będą jakieś konkretne efekty z glebą, gdy dobrego kompostu się dorobimy, a wrzucony w ziemię obornik "przegryzie się".

Około 17 godziny, gdyśmy sobie na tarasie herbatę popijały układając plan zasiewów nagle zaszumiało, podniósł się krzyk koguci w krzakach za chatą, pośród akacji i zamigotał nam w oczach szarosrebrny duży ptak drapieżny usiłujący wylądować na jednej z kokoszek, grzebiących z zapałem w kompostowniku. Krzyknęłyśmy obie jednocześnie zrywając się na nogi, pierwsza ruszyła na wroga Kola i odpędziła łupieżcę ("bandytę", jak mawia Wiera). Kurki wystraszone odfrunęły w stronę kurnika i w kilka sekund były już ukryte w oborze. Poszłam je przeliczyć. Żywe wszystkie, uff, dzięki Bogu. Czym prędzej zamknęłam je w kurniku.
A dzisiaj właśnie zauważyłam, że jedna z Zielonych Nóżek, moja ulubiona Usia (ma białe uszy, czym się wyróżnia ze stada) posiaduje to tu to tam, po czym schodzi z gniazda głośno gdacząc jak po zniesieniu jajka, a tu jajka niet. Znaczy, dziewczyna będzie chciała niedługo siadać i trzeba jej gniazdo przygotować i jaja zebrać do koszyczka, żeby miała na czym usiąść.

19 kwietnia 2011

Kręci się

Dzień zakręcony. Najpierw żeśmy paczkę z wałówką świąteczną wysyłały do bliskiej osoby, potem mleczko i jajeczko dla pani Leny zawiozły i zagadały się o kolejach państwowych i manierach teraźniejszych konduktorów w pociągach lokalnych, a potem pan nas dogonił na drodze i zapytał (w lesie, gdyśmy gałęzie sosnowe targały do samochodu, żeby nie było, za pozwoleniem leśniczego, bo dla kóz), czy my kozy hodujemy, bo jak tak, to on ma interes. No, i miał. Cztery koźlęta poszły na swoje. Dwie kózki, dwa koziołki. Uff, ulga, bo już nam owsa zaczyna brakować, tak nas ta młodzież przez zimę objadła.
Poza tym zaczynamy zasiewy w ogródku (wciąż nie ogrodzonym). W inspekcie posiane zostały: rzodkiewka, sałata, koper, cebulka i pietruszka naciowa.

18 kwietnia 2011

Dosadność

Noce zimne, ale we dnie słońce grzeje nieźle, podpędza trawę, liście na krzewach i nagrzewa dom tak, że nie trzeba już palić w piecu.
Już kończymy cięcie i układanie gałęziówki na zimę pod daszkiem. I jak widzę, mężczyzn okolicznych w tydzień przedświąteczny wzięło gremialnie na targanie drewna z lasu. Zapewne to zasługa żon, pucujących chałupę, od których uciekają najdalej jak się da! Choć niektórzy działają wspólnie w parze. Jak stary Mikołaj z Mikołajową, którzy naładowali i przywieźli do obejścia traktorem furę naciętych wcześniej gałęzi ze swojego lasu. I pewnie też rozładowali, aby je zwolna ciąć i układać do przesuszenia. To godne podziwu! Mikołaj minął już osiemdziesiątkę, żona jest o 7 lat młodsza. Radzą sobie naprawdę w sposób nie do pomyślenia dla miejskich staruszków w ich wieku.

Kozy już zwariowały na punkcie pastwiska i jest problem z ucieczkami z zagrody w sadzie na pole z odrastającym marnie zielonym żytkiem. Ruszam wtedy na nie z kijem i macham nim z wielkim dramatycznym pokrzykiwaniem, szczując psem. Rzecz nie do pomyślenia dla ułożonych mieszczuchów, aby tak się drzeć i wyzywać na całe gardło. Ale na naszej wiosce nie tylko na zwierzęta wyzwiska lecą tak swobodnie, i zdrowo jest, atmosfera mało złożona i skażona panuje, he he. Inaczej zresztą żadna kozucha nie ruszy dupska z pola i nie wyjdzie ze szkody, choćby ją grzecznie prosić do us...nej śmierci.
No, właśnie... takie skojarzenie... Prawie dwie godziny zajął nam własnoręczny montaż, jak to nazwać, takiej zakręcanej plastikowej rury odpływowej do kibelka. Za diabła nie chciała chwycić pod właściwym kątem i przyssać się gumą do porcelany. W końcu ruszyłam swoim genialnym umysłem (rzadko na wsi używanym, z powodu nadmiaru świeżego powietrza) i udało się osiągnąć nieosiągalne, i nawet przykręcić kibelek na tyle dobrze, że przestał się kiwać, a rura grozić wypadnięciem. Pierwsze próby spuszczania wody wypadły znakomicie. Inauguracja zasiądnięcia na tronie... co za diabelny stres! A to, że się jednak kiwnie, przechyli, rura wypadnie, ale... jak na razie (odpukać) jest ok.

17 kwietnia 2011

Przedświąteczne porządki

Z wioski dochodziły wczoraj odgłosy trzepania dywanów, niektóre kobiety zabrały się też za mycie okien, zatem i ja wzięłam się za przedświąteczne pucowanie. Właściwie odmrażanie i mycie - lodówki i zamrażarki. Zeszło do wieczora. Ale zrobione. Okropnie tych czynności nie lubię, uch. Ale, gdy już są wykonane czuję wielką satysfakcję.
Ania zawiozła zaś komputer do serwisu w Siemiatyczach. Stukał wiatraczek, stukał, aż w końcu komputer przestał odpalać. Pan otworzył pudło, zauważył, że wiatraczek jest blokowany przez kabelek, odsunął kabelek, dmuchnął, zakręcił i... pobrał za to 30 złociszy. Żeby było śmieszniej, po powrocie, gdy Ania ustawiła na nowo sprzęt, podłączyła i odpaliła znów zaczęło stukać... Okazało się po zajrzeniu, że w trakcie jazdy kabelek obsunął się na stare miejsce. Tym razem odsunęła i przymocowała go taśmą przylepną sama. Za darmo.
Z wirusami poradził sobie program antywirusowy. No, ale straconych plików nie udało się odtworzyć. Były wśród nich wszystkie nasze zdjęcia z wielu lat... Dla mnie to znak, że nie ma co się oglądać w tył, bo czas biegnie do przodu i tam trzeba patrzeć. A może nawet w Pozaczas?
Udało się jej też dostać całkiem okazyjnie w sklepie olej Golvolja firmy Beckers, polecany jako najlepszy do drewnianych blatów kuchennych. A taki żeśmy sobie sprawiły do ikeowskich szafek, bukowy. Ktoś ów specyfik zamówił, właściciel sprowadził, klient nie odebrał. Zatem sprzedawca z chęcią pozbył się towaru za pół ceny. Olej okazał się zabarwiony, ale szczęściem w odcieniu kuchennych kafelków i terakoty i wygląda całkiem nieźle.
Wieczorem odbyło się uroczyste nakładanie pierwszej warstwy.

15 kwietnia 2011

Kocie relacje

No, i chyba już wiem skąd kulawizna Jaśka.
Po odejściu Kici zaczęły zmieniać się relacje między kocurami. Najpierw obaj jej wyczekiwali i poszukiwali, nawoływali w jej ulubionych miejscach i skrytkach. Teraz na dworze, niby często razem ich widzę, lecz i coraz częściej słyszę groźne warczenie Jasiowe. W nocy też mi się obiło już o uszy na tarasie. Zatem, toczą walkę o nowe miejsce w hierarchii. Łacio jest wielki, dorodny i jeszcze młody, ma 4 lata, zatem nie w głowie mu ustąpić z tronu, jednak zniknęła Kicia, która go wybrała i była jego partnerką (mimo sterylizacji) i stawia go to teraz w relacji rywala z synem. Jasio bardziej się wrodził w drobniutką Kicię, lecz za życia mamusiny synaczek-jedynaczek był przez nią zdominowany i stresowany notorycznie. Teraz to ustało i Jasio z dnia na dzień pokazuje się jako dzielny młody kocur.
Jeśli zatem pierwsze okulawienie na tylną prawą nogę, które trwa nadal i nie wygląda, aby miało się skończyć, zostało zrobione jako trwały znak od kulawego ojca (który przeżył złamanie tej właśnie nogi i drugi raz jej dużą kontuzję) to mam w domu już nie Lwiego Księcia, a Królewicza, który przechodzi inicjację na świętego Króla-Rybaka!

14 kwietnia 2011

Zmiana er

Od rana praca na powietrzu, bo i deszcz ustał i słońce wyjrzało. Tarmoszenie drewna. Powoli układają się ścianki zapasów zimowych, porządkują resztki materiałów po budowie, zdatne do udoskonalenia obory.
Kozy poszły, bez rozbeczanych chłoptasiów pozostawionych musowo w boksie, na wypas do sadu i zajęły się świeżą trawką i okorowywaniem gałęzi jabłoniowych. Kurki spisały się na medal. Siedem jaj! na 8 niosek.
Po południu hydrauliki ciąg dalszy... I dało się skończyć. Woda na górę została poprowadzona dwoma kanałami do kranu w kuchni i prysznica w łazience, odpływ do kibelka i brodzika zamontowany, zawór sterujący dwoma systemami wodonośnymi (albo z hydroforu - albo z wodociągu państwowego) wypróbowany w działaniu (powróciłyśmy do własnej wody zaraz, ale zawsze w razie awarii prądu lub studni jest alternatywa). Nawet kibelek na dole przykręcony wreszcie, lecz - jak pech to pech - okazało się, że nie ma w rurze odpływowej gumowej uszczelki i woda przecieka na podłogę. Trzeba kupić i założyć. Dopiero wtedy nastąpi uroczysta inauguracja pełnej używalności wc i skończy się Era Wychodka trwająca w naszym życiu od dnia przeprowadzki na Podlasie, czyli 5 września 2005 roku. Za kilka miesięcy byłoby 6 lat!

Aj, i zapomniałabym, a ważne! Uwidziałam ja dzisiaj - po raz pierwszy w tym roku - około południa, pracując na dworze. Trzy kołujące nad Zagrodą bociany, w kominie powietrznym. Krążyły dość długo, zniżając i podwyższając lot, w końcu odfrunęły na zachód, a właściwie... zniknęły gdzieś w niebie.

13 kwietnia 2011

Siła wyższa

Pada od rana, niezbyt obficie, ale upierdliwie. Kozy stoją pod dachem, kury w kurniku, Koty odsypiają spędzoną noc na dworze w ciepłych pieleszach. Jasiek wrócił kulawy. Zresztą już od jakiegoś czasu kuleje na tylną prawą łapę, tę samą, którą miał złamaną niegdyś Łacio, jego tata, ale dzisiaj doszło utykanie też na przednią, również prawą. Co się stało, nigdy się dowiem.

Z ogrzewaniem chaty w taką pogodę jest różnie. Czasem wystarcza jedynie przepalenie pod płytą, aby ugotować to i tamto i przy okazji wodę zagrzać w bojlerze. Od dwóch dni palę jeszcze do tego w ścianowym.
Powolusieńku zaczyna zielenić się trawa na obrzeżach obejścia, gdzie nie sięgnęły koparki i kopacze. Gusia ją starannie z punktu przycina. Kozy raz wyszły i Zofija od razu dostała biegunki, jak w zeszłym roku. Trzeba było dokładnie umyć jej wymię ciepłą wodą z mydłem, wypłukać, wytrzeć. Teraz stoją z powrotem na sianie, więc sprawa się unormowała.

Poza tym dzisiaj dzień hydrauliczny. Podłączamy wodę z wodociągu do systemu, aby można ją było alternatywnie do studziennej używać i ciągniemy ciepłą i zimną wodę do łazienki na górce.

Na koniec wspomnę o ważnej sprawie. Mamy ostatnio kłopoty z komputerami, jeden jest stary i niewiele już może, drugi zawirusowany i grozi mu poważna awaria, konieczny jest serwis. Mogę robić wpisy (jeszcze) na blogach, ale komentowanie i korespondencja już z w/w powodów jest utrudniona. Dlatego przepraszam Szanownych Komentatorów i niektórych internetowych znajomych za brak odpisów, na które czekają, na które wypada odpisać. Po prostu tak chwilowo mamy. To żadna moja obojętność, czy złośliwość. ;-) Ot, siła wyższa.

12 kwietnia 2011

Łatanie dziury

Na smętki i abstrakcyjne lęki dobra jest też praca. No, więc zawaliłam dzisiaj piaskiem, który jakimś cudem nie zmieścił się z powrotem w wykopie pod wodociąg, starą studnię, której paszcza na nowo się nagle otworzyła. W dzień pamiętny śmierci Kici (co uważam za znak jej odejścia). Wpadł w dołek, wypłukany deszczem, przechodzący tamtędy pan od oczyszczalni i okazało się, że masa liścio-słomo-drewno-odpadów już na tyle pod spodem przegniła i skurczyła rozmiary, iż można na nowo ładować. No, to ładowałam. Ze 20 taczek piasku tam weszło, ale udało się zatkać, udeptać i nawet zamaskować z wierzchu ściółką ze starych liści olchy rosnącej na podwórzu.
Wszystko to we mżawce i przy nieustannym beku zamkniętych w boksach kóz, próbujących mnie namówić na wypuszczenie. Ale nie daję się, o nie. Król zrobił się tak upierdliwy wobec dorosłych kóz, że nie daje im spokojnie stać, gania je po obejściu bez końca, próbując skakać na nie i nie dociera do niego, że jest źle widziany. Najlepiej jest więc, gdy nie wychodzą w ogóle.
Trzeba coś z tym zrobić. Jest kilka opcji rozwiązania. Weterynarz oznajmił przez telefon, że do świąt nie ma czasu, a trzebienie kosztuje u niego 30 złotych. Tyle samo co ubicie koziołka. Zatem jedynie sprzedanie go w najbliższym czasie może ten wybór przebić.
Zjawił się też stolarz i zamontował poręcz przy schodach. Sprawy zatem toczą się do przodu, jak widzicie.

11 kwietnia 2011

Czady na smutki

Wiatr ustał, w nocy wyjrzały gwiazdy, w dzień słońce. Tym niemniej woda, zostawiona na dworze zamarzła w gusinej misce.
Wczoraj nagle, dla poprawienia smutnego nastroju po stracie domownika, zadegustowałyśmy jeden z serów, któremu minęły już konieczne 2 tygodnie dojrzewania. Zrobiłam go według przepisu niemieckiego, który zmodyfikowałam o pewien istotny element.
Rzeczywiście czadzi nieźle starymi skarpetkami (jeszcze nigdy nie robiłam śmierdziela, więc byłam pod wrażeniem). Rozkrojony pokazał klasę. Cienką mięciutką warstwę tuż pod skórką, która daje niezwykle przyjemne wrażenie na języku. Środek jest pięknie bielutki (jak to w kozim serze), dziurkowany, twardszy, bardzo-bardzo łagodny w smaku. Jednym słowem, ser dla koneserów. Nazwałam go, posłuchajcie... Batiuszka! (w oryginalnej niemieckiej wersji zowie się Mniszkiem lub Monastyrkiem).
Zjadłyśmy od jednego posiedzenia 2\3 z 65-dekagramowej całości. Doskonały do czerwonego wina lub piwa.
Pomimo czadu rzecz jasna, który rozszedł się po całej jadalni i osiadł w niej na długo.

Na wiosce było świniobicie przedświąteczne, więc przetopiłam w garnku na płycie i zrobiłam kilka słoiczków smalcu ze skwarkami ze świeżej słoniny. Kola także dostała swój żelazny zapas tłuszczu i dzisiaj muszę go przerobić. Ha, będzie kolejny czad w domu!

9 kwietnia 2011

Żałoba po kocie

Kicia przed północą przekroczyła Wielką Wodę. Po prostu nie miała już siły oddychać. Oddychała coraz wolniej i słabiej, w końcu przestała. Bez żadnych drgawek i oznak agonii. Jakby zasnęła.
Żal, wspomnienia, tęsknota za jej maleńką, a jakże potężną osóbką na moich kolanach albo ramieniu. Tak samo głębokie, jak po odejściu Kociej Babci, która dożyła prawie dwudziestu lat i odeszła w dzień i w porze zaćmienia słońca, zatem spektakularnie. Kicia miała lat 5, urodziła sporo dzieci, z których kilkoro nie przeżyło, ale resztę wychowała wspaniale na łowne i dzielne koty. Takie, jakim sama była. Miała wielkiego ducha, moja kicia-kicia, Kita...
Gdy zasnęłam zwidywała mi się jako maleńkie kocię ssące matkę, potem udręczona chorobą ostatnią. Zdawało mi się też całkiem na jawie, że układa się, jak ostatnio często na moich nogach w kłębek.
Dzisiaj pochowałyśmy ją w naszej brzezinie, przy ugorze. To było jej terytorium łowieckie i spędzała tam latem większość czasu. Niech stamtąd czuwa w Krainie Wielkich Łowów.

Nocny bardzo silny wiatr narobił trochę bałaganu, pozrzucał blachę okrywającą stosy drewna, połamał trochę gałęzi wśród akacji za chatą.

8 kwietnia 2011

Dech i oczyszczalnia

Wczoraj Kicia wyszła rano z domu (dychająca) i nie wróciła na noc. Mocno to przeżywałam. Szukałam jej w obejściu, ale znajdź tu kota, który ma opracowany tysiąc skrytek, większości których człowiek nie jest w stanie zauważyć ze swojej wysokości patrzenia na świat! Nie znalazłam, nie wyszła na wołanie.
Wróciła dzisiaj rano, wychłodzona, z trudem oddychająca, słabiusieńka. Ze dwa razy przewróciła się z pozycji siedzącej i już sądziłam, że ją żegnam.
Dostała kolejne dwa zastrzyki z rąk Ani, ale żadnej poprawy nie było widać. Tyle, że leżąc uspokoiła się.
Tymczasem na dzisiaj zamówiony był pan Koparkowy ze swoją kopareczką i pan P. z pomocą przy montażu kupionej jeszcze późną jesienią oczyszczalni ścieków. Zjawili się obaj i sprawnie zabrali się do pracy. Przy czym okazało się, że brakuje kolanka przejściowego z redukcją o dużej średnicy, mającej połączyć rurę ściekową wychodzącą z domu ze zbiornikiem. Ania wsiadła w samochód i pojechała do Siemiatycz kupić ją w sklepie hydraulicznym, a przy okazji zabrała chorą kotkę do weterynarza. Wsadziłam ją w wiklinowy koci domek wyściełany poduszeczką, w którym jeszcze świętej pamięci Kocia Babcia podróżowała, zamknęłam szczelnie, choć kotka była tak słaba, że nie było mowy o jej jakimkolwiek buncie i ustawiłam koło Ani, aby miała ją na oku.
Tym razem była inna pani doktor, która Kicię sterylizowała rok temu. Stwierdziła po badaniu, że płuca nie są zajęte, za to jest silny obrzęk krtani, który powoduje, że kotka nie może nic przełknąć i ma trudności z oddychaniem.
Zaaplikowała jej antybiotyk, środek zmniejszający obrzęk i kroplówkę wzmacniającą. Kazała przyjechać z nią jutro. I życzyła cierpliwości.
Łoj, trzeba jej nam, trzeba. Przez kilka godzin po powrocie kotka była wyraźnie spokojniejsza i nawet zasnęła, posapując. Ale, gdy środek przestał działać znów zaczęło się łapanie powietrza z wielkim trudem i świstem. Ania odkryła, że nieco łatwiej jej złapać dech, gdy ma głowę wyżej, więc leży na łóżku z poduszeczką podtrzymującą kark. Tyle możemy zrobić. Słabizna z niej wielka. Ale trzyma się życia.
Księga I-Ching, pytana w jej sprawie radzi Czekać, mówi o Cierpliwości i Osłabieniu Sił oraz o Opresji powoli-powoli zmieniającej się w Radość. Oby! To tylko Księga, tak trudno jest uwierzyć chińskiej wyroczni, gdy patrzy się na tyle cierpienia.

Przez 7 godzin oczyszczalnia została umieszczona w naszym wydmowym piasku, 4 pakiety V-Box wypoziomowane na głębokości poniżej poziomu zamarzania (w tutejszym rejonie jest to metr dziesięć), wszystko co trzeba połączone rurami i zasypane.
Wszystkiemu towarzyszył wielki wiatr z zachodu, w porywach tak silny, że wznosił tumany piasku i żwiru leżące tu i ówdzie po różnych rozkopach na podwórzu i roznosił je po obejściu, pokrywając cienką warstwą ziemię, niczym pustynię saharską.

Z innych nowin, przedwczoraj Niewidzialne Złe zabrało mi w lesie kokoszkę Zieloną Nóżkę. Są już tylko cztery. Myślimy intensywnie o ogrodzeniu.

