18 listopada 2010

Męskie sprawy

Pobiły się koziołki dwa. Poza oborą, na podwórku, gdy stado wróciło z pastwiska. Najpierw tylko stukały się rogami i nie interweniowałam. Robiły to wielokrotnie do tej pory i była to kurtuazyjna wymiana ciosów, potwierdzająca każdego status w hierarchii. Że niby Klapaucjusz jest alfa, a Mariano beta. Lecz okazało się, że tym razem wszystko wygląda inaczej.
Marian wyrósł ostatnio i zmężniał. Może nawet nieco już przerasta wzrostem szefa. Ma też dłuższy od niego pysk, dłuższe rogi i uszy, poza tym oba samce są do siebie tak podobne jak bracia bliźniacy i trzeba się przyjrzeć, żeby odróżnić jednego od drugiego.
Nie zauważyłam, który zaczął. Pewnie Klapek, który uznał w Marianie rosnącego niebezpiecznie rywala i doszedł do wniosku, że lepiej wcześniej tę sprawę załatwić, a nie czekać, aż ten go przerośnie.
Bo też ten Klapcio to mi najbardziej przypomina takich miejskich żigolaków, wystrojonych w najmodniejsze ciuchy, wysławiających się najnowszym slangiem i rzucających hasła w stylu trendy, w miejsce własnych refleksji. Wciąż demonstruje zainteresowanie kryciem samic i obsikuje się zajebiście pachnącym moczem. Rano, gdy otwieram oborę leci taki czad, jakby ktoś beczkę perfum piżmowych rozlał. Nie jest tak naprawdę przykry. Miałam już bardziej nieprzyjemnie capiące kozły od niego. Ich odór zatykał oddech. Ale akurat (z niewielkiego ale praktycznego doświadczenia) stwierdzam, że alpejskie samce są do zniesienia pod tym względem. Co prawda to są sprawy osobnicze w dużej mierze (podobnie jak i w ludzkim gatunku, he, jednego mężczyznę, gdy się spoci czuć na pół kilometra, drugi może się nie myć kilka tygodni i niewiele się to rzuca na nos), ale jednak są różnice w poziomach intensywności, jak np. między białymi Europo-Amerykanami, a Afrykańczykami.
Marian jest stateczny, o wiele mniej capi, ale też nie daje sobie w kaszę dmuchać. Bije od niego męska siła i godność bez pokazywania co to nie ja, którą akurat zawsze cenię. I właśnie ta stabilność i opanowanie chyba najbardziej Klapka denerwuje. Można go zaklasyfikować jako przewrażliwionego na swoim punkcie neurotyka, a jego rywala uznać za flegmatyka.
No, więc zmierzyli się.
Trwało to kilka minut. Żaden nie odpuszczał drugiemu. Klapek wysilił się i stanął dęba tak dla przeciwnika pechowo, że przednia noga Mariana znalazła się między jego rogami i utknęła tam. Zabolało, Mariano zaryczał z bólu, a ja podbiegłam z kijem w ręku rozpędzić towarzystwo (i nie bez pewnych obaw, jak to słaba niewiasta między samce). Udało się. Klapek, cały zjeżony stanął na czterech nogach, Marian wydostał nogę i odbiegł kulejąc.
Kozy przyglądały się zajściu filozoficznie.
Zagoniłam stado do boksów, podrzuciłam wszystkim siana i nieco zdenerwowana wróciłam do domu. I telefon. Od Ani, wracającej ze stolicy.
- Odebrałam skórę z wyprawy. Dobrze wyszła, kolory ładne, miękka, nie pachnie. Ale cholernie drogo, już teraz 80. Nie opłaci się wyprawiać następnych.
Opowiedziałam jej co się właśnie wydarzyło.
- Trudno. Czas nadszedł. Trzeba ciąć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz