29 stycznia 2012

Równowaga

No, spadek temperatury do -12 (jak dotąd) nieco zmienił moje nawyki codzienne. Już nie palę po południu w piecu c.o., bo rano po dojeniu Anna wyciąga mnie niemal przemocą z ciepłego łóżeczka, trzęsąc się dramatycznie (po warszawsku) z zimna.
- Zi-zi-zi-mno mi, pal!
Raptem jest wtedy jakieś 15-16 stopni w mieszkaniu, ale rzeczywiście dość trudno jest siedzieć tak bez ruchu przy komputerze. Choć ja to potrafię. Ciepła herbata w kubku, skóra koziołka na kolanka, wełniane skarpety na stopy i mogę nawet do południa trwać, wycierając jedynie co jakiś czas zimny nos chusteczką.
Ale ja jestem małomiasteczkowy zimny chów, nie to co stolica! 30 stopni musi być na okrągło, żeby ściągnąć z siebie sweter zimą.
No, więc zwlekam się leniwie z zimowego leża i ładuję piec, odpalam i dopiero wtedy kawę sobie parzę.
Po godzinie kaloryfery już są gorące i wystarczy tylko poczekać, aż w domu znów zatriumfuje ciepło. Co prawda, zanim równowaga cieplna zostaje osiągnięta, czyli ten constans rzędu 21-22 stopni musi minąć kilka godzin. I właściwie dopiero popołudnia i wieczory są takie, jak jeszcze niedawno, przytulnie swojsko komfortowe.

Zwierzaki dobrze znoszą zimę. Koźlęta rosną zdrowo, są kosmate i grubiutkie. Nie da się już udoić ponad pół litra mleka, co do tej pory nam się udawało od tych kóz, które mają jedynaki, raptem kubek dają. Tyle co do kawy dla Ani i kotom na polizanie. Zwiększył im się apetyt, zwyczajne. Spędzają większość czasu na wylegiwaniu się na ściółce przy swych ciepłych matkach, które pracowicie przeżuwają siano, wielkie ilości siana, które teraz chciwie pożerają.
Z wolna zaczynają interesować się inną karmą, niż mleko. Skubią siano, próbują owsa albo marchwi, ale to jeszcze zabawa, nic poważnego.

26 stycznia 2012

Łóżko, koty i psy

Staramy się codziennie coś zrobić. Pchamy sprawy łazienki. Wczoraj było przycinanie i mocowanie listew na jedynej nieskończonej ściance przy drzwiach. Dziś przycinanie i mocowanie gipsokartonu. Oprócz tego wstępnie stanęło łóżko w gościnnym. Tzn. częściowo. Próbujemy je uzdatnić, dziedzictwo siedliska, odmalowane i odnowione, ale nie do końca jeszcze. Metalowe, na kółeczkach, rozbieralne z łatwością i składane w całość też. Niezbyt pasuje do tego wnętrza, wyląduje więc docelowo gdzieś indziej, na razie wstępniak. Przycięłyśmy deski pod materac. No, i właśnie materac... jeden wystaje zbytnio wszerz, drugi wzdłuż. Trzeba będzie coś wymyślić.
Poza tym chwycił niewielki mróz, który warszawscy rozpieszczeni tropikanie okrzyknęli od razu w radiu "tęgim". Ćwiczę odporność, wychodząc z Miłą na smyczy (ma cieczkę) w krótkim rękawku, w starej bezrękawnej baranicy na plecach. Śnieg skrzypi, pies ciąga mnie od płota do płota, od bramki do bramki, wąchając żółte plamy zostawione przez stado wioskowych zalotników, nocujące zbiorowo wokół chaty. Koty dostały już od tego sporej nerwicy, Łać przychodzi raz na dwa dni, albo śpi w domu bez wychodzenia (u niego to znaczy też: bez załatwiania się) prawie dobę, Jasio nie daje się nawet pogłaskać, taki czujny, a Kicia ukrywa się całe dnie przed codziennym dwukrotnym przymusowym wietrzeniem na dworze, pod łóżkiem albo w szafie...