7 kwietnia 2011

Koci szpital

Nie wspomniałam o tym do tej pory, żeby o sprawie opowiedzieć, gdy już się skończy, ale nie skończyła się i zaczęła mi czas i uwagę zabierać, więc opowiem teraz.
W nocy z 26 marca (dnia ogłoszonego porą nadejścia największego japońskiego skażenia nad Polskę, to tak trochę a propos synchroniczności zdarzeń) było wyjątkowo zimno, chwycił mróz. Łacio wrócił rano do chaty kichający na potęgę.
Kichał tak stale przez dwa dni, po czym dostał potężnego kataru. Ciekło mu z oczu, z nosa, zaczął w końcu oddychać otwartym pyszczkiem. Przestał chodzić na wycieczki i większość czasu spędzał w jakimś spokojnym kącie w domu, sypiał na mojej kołdrze i rzęził, rzęził. Trzeba jednak przyznać, że Łacio - doświadczony nie jeden raz trudnymi i bolesnymi dolegliwościami (zazwyczaj raz do roku spada na niego jakiś dopust Boży) - znosi chorobę profesjonalnie. Zachowuje spokój, wycisza się, stara się jeść, choćby cokolwiek, śpi dużo. Od wczoraj mogę powiedzieć, że wyzdrowiał w pełni. Trwało to więc całe dwa tygodnie...
Ale tydzień temu zaczęła chorować Kicia. Jej objawy z początku były całkiem inne i przez to mylące. Nie mogła nic jeść, wymiotowała, rzęziła, prychała. Weterynarz z miasta, do którego zadzwoniłyśmy stwierdził, że może to być zatkanie jelita sierścią mysią i trzeba podać jej specjalną pastę. Albo może samo przejdzie. Nie przeszło jednak. Kotka zaczęła w końcu sapać, pojękiwać, ledwie liznęła wody, chowała się w różne kąty domu i obejścia. Pod łóżko, pod biurko, do kredensu, do szafki na buty albo pod stos ułożonych żerdzi na podwórku. Zestresowana, dramatyczna. Zupełne przeciwieństwo flegmatycznego Łacia.
Wczoraj zatem Ania przyspieszyła konieczny wyjazd do miasta S. w celu przeglądu auta i odbioru dokumentów od dawnej księgowej, aby pójść w jej sprawie do weterynarza. Kotka została w domu. 45 km jazdy w jedną stronę w zamknięciu byłoby dla niej nie lada stresem, nie chciałam ją na to narażać.
Ania wysłuchała długiego pouczającego kazania od młodej pani doktor, że kota nie przywiozła. Bo jej zdaniem to wcale nie jest zatkanie mysią sierścią, a koci katar. Lub druga opcja zatkanie jelita kłąbem tasiemca. Według niej wszystkie koty polujące mają tasiemca, wystarczy, że poliżą pchłę, już go mają. Leczenie tego jest długie i trzeba je często powtarzać, w czym pobrzmiewała nutka farmacji zarabiającej na przestraszonych wizją owego niewidzialnego tasiemca właścicielach kotów. No, ale pozostawmy to. Jest to przypadłość wszystkich weterynarzy od drobnych zwierząt w każdym większym mieście i już żeśmy to przy psie przerabiały w Warszawie. Straszą chorobami, pouczają, toczą oczami z oburzeniem, że pies dostał kleszcza (TO NIEDOPUSZCZALNE!), dają dwa razy tyle zastrzyków (na wszelki wypadek), przepisują najdroższe leki i za każdą wizytę przy byle czym doją biednego właściciela z pieniędzy niczym krowę.
Ania przyjechała zatem z tabletką na odrobaczenie i czterema zastrzykami do zrobienia.
- Jak jej dać tabletkę, gdy Kicia nic nie je? Zaraz ją zwymiotuje, to absurd! - stwierdziłam. I odłożyłyśmy tę sprawę aż do powrotu apetytu.
Ponieważ wczoraj objawy nieco się zmieniły i coraz bardziej przypominały katar, choć wciąż Kicia nie kichała ani nic jej nie leciało z noska ani z oczu, czym prędzej dostała 2 pierwsze zastrzyki przeciwzapalne. Ania przypomniała sobie łatwo swoje nauki pobierane w medycznym liceum, które skończyła. I zrobiła je całkiem fachowo, Kicia nawet nie zauważyła.
Po pół godzinie kotka na tyle się uspokoiła pod względem żołądka, że... chlipnęła trochę świeżego mleka z miseczki. Bardzo mnie to pocieszyło. Niestety w nocy nie było dobrze. Obudziła mnie o północy, bo ukryła się pod łóżkiem, tuż pod moją głową i tam głośno rzęziła i pojękiwała. Kręciła się co jakiś czas nerwowo, nie mogąc złapać tchu. Ewidentnie już jednak miała zatkany nosek i oddychała otwartą buzią, co ją bardzo denerwowało. Dramatyczka.
Uspokajał ją mój głos i głaskanie. Po godzinie palenia światła i czuwania wyciszyła się trochę. Uznałam, że pójdę spać, bo co więcej mogę zrobić? Po kilku godzinach kotka wyszła spod łóżka i wskoczyła na kołdrę, układając się w moich nogach.
- Uch, przeżyjesz to! - stwierdziłam z ulgą.
Dziś sapie dalej, nie je, wciąż oddycha buzią, ale mam nadzieję, że najgorsze za nami. Jutro dostanie dwa kolejne zastrzyki.

