7 kwietnia 2011

Koci szpital

Nie wspomniałam o tym do tej pory, żeby o sprawie opowiedzieć, gdy już się skończy, ale nie skończyła się i zaczęła mi czas i uwagę zabierać, więc opowiem teraz.
W nocy z 26 marca (dnia ogłoszonego porą nadejścia największego japońskiego skażenia nad Polskę, to tak trochę a propos synchroniczności zdarzeń) było wyjątkowo zimno, chwycił mróz. Łacio wrócił rano do chaty kichający na potęgę.
Kichał tak stale przez dwa dni, po czym dostał potężnego kataru. Ciekło mu z oczu, z nosa, zaczął w końcu oddychać otwartym pyszczkiem. Przestał chodzić na wycieczki i większość czasu spędzał w jakimś spokojnym kącie w domu, sypiał na mojej kołdrze i rzęził, rzęził. Trzeba jednak przyznać, że Łacio - doświadczony nie jeden raz trudnymi i bolesnymi dolegliwościami (zazwyczaj raz do roku spada na niego jakiś dopust Boży) - znosi chorobę profesjonalnie. Zachowuje spokój, wycisza się, stara się jeść, choćby cokolwiek, śpi dużo. Od wczoraj mogę powiedzieć, że wyzdrowiał w pełni. Trwało to więc całe dwa tygodnie...
Ale tydzień temu zaczęła chorować Kicia. Jej objawy z początku były całkiem inne i przez to mylące. Nie mogła nic jeść, wymiotowała, rzęziła, prychała. Weterynarz z miasta, do którego zadzwoniłyśmy stwierdził, że może to być zatkanie jelita sierścią mysią i trzeba podać jej specjalną pastę. Albo może samo przejdzie. Nie przeszło jednak. Kotka zaczęła w końcu sapać, pojękiwać, ledwie liznęła wody, chowała się w różne kąty domu i obejścia. Pod łóżko, pod biurko, do kredensu, do szafki na buty albo pod stos ułożonych żerdzi na podwórku. Zestresowana, dramatyczna. Zupełne przeciwieństwo flegmatycznego Łacia.
Wczoraj zatem Ania przyspieszyła konieczny wyjazd do miasta S. w celu przeglądu auta i odbioru dokumentów od dawnej księgowej, aby pójść w jej sprawie do weterynarza. Kotka została w domu. 45 km jazdy w jedną stronę w zamknięciu byłoby dla niej nie lada stresem, nie chciałam ją na to narażać.
Ania wysłuchała długiego pouczającego kazania od młodej pani doktor, że kota nie przywiozła. Bo jej zdaniem to wcale nie jest zatkanie mysią sierścią, a koci katar. Lub druga opcja zatkanie jelita kłąbem tasiemca. Według niej wszystkie koty polujące mają tasiemca, wystarczy, że poliżą pchłę, już go mają. Leczenie tego jest długie i trzeba je często powtarzać, w czym pobrzmiewała nutka farmacji zarabiającej na przestraszonych wizją owego niewidzialnego tasiemca właścicielach kotów. No, ale pozostawmy to. Jest to przypadłość wszystkich weterynarzy od drobnych zwierząt w każdym większym mieście i już żeśmy to przy psie przerabiały w Warszawie. Straszą chorobami, pouczają, toczą oczami z oburzeniem, że pies dostał kleszcza (TO NIEDOPUSZCZALNE!), dają dwa razy tyle zastrzyków (na wszelki wypadek), przepisują najdroższe leki i za każdą wizytę przy byle czym doją biednego właściciela z pieniędzy niczym krowę.
Ania przyjechała zatem z tabletką na odrobaczenie i czterema zastrzykami do zrobienia.
- Jak jej dać tabletkę, gdy Kicia nic nie je? Zaraz ją zwymiotuje, to absurd! - stwierdziłam. I odłożyłyśmy tę sprawę aż do powrotu apetytu.
Ponieważ wczoraj objawy nieco się zmieniły i coraz bardziej przypominały katar, choć wciąż Kicia nie kichała ani nic jej nie leciało z noska ani z oczu, czym prędzej dostała 2 pierwsze zastrzyki przeciwzapalne. Ania przypomniała sobie łatwo swoje nauki pobierane w medycznym liceum, które skończyła. I zrobiła je całkiem fachowo, Kicia nawet nie zauważyła.
Po pół godzinie kotka na tyle się uspokoiła pod względem żołądka, że... chlipnęła trochę świeżego mleka z miseczki. Bardzo mnie to pocieszyło. Niestety w nocy nie było dobrze. Obudziła mnie o północy, bo ukryła się pod łóżkiem, tuż pod moją głową i tam głośno rzęziła i pojękiwała. Kręciła się co jakiś czas nerwowo, nie mogąc złapać tchu. Ewidentnie już jednak miała zatkany nosek i oddychała otwartą buzią, co ją bardzo denerwowało. Dramatyczka.
Uspokajał ją mój głos i głaskanie. Po godzinie palenia światła i czuwania wyciszyła się trochę. Uznałam, że pójdę spać, bo co więcej mogę zrobić? Po kilku godzinach kotka wyszła spod łóżka i wskoczyła na kołdrę, układając się w moich nogach.
- Uch, przeżyjesz to! - stwierdziłam z ulgą.
Dziś sapie dalej, nie je, wciąż oddycha buzią, ale mam nadzieję, że najgorsze za nami. Jutro dostanie dwa kolejne zastrzyki.

