14 listopada 2010

Przy niedzieli po kąpieli

Wczoraj była inauguracja w GOKu spotkań kobiet okolicznych na bazie nauki gotowania regionalnych potraw. Zeszło się nas równo osiem. Prowadziła pani Nina, jako dziewiąta. Asia-Warszawianka ponadto w sąsiednim pokoju tkała pracowicie chodnik na krosnach.
Nina na pierwszy raz wybrała barszcz czerwony z pasztecikami. Niby proste danie, ale okazało się, że nieznane były różne ciekawe i proste sposoby wyrobu, tak samego barszczu jak krojenia pasztecików.
Np. obrane w przeddzień buraki ćwikłowe na barszcz dobrze jest posypać cukrem i zostawić tak na noc w garnku. Cukier wyciąga z nich sok i daje potem piękny czerwony kolor.
Z kolei ciasto na paszteciki rozwałkowuje się na stolnicy w kwadrat lub prostokąt, smaruje białkiem, nakłada w połowie farsz (wybranego dowolnie rodzaju), nakrywa go drugą połową ciasta, po czym kroi całość na mniejsze kwadraty, które potem zapieka w piekarniku.
Ponieważ Nina przyrządziła farsz z kiszonej kapusty z grzybami to rozmowa zeszła na wtajemniczenia przyrządzania grzybów, a ściślej mówiąc mycia ich z piasku. Zwłaszcza rosnące jeszcze w lesie zielonki (u mnie w piotrkowskiem też podsłonkami nazywane, której to nazwy tutaj nie znają wcale) trudno jest oczyścić z piasku, w którym rosną zanurzone "po uszy". Otóż należy je zalać wrzątkiem i potrzymać w nim 5-10 minut, po czym odcedzić i od razu dać pod kran z zimną wodą. Piasek odpada całkowicie bardzo szybko.
Podobna kąpiel we wrzątku podgrzybków sprawia, że puszczają kolor i bledną. Zamarynowane bledsze podobno są bardziej poszukiwane przez kupujących.

Kobiety (spośród których my zdaje się byłyśmy najmłodsze, no, Ania na pewno tak) dość szybko otworzyły się i rozgadały, chętnie zapłaciły składkę na wiktuały, ustaliły przez głosowanie co będzie prezentowane na następnym spotkaniu (mianowicie legendarne ciasto marcinek) i wygląda na to, że przedsięwzięcie się rozkręci. Nawet, jeśli któraś uczestniczka z biegiem czasu zrezygnuje to już nawet my mamy na naszej wiosce ze dwie-trzy panie, które chętne byłyby do takich spotkań, nauk, rozmów i w sumie pożytecznego i miłego spędzenia wolnego czasu. A wiadomo, na jesieni i w zimie wieczory są długie i nudne.
Zakończyłyśmy zebranie zespołową degustacją ugotowanego barszczu i pasztecików.

Żeby było dalej w tym samym temacie, a czego wymagało tego dnia Słońce w znaku Skorpijona przechodzące przez mój radiksowy Ascendent (tj. punkt wschodu w horoskopie) na tym się nie skończyło. Wylądowałyśmy u znajomych. I tam jak się okazało impreza w większym gronie. I urodziny jednego z gości.
Zaliczyłam powrót do własnego łoża około drugiej w nocy. Ach, te domowe nalewki, po których głowa nie boli! Nigdy nie wyjdę z pozytywnego zdumienia.

Smaki podlaskie są na tle innych regionów polskich dość charakterystyczne. Pigwówka, dębówka, żurawinówka, czeremchówka, jarzębinówka, jałowcówka. O żubrówce czy bukwicówce nie wspominając.
Pogadaliśmy sobie z człowiekiem, co nawet na kurs zielarski się wybrał, aby nabrać stosownej wiedzy botaniczno-lekarskiej. Epatowaliśmy się tym, że tradycyjnie zioła miejscowe nasącza się "duchem", tj. spirtem i wyciąga z nich esencję leczniczą, która wypita szybko dostaje się do krwi i narządów, skutkując tym mocniej...

Odespałam wizytę dzięki Ani, która jest rannym ptaszkiem i sama poradziła sobie z kozami.
Jednak co najlepsze jest na kaca? Praca!
Nawet w niedzielę i nawet jeśli kac jest jedynie stanem odlotu umysłu, a nie jakąś niemiłą przypadłością po zażyciu żrących wątpia trucizn kupowanych z państwowego monopolu.
Zabrałyśmy się za zduńską robotę i przykleiłyśmy cegły szamotowe we wnętrzu starego żelaznego piecyka-kozy, który stanął w pracowni. Resztę prac musi jednak wykonać jakiś chłop, tj. zabezpieczyć wyjście rury przez ścianę cegłami i wełną mineralną, bo obawiamy się pożaru drewnianego domku.
Pierwsza niewielka próba przepalenia piecyka wypadła poza tym dobrze.

Dzień był wyjątkowo ciepły. Chodziłam na dworze w krótkim rękawku. Zwierzęta żerowały ze szczęściem wypisanym w oczach, na pyskach i w dziobach. Obudziły się owady, w tym osy i pszczoły, o muchach nie wspominając.
Zatem, żeby go wykorzystać w pełni, po zmroku wykąpałam dorocznie Miłkę ziołowym szamponem przeciw-pchelnym w misce ciepłej wody wystawionej przed ganek. Wyszorowana i polana garem wody otrząsnęła się (na smyczy) kilkakrotnie i pobiegła prędziutko pod łóżko. Ja wiem, ja wiem, ona lubi być czysta...
Kola natomiast została odkleszczona dyżurnym kleszczołapem. Ciepła jesień sprawia, że po dniu spędzonym na bieganiu w lesie wśród krzaków bywa, że przynosi na sobie blisko dziesięciu kleszczy.

7 komentarzy:

  1. Polecam stosować preparaty przeciwko kleszczom. Psy nie będą się męczyły, nie zarażą się też śmiertelną babeszjozą. Koszt na jednego pieska to ok. 20zł/m-c. Ja używam fiprex, ale wybór jest spory.

    OdpowiedzUsuń
  2. czyli na dwa pieski 40 zł, x 12 miesięcy to 480 zł rocznie, pomnożyć to przez ilość lat, które jeszcze im zostały do życia, od 5 do 10, to będzie spora kwota, prawda?
    Miła przeżyła już babeszjozę, mieszkając w stolicy nota bene. ;-)
    Na kleszcze (poza standardowymi obrożami, z których niektóre tańsze bywają nawet dość skuteczne) najlepiej mi się sprawdza ręczne wyciąganie kleszczy przy pomocy specjalnego przyrzĄDU. Na straszliwą propagandę farmaceutów mam tylko ten argument, że moje psy mieszkające na wsi od 5 lat, nie zaraziły się niczym jak dotąd (tfu, odpukać), mimo sezonowo zmasowanych ataków kleszczowych. Oczywista, trzeba brać pod uwagę możliwość choroby i zwyczajnie mieć na to oko, czyli na wszelkie niepokojące zachowania psa, gorączkę, brak apetytu, ucieczkę od ludzi i prędko lecieć z tym do fachowca ze strzykawką.
    Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja rocznie na dwa psy wydaje dużo mniej, w sezonie dobre są obroże ale takie działające długo.
    Bajeczne takie spotkania z gotowaniem!

    OdpowiedzUsuń
  4. Dodać należałoby jeszcze 3 koty i 10 kóz, bo przecież każde też łapie tę zarazę w krzakach... Na wsi rzeczy inaczej się mają. Na zabezpieczaniu kasuje zyski kartel plus weterynarze przede wszystkim w mieście.
    Absurd moim zdaniem.
    Pozdrawiam
    Ewa
    PS. Prawdopodobne jest, że grupa się rozdwoi na panie robótkujące i panie gotujące. Raz na tydzień.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kleszcze występują tylko jeżeli temperatura w ciągu doby nie spada poniżej 0st.c, więc jest to max. 8x20zł=160zł na rok.
    Moim zdaniem warto tyle wydać na najlepszego przyjaciela człowieka, no ale zdania mogą być różne...

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja mam wielu jeszcze innych najlepszych przyjaciół, czworo i dwunożnych, z dziobami, pyskami, paszczami? Co z nimi?
    Kleszcze są aktywne nawet zimą, jeśli jest ciepła, a teraźniejsza pogoda mocno je podjudza do aktywności.
    Ale, Arturze to tak brzmi, jakbym była okrutnicą skazującą swoje zwierzaki na niechybną śmierć w boleściach od ukąszenia, a tak nie jest! Zamiast farmaceutyków za wielkie pieniądze używam po prostu fachowego narzędzia na kleszcze i starannie koty i psy (kozy bywa, że też) przeglądam pod kątem obcych na skórze. Umiejętne wyciągnięcia tego dziada ze skóry (tak, aby nie się zapluł, ani nie rozerwał w niej) gwarantuje zdrowie zwierzaka tak samo, jak spryskiwanie odstraszającymi perfumami. I tyle. Już o tym zresztą pisałam na tym blogu.
    Zapewniam cię, że przy tej ilości, którą już złapały moje psy i koty już dawno przekroczyły liczbę prawdopodobieństwa spotkania zakażonego wirusem pajęczaka i nic. Zatem ten sposób działa.
    Oczywiście mogę coś przeoczyć albo pies czy kot wygryzie sobie sam gościa, co mu zaszkodzi, dlatego także obserwuję ich zachowanie pod kątem nie daj Bóg takiej choroby. Tyle mogę dla nich zrobić najtańszym kosztem.
    Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniałe są takie spotkania. Mam nadzieję, że będziesz więcej sekretów zdradzać, choć to nie blog kulinarny;-)
    Ja podpatruję babcię, bo zwykle przepisy tych "oczywistości" (np żeby nie tłoczyć pieczarek przy smażeniu) nie podają i już potrawa smakuje inaczej. A buraczki robimy tak samo, jak napisałas:-D
    Ponoć, żeby kleszcz czymkolwiek zaraził to musi posiedzieć 2-3 dni. Więc dobrze robicie, myślę. Regularne sprawdzanie i po kłopocie. Zresztą sami weterynarze mówią, że kleszcze już się uodporniły na te kropelki. Moje, zakrapiane przynosiły zamiast 20 kleszczy po 5. I tak trzeba sprawdzać i tak.
    Serdeczności
    Ś

    OdpowiedzUsuń