Jasio również złapał wirusa, ale zdaje się jest na niego w dużej mierze uodporniony. Chorował na koci katar od oseska, bardzo długo. Rozlepiałam mu codziennie zaklejone ropą oczka i cierpliwie znosiłam jego ataki duszności. Teraz jedynie trochę pokichał, miał niewielki wyciek z jednego oka i właściwie (tfu,tfu, odpukać) chyba mu już przeszło, po dwóch-trzech dniach. Piszę chyba, bo ten mój Lion Prince rzadko wpada do chaty coś zjeść albo się zdrzemnąć. Cały czas ma zajęcia w plenerze.

4 kwietnia 2011

Super-samiec

Zajechałyśmy na chwilę do miasteczka, do jednych i drugich znajomych, a tam ludziska grabią zeszłoroczne liście i zbierają gałęzie opadłe zimową porą z drzew, porządkują podwórka i przydomowe ogródki, kopią grządki i szykują się do siewu nowalijek do gruntu. Jak się dowiedziałam, według kalendarza biodynamicznego wysiew można zacząć od 8 kwietnia. Choć nie jestem pewna czy akurat w naszym regionie ma to sens.
U nas, mimo codziennych różnych zatrudnień, wciąż czas ucieka i w nawale różnych prac do wykonania, częściowo zaczętych, nie widać ani efektu, ani ich końca. Na dokładkę wszystkie kozy (no, z wyjątkiem Tyni i Zuzi) dostały rui! I jest dym nie z tej ziemi.
Winien jest Król, który w wieku trzech i pół miesiąca zaczął błyskawicznie dojrzewać, jest wysoki i zachowuje się jak dorosły kozioł, zaczął już nawet capić! Starym kozom w to graj. Ogonkami merdają, pobekują, niektóre bardzo dramatycznie i ekspresyjnie, a koziołeczek na to w koźlim języku: Łe-łe, łe-łe, łe-łe!
Rada w radę, doszłyśmy do wniosku, że trzeba sprawy kontrolować i nie próbować nawet sprawdzać, czy ten chłopaczek zdolny jest do rozrodu, czy nie. Zatem Król, w towarzystwie męskim Zulusa i Bartosza siedzi w dzień zamknięty w boksie, a kozy idą na wybieg ogryzać gałęzie. Kiedy kozuchy wracają do obory, koziołki wychodzą na trochę na podwórze, aby kości rozprostować, coś sobie skubnąć i napić się wody. Na szczęście to jednak jeszcze dzieci i daje się nimi manewrować bez trudu, choć głośnemu chóralnemu beczeniu nie ma końca.

Jeszcze nam się nie zdarzył tak napalony koziołek. Przeważnie zaczynają interesować się tymi sprawami ok. 8-9 miesiąca życia, no, w każdym razie po pół roku. I nawet, gdy już próbują na kozy skakać to te na ogół traktują lekceważąco zaloty niedorostków i pogardliwie traktują ich z byka rogami. A tu taki ewenement! Wszystkie są niezwykle chętne, nawet najbardziej krytyczna i najstarsza w stadzie Kazia! Jakby się lubczyku opiły.
No, ale... Król urodził się w przesilenie zimowe, w czas pełni księżyca i w porze zaćmienia na dokładkę! Słońce stało blisko planety Pluton, która daje wielki potencjał seksualny i prokreacyjny. No, to mamy super-samca Alfa-Alfa. Uch.