Jasio również złapał wirusa, ale zdaje się jest na niego w dużej mierze uodporniony. Chorował na koci katar od oseska, bardzo długo. Rozlepiałam mu codziennie zaklejone ropą oczka i cierpliwie znosiłam jego ataki duszności. Teraz jedynie trochę pokichał, miał niewielki wyciek z jednego oka i właściwie (tfu,tfu, odpukać) chyba mu już przeszło, po dwóch-trzech dniach. Piszę chyba, bo ten mój Lion Prince rzadko wpada do chaty coś zjeść albo się zdrzemnąć. Cały czas ma zajęcia w plenerze.

6 komentarzy:

  1. Ewo, to prawda z tymi "nieludzkimi doktorami", jak mawiał Jerzy Janicki. Nawciskali mi kiedyś płynów do uszu, cęgów do pazurów, wymienili 100 tysięcy szczepień, dodali sztywnych, sterczących obróżek i buliłam jak za woły. Teraz jestem odporniejsza. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale koci katar to jednak groźna choroba wirusowa. Przynoszą ją ze sobą koty wędrujące po okolicy. Nie szczepione jako kocięta przechorowują ciężko i wymagają sporej opieki i łagodzenia objawów. Bezpański kot po złapaniu wirusa może nie przeżyć, albo stracić wzrok z powodu ropy. Tak samo z tasiemcem. Koty są narażone na kontakt z nim, ponieważ większość myszy jest zarażona. Kota trzeba regularnie odrobaczać. Nasze koty się po kuracji obrażają na kilka godzin ;) ale na wieczorną miseczkę z karmą przychodzą już obłaskawione.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nasze koty łykają tabletki na odrobaczenie w pasztetowej (ale święto :D).
    A póki koty chorują w domu, specjalnie nie panikujemy - wiadomo, że aby oddać ducha kot oddala się, szuka samotności. Póki cierpi w domu, nie ma zagrożenia życia ;).
    Wszystkie koty, i te szczepione i odrobaczane, i te nie, mają żyć siedem. Generalnie, wszystko Stworzenie żyje aż do śmierci. Nieleczone często krócej...

    Dobry wet to majątek, można takich znaleźć.
    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  4. moje kocurki żyją w mieszkaniu ale też łapią katar. Podaję im wtedy malutki kawałeczek czosnku(średnica 1,5 mm). Podnoszę pyszczek do góry (stanowczo) rozchylam go z boku palcem i wpycham jak najgłębiej ten kawałek czosnku, pyszczek trzymam dalej w pozycji -do góry, żeby połknął, nie wypluł. Udaje się mi ta sztuczka nawet przy oburzeniu wściekłym;-) Po 3 dniach katar znika.
    Pozdrawia serdecznie;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Koci katar to potworne draństwo! Zazwyczaj oprócz leków przeciwwirusowych i przeciwzapalnych podaje się też antybiotyk, bo do wirusa kociego kataru lubią podłączać się zakażenia bakteryjne. To bardzo zaraźliwa i bardzo niebezpieczna choroba. Są dwie odmiany kociego wirusa - herpesvirus objawiający się ropieniem oczek, silnym katarem, zapaleniem błony śluzowej nosa i calicivirus powodujący owrzodzenia w pyszczku, nadżerki tamże i zapalenie płuc. Tutaj najczęściej dochodzi do powikłań bakteryjnych. Zakażenie tym wirusem - nieprawidłowo leczone może doprowadzić nawet do śmierci zwierzęcia. Wirusy często występują łącznie. Najlepiej skutkują leki podawane w formie zastrzyków - no i raczej powinien je obejrzeć dobry wet. Jako kociara z wieloletnim stażem leczyłam już chyba wszystkie możliwe kocie choroby...
    Zdrówka zasmarkańcom życzę, a Wam dużo siły.

    OdpowiedzUsuń