24 stycznia 2012

A szary suseł śpi...

Od dawna zastanawiałam się nad pewną kwestią. I przy jej okazji zadziwiałam. Bowiem naród nasz skory do różnych szalonych i beznadziejnych powstań był, a to w listopadzie, a to w styczniu, a to w paszczy dwóch bestii ze wschodu i zachodu... Lud powstawał na hasło i szedł w bój i na śmierć prawie pewną bez mrugnięcia okiem, bez wahania. Tymczasem od dziesiątek lat śpi jak suseł. Nie powiem, że niedźwiedź, bo miś bardziej na wschód barłóg swój umościł. Usypiany, lulany, zabawiany przez migający ekran w każdym domu.
 Od dłuższego czasu czytuję różne przewrotne i para-normalne wezwania i poglądy w różnych miejscach w sieci. Wynika z nich, że sporo się rozmnożyło tzw. świadomych, lub obudzonych z medialnego uśpienia. Tymczasem żadnej rzeczywistej aktywności, poza heppeningowymi pikietami albo zbieraniem podpisów nie było i jak na razie wciąż nie ma. Nikogo nie wzrusza nawet los polskiego małorolnika, skazanego na śmierć jak jakiś wymierający gatunek ptaszka. Który, gdy umrze, pójdzie za nim cały rozległy ekosystem. I nic już się potem nie da zrobić. Ani zbyt wiele uratować.
Jeśli w ogóle ktoś ze zmieszczaniałych obudzonych raczyłby w ogóle wyłączyć swój laptop i wejść w żywy (a umierający) plener, aby to zobaczyć na własne oczy, a nie okiem kamery. Owi małorolni są anonimowi, szarzy, zgoła nieciekawi. Ci odwieczni, ukorzenieni przodkami i krwią. Bo ci z miasta, jak ja, to farbują sobie piórka, dodają legend miejscom i ludziom, tworzą fabułę i zarzucają wędkę na miastowych klientów, czego anonimowi małorolni nie potrafią. I nie robią. I nieco wspierają tę umierającą dziedzinę, zresztą może przedłużając tylko jej agonię. Licząc, jak ja, że w ten na pół-żywy sposób jakoś dowlecze się do chwili, gdy ludzie się ockną i zaczną naprawdę dbać o to co jedzą i piją i w jakim środowisku mieszkają. Mała szansa, ale zawsze szansa.
W każdym razie nie tracimy uciekającego coraz prędzej czasu na gadanie i klepanie klawiszy o uzdrawianiu świata, tylko bierzemy się za to własnymi po miejsku osłabionymi rękami. No, ale o zadziwieniu i zaskoczeniu miało być.
No, właśnie, zagrożenie ACTAmi przedziwnie nagle niespodziewanie wkur..ło i coraz bardziej wkurza nawet tych ulizanych, grzecznych i "cywilizowanych", popierających PO ludzi ze średniej klasy! Nagle coś drgnęło... Ach, czyżby już, czyżby jest? Oto okazuje się, że serce bije, tylko uciekło wraz z poczuciem "wolności" w świat wirtualny, internetowy i tam ocknięcie sobie mrugało nieprawdziwymi oczami jaśnie oświeconych obserwatorów świata. A teraz nagle ktoś chce im na tej wolności łapkę swoją pazurzastą położyć i realne rachunki zacząć wypisywać!
Nie łudzę się. Wszystko co istnieje w złudnym, elektrycznym świecie jest ułudą, czyli iluzją, także owa wolność, zaczadzająca mózgi tak samo jak migający ekran tv. Ot, wściekają się narkomani komputerów, wirtualu, życia w świecie zmyślonym! Nawet nie są w stanie zauważyć na co dzień, że im się gówno wciska do kiełbasy, tylko ciamciają buziami i biegają za pięknymi opakowaniami w coraz bardziej chemicznym sklepie. Już nie tej samej kiełbasy, za którą Solidarni gotowi byli karku nadstawić 30 lat temu.
Dlatego żadnej z tego rewolucji, tej prawdziwej, zmieniającej świat, nie będzie. No, ale... cały czas czekam z ciekawością na obudzenie się bajkowego olbrzyma, jednak nie to wirtualne, a realne. Bo nie mam siły sama płota postawić, żeby warzywniak obsadzić, siebie i innych nakarmić. Taki mały przykład. A pełno ich dookoła was, Anonimówcy.