2 kwietnia 2011

Codziennie coś i jest już to

Działając zgodnie z przyjętą zasadą: "codziennie coś" pchamy nasz majdan do przodu krok po kroku. Ania a to pojedzie chodnik tkać, a to rżnie na krajzedze gałęziówkę (a ja układam w ściankach pod daszkiem), a to naprawia pozimowe szkody w naszym tunelu foliowym, a to porządkuje taras. Nowe parapety już są pomalowane bejcą i polakierowane. Ja zbieram suche patyki w obejściu (mnóstwo tego spada z drzew po zimie, a poza tym kozy ogryzają na bieżąco sosnowe gałęzie z lasu i tworzy się nowy zapas opału kuchennego na ciepły sezon) i rozpalam pod płytą. Już c.o. niepotrzebne. Wystarcza piec ścianowy. Gotuję obiad i karmę dla kur (obierki i kawałki ziemniaków) na płycie (dzięki czemu mam ciepłą wodę w kranie), co drugi dzień robię twaróg. Nie ma to jak ciepła płyta pod ser. Bez porównania z kuchenką gazową czy elektryczną...
Co drugi dzień robię także ser podpuszczkowy. Na razie jemy je same, bo eksperymentuję z nowymi przepisami, chcąc wybrać jakiś jeden przepis i w nim się wyspecjalizować. Większość tych serów, aby zadegustować musi skończyć co najmniej 2 tygodnie, stąd niektórzy nasi znajomi muszą poczekać na wynik doświadczeń alchemicznych.
Ania upiekła pierwszy raz pyszny sernik z koziego twarogu, w smaku był doskonały i nie miał żadnego koziego posmaku. Tegoroczne mleko jest wyjątkowo smaczne i słodkie. Dzisiaj zrobiła leniwe kluski. Muszę przyznać, że znów wyjątkowo smaczne!
Z tego wszystkiego właściwie nie kupujemy już w sklepie żadnych wędlin do kanapek. Sery i jaja, wespół z konfiturami całkowicie zaspokajają nasze apetyty śniadaniowo-kolacyjne. Poza tym jest jeszcze zapas koziego mięsa, które zamieniam w gulasze albo befsztyki i pieczenie oraz swojski smalec i solona słonina do chleba, gdy spiera ochota na inne białko. Raz na tydzień Ania piecze żytnio-pszenny chleb, który - z dodatkiem bułek, też w piecu pieczonych albo zwyczajnie kupowanych w sklepie - wystarcza nam dwóm do następnego razu.
Jeśli uda nam się ogródek lub chociaż folia (rzecz zależy najbardziej od ogrodzenia, nie naszej pracowitości) przybędą do diety sałata, pomidory, ogórki, cebula i różne zioła.
W tej chwili zjadamy jeszcze zeszłoroczne zapasy ziemniaków i kiszonej kapusty. Soki jabłkowe, pyszne niesamowicie, już się kończą. Przyszłym razem trzeba będzie zrobić ich co najmniej 2 razy więcej.

I tyle pocieszających mój zniżkowy humor konkluzji życiowych na teraz.

1 kwietnia 2011

Wyżowo-niżowo

Łoj, jak mi się już marzy święty spokój od remontu, od tych obcych ludzi biegających po chałupie, o tym, aby przedmioty znalazły swoje miejsce. Ten nieustanny rozgardiasz, prowizorka, bałagan, konieczność poznawania spraw i tajemnic rzemiosł różnych, które nie są moją pasją, przeszkadzają w otworzeniu umysłu na nowe. Choć może teraz, po awarii japońskiej i otwarciu się "paszczy pożerającej" na naszej planecie (właściwie drugiej, po Zatoce Meksykańskiej) trudno jest mówić o nowym-lepszym. Moje koszmarne wizje sprzed lat zaczynają się spełniać i odczuwam zwyczajnie lęk. Nie mam złudzeń, że się polepszy. Ale nie o tym ja. Już słyszę Anię krytykującą mnie za te dołujące uwagi na blogu bądź co bądź o zamyśle jak najbardziej pozytywnym i nadziejnym.

Zmienię temat. Pogoda zmutowała w nocy z wyżowej na niżową, pada, rosi wiosenny deszczyk. Wczoraj majstrowie skończyli dotychczasowe wnętrzarskie prace. Jest już podłoga w trzecim pokoju, wszystkie parapety, większość obróbek drzwi i wszystkie progi.
Teraz jeszcze czekamy na stolarza od schodów, aby poręcz założył, a resztę robimy same (malowania, ściany gipsokartonem w trzecim pokoju, szpachlowanie, terakota i glazura). Zostało tego trochę, no i przede wszystkim cały bałagan i remont schronił się na koniec w głównym pokoju, gdzie śpimy, odpoczywamy i pracujemy przy komputerach. Nie poprawia to nastroju. Niżowego, jak widzicie.