21 stycznia 2012

Praca wre

No, i nadeszła odwilż. Nic to. Pracuję jako glazurnica, a dokładniej mówiąc klejarka. Mimo jakiegoś święta, nie dociekałam jakiego, na wiosce, trwało na tarasie hałaśliwe cięcie i szlifowanie płytek. Uf, kiedy to się wreszcie skończy!

19 stycznia 2012

Ekran i życie

Zima trwa. Choć temperatura zerowa i śnieg zsuwa się z dachu wielkimi płatami i z wielkim hukiem.
Na zdjęciu poniżej klon za domem, posadzony 70 lat temu jako Drzewo Życia, w śniegowym ubranku, a za nim słupek graniczny, wciąż oczekujący na ogrodzenie obejścia i odgrodzenie podwórza od lasu.


Śnieg nie przeszkadza wypuszczać dzieciaki z boksów w celach integracyjnych. Udało się schwytać moment, gdy spotykają się potomkowie z różnych klanów...

Poza tym obejrzałyśmy dzisiaj film, nakręcony częściowo w naszym obejściu i domu. Pamiętacie panią Nadzię, która uruchamiała nasze krosno na poddaszu, wraz z Anią i Niną? A wcześniej nieco strzyżenie owcy, w którym Ania pomagała przy ułożeniu zwierzęcia pod nożyce strzygącej gospodyni? To było właśnie wtedy i wtedy. Przy okazji odbyło się też koszenie zboża na naszym poletku za sadem, kosą i rękoma naszego sąsiada Piotera. Aby uzyskać słomę do wyplatania.
Film został nakręcony na zlecenie GOKu w Czeremmsze i jest dodatkiem do książeczki o rzemiosłach ginących, ilustrowanych zdjęciami z różnych procesów odtwarzania dawnej produkcji, tkania, lepienia garnków i wyplatania ze słomy i łyka.
Muszę przyznać, że fachowo zmontowany i ogląda się go bardzo dobrze, bez znudzenia. Ponieważ nie wiem jeszcze, czy można jego fragment zamieścić w internecie, dam na razie linki do innej filmowej, a raczej telewizyjnej realizacji... dotyczącej naszych okolic.
Nasz sąsiad przez las, Klaudiusz zajmuje się prowadzeniem prywatnej telewizji internetowej. I uwiecznia scenki rodzajowe z Podlasia, zachwycony zaklętą wciąż magią dawnego czasu w tej krainie. Sami popatrzcie...
Bajki kresowe.
Wigilia Wodochreszczenia
Cerkiew w Zubaczach
no, i jeszcze kilka innych, wcześniejszych, ale kto ciekawy to sam znajdzie.

18 stycznia 2012

O śniegu i myciu

No, i sypie dalej. Raz dziennie odśnieżamy dojazd do garażu, aby w razie czego móc wyjechać, sprawy załatwiać, pracę kontynuować. Bo jest jej trochę. Oprócz falującej wykończeniówki, oczywiście. Temperatury znośne, nawet, gdy wczoraj śnieg zaczął trzeszczeć pod nogami i mróz był ok. 10 stopni, w chacie jest ciepło na tyle, że w krótkim rękawku chodzę. Nie jest to miara uniwersalna dla każdego. Bo Anka-Warszawianka dalej okutana w różne ciuchy na cebulkę chodzi i narzeka na zimno. To już niestety przypadek wrodzony. Wszyscy ludzie od niemowlęcia hodowani w blokowych warunkach i przy kaloryferze, nigdy-przenigdy nie odzyskują zwyczajnej reakcji organizmu na ciepło-zimno. I tym samym pełnej odporności na przeziębienia. Dla Ani nie do pomyślenia jest wyskoczyć na dwór przy -1, (co tam mówię, przy +15 nawet! przy czym ja zaliczyłam spokojnie już -30) i przenikliwym wietrze po coś tam w krótkim rękawku, a dla mnie to zwyczajna przyjemność morsa. Kto by tam sobie głowę zawracał ubieraniem się na dwie minutki! I jak widać, wcale od tego nie choruję. Mam jednak zasady, wpojone mi przez Tatę-lekarza. Nigdy nie wietrzę się nawet w kilka godzin po kąpieli, albo po myciu głowy. Wykluczone! Jeśli już naprawdę muszę, to wtedy w pełnym rynsztunku ubraniowym, nawet latem w czapeczce na głowie.
Kontynuując temat, uważam w konsekwencji, że prawdą jest starożytne powiedzenie: "częste mycie skraca życie". Codzienne ablucje całego ciała to o karę Boską wołający cywilizacyjny zbytek. Skóra potrzebuje wytwarzać własne maści ochronne i nie ma co ich zmywać, bo pozbawia się człek własnej ochrony. Zwłaszcza zimą są one przydatne, bo chronią ciało także przed natychmiastowym wychłodzeniem!
Niektórzy zaraz będą się krzywić na samą myśl o różnych zapaszkach spod paszki itp. w zamian i wnosić sprzeciwy wobec moich przekonań.
Powiem tyle, aby zacząć śmierdzieć trzeba się naprawdę spocić, a potem z tym przespać jeszcze co najmniej kilka razy (niektórzy muszą nawet kilkanaście, zanim naprawdę zaczną być zauważalni). Latem wystarczy wziąć wtedy krótki chłodny prysznic, albo zmyć pot z miejsc go najbardziej wydzielających, i tyle. Aby się spocić w zimie, trzeba naprawdę-naprawdę się o to postarać, czyli napracować fizycznie. Albo w ciepłowni węgiel wrzucać do pieca tonami. Nic innego nie usprawiedliwia prysznicowania się rano i wieczorem, albo zażywania codziennej kąpieli w wannie. Chyba jedynie własna głupota i rozpieszczenie. Które się mszczą, podatnością na zarazy takie, czy owakie.
A tym Mieszczuchom czyścioszkom, którym się oczyszczenie duchowe myli z oczyszczeniem ciała (bardzo częste pomylenie, zapewniam), tyle rzeknę: Myj się, myj się, czystszy umrzesz, ale tylko tyle. Albo: Myj się, myj się, borelioza, grzyb i świerzb murowane!

15 stycznia 2012

I znów nowy rok

Trzynastego w piątek, oprócz "ruskiego" sylwestra była na niebie koniunkcja Wenus (patronka przyjemności towarzysko-zmysłowo-artystycznych) z Neptunem (patronem alkoholików, artystów, jasnowidzów i telemaniaków) w znaku Wodnika, abstrakcyjnym, górnolotnym, zbiorowo-ideowym i internetowym. O 17, jakby ktoś pytał.
Myśmy na Małankę w GOKu nie wybrały się, już tłumaczyłam dlaczego. Lubię biesiady, przy których można sobie porozmawiać w gronie znajomych. Tańce i swawole męczą mnie już po godzinie i chce mi się zwyczajnie spać.
Ale za to trafiła się inna towarzyska rozrywka, całkiem nieplanowana. Cud koniunkcji zaczął działać. Jakiś czas temu namierzyłam przez internet nowego sąsiada, osiedleńca w wiosce "rzut beretem przez las". I nagle zgadaliśmy się konkretniej i zaprosiłam go na herbatę zapoznawczą do domu, po zachodzie słońca i nakarmieniu wszelkiej zwierzyny. Tak jakoś o 17 to się wydarzyło. No, i okazało się, że ciekawy człowiek i dobrze nam się rozmawiało. Głównie o kwestiach osiedleńczych i remontowych, ale także wstępnych i nie-wstępnych konkluzjach na temat wioskowych "swoich i tutejszych" oraz ich alkoholo-licznych przypadłości.
Ledwie wyszedł po swojej wizycie za próg zadzwonił telefon. Odebrałam. I ku mojemu zdumieniu usłyszałam życzenia noworoczne od dawnego klienta z okolic, przekrzykującego się z melodyjnym disco-polo w tle.
- Proszę się nie dziwić. Mamy teraz Małankę, nowy rok świętujemy. Ja wszystkim życzę, tak jak mam numery w telefonie ustawione, po kolei. Przepraszam każdego za to, co nie wyszło i życzę wszystkiego dobrego.
- Rozumiem. W takim razie nawzajem wszystkiego najlepszego dla pana i rodziny!

No, i zaraz na nowyj hod spadł śnieg i mamy zimę. Dzisiaj nawet dzieciaki przybyły z miasteczka, żeby na saneczkach z naszej Góry pozjeżdżać.

12 stycznia 2012

Codzienność

Właściwie nic się nie zieje. Zimo-wiosna, czy może przedłużona jesień wprawia kury w dobry humor, żerują pilnie w lesie, urozmaicając jego bure jesienne odcienie kolorowym upierzeniem kogutów. Kokoszki codziennie zostawiają w gnieździe po 3 jajka, idzie ku lepszemu! Angina przeminęła. Mnie nic nie złapało. W koziarni stan obecny to 7 : 3 dla dziewczyn. Dzieci zdrowe, wesołe, skaczą radośnie jak pchełki. W naszej wsi wojny ne bude. Kleimy popołudniami glazurę w łazience. I po pracy oglądamy filmy. Także te na YT o Podlasiu. Niektóre sentymentalne, ale wciągające. Całkiem dobrze oddają klimat tej krainy. Co prawda święta prawosławne właśnie się skończyły, ale Trzech Króli jeszcze przed nami, zatem pokolędować jeszcze można... Posłuchajcie: http://www.youtube.com/watch?v=1dc_DEs_9lI&feature=relatedhttp://www.youtube.com/watch?v=lZEI_kjdRyw&feature=related

9 stycznia 2012

Małanka

W Polsce jest już dawno po sylwestrowych zabawach. Tymczasem na wschodzie wszystko jeszcze przed ludźmi. Fajerwerki, szampany, muzyka do białego rana, naleweczki i kiełbaseczki na wzmocnienie. Małanka, to po białorusku: błyskawica, błysk na niebie. Na Ukrainie nazywa się tak sylwestrową zabawę na zakończenie "ruskiego roku".
No, i podobno są jeszcze wolne miejsca...

Kiedy? 13 stycznia 2012 O godzinie 20:00 – 05:00
Gdzie? Gminny Ośrodek Kultury w Czeremsze.
Do tańca zagra zespół CZEREMSZYNA oraz DJ VOJCIO i DJ ZIUTEK
Zapewniona pełna opcja żywieniowa - na: gorąco, zimno, słodko, mokro - jadła i poidła nie zabraknie!!!!
Gwarancja Organizatorów, że zabawa potrwa do białego rana.
Wszystko za jedyne 150 PLN/osoba
PRZYBYWAJCIE NA PODLASIE !!!
Więcej informacji:
e-mail:czeremszyna2@wp.pl, tel.602739584

5 stycznia 2012

5 : 2

Wczoraj odkryłam w przepełnionym już boksie Kaziuków jeszcze jedną istotkę, dziecię Małej Kazi. Z początku była panika, że młoda mama nie ma pokarmu i maleństwo zostało podstawione do cyca Babci, czyli Starej Kazi. Umaszczenia alpejskiego, czarniawe. Ale już dzisiaj sprawa wyjaśniona, dziecię jest karmione i ma już nawet zatwardzenie po tłustej jak krem, przeźroczystej siarze. Jak do tej pory 5 do 2 dla dziewczyn.
A po ciepłym jak poprzedni, ale nieco bardziej zachmurzonym dniu po 17 wieczorem nagle zagrzmiało i błysło. Burza trwała około dziesięciu minut, jednak zaskoczyła nas nieźle. Dzisiaj przenikliwy wiatr przyniósł nieco mokrego śniegu, który się jednak nie ostał.
Z wolna kury zaczynają się nieść. I używają do tego nowej budki.
Angina w odstępie pod kontrolą.

3 stycznia 2012

Pierwszy spacer

Lekarstwo okazało się skuteczne, choć Ania rano jeszcze przemówić nie mogła i pokazywała mi wszystko na migi. W gardle urósł przeszkadzający guzek, mogła jedynie pić, a i to powolutku, bo jej większe łyki herbaty nosem wychodziły. Gotuję zatem na śniadanie płatki na mleku, na obiad zupy, a na kolację budyń.

Mimo to rolnicze obowiązki wyrwały ją z łóżka już rano. Okazało się bowiem, że Zofija w nocy zbombardowała ogrodzenie swego boksu tak skutecznie, że wysadziła rogami część płotka. Mogła wyjść i nażreć się siana ile chciała. No, i siana zaczęło już brakować. Oszczędności jedynie, jak się okazuje, potrafią matkę z dziećmi wprawić w niszczycielską furię...

Anna popracowała w takim razie siekierką i gwoździami. Udało się nam wstawić wyrwany płot na miejsce i umocnić go dodatkowymi zabezpieczeniami. A potem, zlana potem, wdrapała się po drabinie na podest, żeby zwalić ze strychu oborowego kolejny zapas kostek siana.

Otworzyłam szeroko drzwi obory, bo dzień dzisiejszy był właściwie wiosenny. Kury popędziły z radością w pole, szukać robaków i zielonej trawy. To niesamowite styczniowe ciepło wyciągnęło też kozy z małymi na mały spacerek... Dzieciaki po raz pierwszy wyjrzały na świat boży. I było prze-fajnie, co udekumentowałam aparatem.






2 stycznia 2012

Zdrowie w cenie

Trudny to był dzień, dla służby zdrowia, i dla chorych. Mimo, że zjawiłyśmy się w ośrodku zaraz po nakarmieniu zwierząt, czyli tak jakoś po dziewiątej, wszystkie siedzenia w poczekalni były zajęte. Obłożnie chorych może kilkoro, reszta to starsi panowie dyskutujący o polityce, czekający na przepisanie stałych lekarstw. Żeby dołożyć Ani boleści w oczekiwaniu, pani w okienku nie znalazła karty, wypisanej przy pierwszej wizycie i wręczyła jej trzy płachty papierów deklaracyjnych zadrukowanych po obu stronach, do wypełnienia, aby założyć nową kartę.

- Ale ja już byłam u pana doktora. Zdaje się dwa lata temu.

- Nie szkodzi. Turystom zakładamy karty jednorazowe.

- No, ja tutaj mieszkam, nie jestem turystką.

- Nie szkodzi - powtórzyła pani i wręczyła numerek do lekarza (13)... nadeszłej po nas osobie.

Trudno, usiadłyśmy na zwolnionym akurat krześle (ktoś się zniecierpliwił i wyszedł pewnie jeszcze sklepy oblecieć) i Ania zajęła się wypełnianiem procedur. Kiedy skończyła i pani wypisała jej nową stałą kartę pacjenta, starannie obejrzawszy wypis z banku, że KRUS opłacony, no, i przepisawszy z niego dane, które miała na deklaracjach właśnie wręczonych, dostała swój numerek, 18.

Jakaś starsza kobieta miała zaraz problem, bo przecież od dziś zaczęły obowiązywać nowe, centralnie zaplanowane ceny kilku tysięcy leków (a minister upublicznił je ok. 24 godziny przez wejściem w życie). Z listą stałych leków pani z recepcji odsyłała wszystkich jak leci do lekarza. A kiedy lekarz raz wyjrzał na poczekalnię i ktoś go zapytał, czy pampersy też są na nowej liście, wzruszył jedynie ramionami i powiedział:

- Z tym pytaniem proszę prosto do ministra, a najlepiej premiera list pisać. Nie do mnie!

Nasz pan doktor zapewne wiele w swoim życiu widział i przeszedł, bo jest rześkim osiemdziesięciolatkiem, ale widać było podirytowanie. Zamknął się zaraz w gabinecie, nad którym wisi obraz orła polskiego, obok krzyż katolicki, a z drugiej strony prawosławna ikona Matki Boskiej.

- Tego naszego premiera tylko za jaja wziąć i powiesić - stwierdził ktoś od pampersów.

- No, pan minister młody, zdrowy to i chorym nie współczuje - stwierdziła filozoficznie kobieta pod okienkiem.

- Jeszczo by! - parsknęli zgodnie starsi panowie od polityki - Szczob minister choryj buw!

Nie usiedziałam. Wibracje panujące w przychodniach nie-zdrowia prędko wpędzają mnie w cudze dolegliwości na zasadzie telepatycznego przejęcia. Kiedy wyskoczyłam do sklepu po chleb okazało się, że kuleję, bo tak zaczęły rwać mnie oba kolana.

Ania też już ledwie zipała, odwiozła mnie zatem do domu z zakupami, sama cokolwiek jeszcze zjadła na wzmocnienie sił, ledwie przełykając zatkanym gardłem, wzięła sobie książkę do czytania i pojechała z powrotem, wysiadywać w kolejce. Zdążyłam w internecie posiedzieć, drwa przywieźć, obiad naszykować, nabić piec c.o., podrzucić kozom siana, rozpalić i ugotować żurek, gdy wreszcie wróciła.

- Lekarz zajrzał do gardła, powiedział, że źle to wygląda i może się wrzód zrobić.

Dostała antybiotyk, bakterie osłonowe na żołądek i zalecenie leżeć. No, to do łóżeczka, spać.

1 stycznia 2012

Noworoczny pasztet po chłopsku

Zmuszanie się do zabawy w Sylwestra, gdy ma się tak mało taneczne usposobienie jak ja, wydaje mi się już dziecinadą. Nic na siłę!

W tym roku wszystko zdecydowało się zresztą samo. Wykoty i dozorowanie świeżo narodzonych koźlątek (dostawiałyśmy zosiuczki i misiaczkę do cyca innych kóz, Dziuni i Gwiazdy, przez dwie doby trzy razy dziennie) kazało pozostawać w domu. Do tego, mimo, że zapasik alkoholu został zrobiony, to Anię z dnia na dzień rozebrała angina ropna. Z początku jeszcze walczyła dzielnie ze złym samopoczuciem, lecząc się na gwałt domowymi sposobami. Czyli syropem z kwiatu czarnego bzu, herbatą z sokiem malinowym, czosnkiem, płukankami gardła z soli, sody albo szałwii, zwiększoną dawką witaminy C i rutinoscorbinu, termoforem w łóżku, ale gardło tak się zatkało, że zaordynowałam jej antybiotyk, którego reszta pozostała w apteczce po zeszłorocznym leczeniu zapalenia dziąseł. Naturalne leczenie naturalnym leczeniem, ale - jak mawiał mój tata lekarz - wynalazki też do czegoś służą, tylko trzeba wiedzieć kiedy i jak ich użyć.

No, to leży i kwęka, poci się w łożu boleści i smęci. A ja, po zażyciu profilaktycznie witamin i odkażając sobie przełyk naturalną nalewką na trawie żubrówce obejrzałam w środku nocy noworocznej rosyjski film fantasy "Nocna Straż". Rekomendowała mi go Monika, nasza wizytantka wiosenna rodem z Poznańskiego i słusznie rekomendowała. Nawet się nie znudziłam. I jaką uciechę miałam oglądając film z efektami, pełen wampirów, wiedźm, klątw i wiedźminów, a całkiem inaczej zrobiony, niż amerykańskie klasyki! Można, da się! I co za ulga dla zmęczonego hulaj-łudem widza.

Zastanawiam się także, weźmie mnie, czy nie weźmie choroba... To pierwszy taki atak na nas bakteryjno-wirusowy od czasu zamieszkania na wsi. Ponieważ wedle Germańskiej Nowej Medycyny, która furorę robi ostatnio na świecie (tutaj ciekawy film na ten temat), wszelkie choroby, także te zakaźne, są odreagowaniem długiego lub głębokiego stresu przez organizm, to mam nadzieję, że jakoś mnie ta przypadłość ominie, lub potraktuje lżej. Bo mimo wszystko życie na wsi jest dla mnie bezstresowe, nieco inaczej, niż dla Anki-Warszawianki, która wieloma sprawami przejmuje się nad wyraz mocno. Jak na razie czuję się dość dobrze, zatem zabrałam się za przyrządzenie pierwszego w życiu samodzielnie zrobionego pasztetu. Dotąd tylko asystowałam przy tym ojcu, jeszcze w moim dzieciństwie i niewiele z tego pamiętam.

Zasięgnęłam zatem najpierw języka u sąsiadek i u Niny na temat sposobu przyrządzania. Porównałam z internetowymi przepisami i zrobiłam własny mix. Czemu? W necie królują przepisy z mięsa pierwszego sortu dostępnego w sklepach. Tymczasem na wsi robi się pasztety przy każdym świniobiciu z części nie nadających się do innego zjedzenia, a na Podlasiu zastępują one całkowicie popularną np. w Łódzkiem i w reszcie Polski, pasztetową i podgardlaną (mniam! marzy mi się zaznać jeszcze choć raz przed śmiercią jej autentycznego smaku!). W rezultacie przyrządza się pasztet z tego, co wchodzi klasycznie w skład tamtych wymienionych podrobowych wędlin. No dobrze, w skrócie opowiem jak to zrobiłam.

Podgotowałam jakiś czas w garze, w wodzie z przyprawami (liść laurowy, ziele angielskie, pieprz i trochę glutaminianu sodu w kostce rosołowej, czyli ducha smaku) koźlęce mięso, w którego skład weszły płucka, serca i poprzerastane tłuszczem i błonami płaty brzuszne. Wystudziłam, pokroiłam na drobne kawałki i poddusiłam w woku z cebulą. Na koniec dodałam suchą bułkę, pokrojoną na plastry i pozwoliłam jej nasiąknąć sosem. Znów wystudziłam. O tej porze roku to proste, po prostu wystawiam patelnię na taras i czekam kilkanaście minut.

Tym samym sposobem podsmażyłam na słoninie pokrojonej w kostkę wątrobę z dodatkiem cebuli i na koniec bułki. I też na chłód. Wszystko to potem zmieliłam w maszynce do mięsa, z dodatkiem ugotowanych wcześniej kilku grzybów suszonych.

Całość wymieszałam własnoręcznie z dodatkiem dwóch jaj gęsich i jednego kurzego oraz z przyprawami do smaku, solą, pieprzem, chili, majerankiem, tymiankiem i gałką muszkatołową. Masę wpakowałam do brytfanek dwóch, wyłożonych paseczkami słoniny i wstawiłam do piekarnika na mn.w. 40 minut w 180 stopniach.

Chłopskie sposoby uwzględniają także wykorzystanie razem różnych mięs, czy to z królika, kury, gęsi czy indyka. Ale zawsze prym wiodą w nich podroby i kawałki mięsa trudne do wykorzystania w inny sposób, niż po zmieleniu. Tym się różnią od internetowego szlachecko-staropolskiego wypasu.

Efekt? Właśnie pachnie. Upajająco dla znawcy koźlęcych aromatów. Dla niewtajemniczonych co najmniej... szczególnie.

I o to chodzi, nieprawdaż?