30 listopada 2010

Przebudzenie

Aj, obudzilim się pośród zimowej ciszy, w śniegu po kolana, bez szufli, z zamówionym towarem od kuriera. Patrzę przez okno na sikorkę, śniadaniującą radośnie na skórce z kabana, która wisi od wczoraj pod dachem tarasu. Jakoś to będzie! Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było!

29 listopada 2010

O zimie dwojako

I dotarła Pani Zima. Z tej okazji paliłam wczoraj w dzień jakieś 4 godziny w c.o., po czym klasycznie rozgrzałam ścianówkę. Chyba tak to mniej więcej będzie zimą wyglądało.
Dzisiaj sypie i zawiewa, ale temperatura na moje oko bliska zeru, bo śnieg miękki. W naszym przeprowadzkowo-budowlanym bałaganie trudno odnaleźć termometry zewnętrzne, zdjęte z okazji szalowania chaty. Przydałoby się też odkopać ciepłe bamboszki, tylko pytanie gdzie zostały zakopane pozostaje bez odpowiedzi.
Zwierzęta pozamykane w oborze i kurniku, nawet Gusia nie była chętna wychodzić na wiatr sypiący śniegiem prosto w dziób. Jedynie Kola wypada przy byle okazji na dwór i szaleje na śniegu. Uwielbia zimę, zabawę śnieżkami (trzeba szybko rzucać, bo jest tak zła na każdą śnieżkę w ręku, że może ugryźć), bieganie i szczekanie po lesie i w sadzie pośród zawiei.
Ciepełko domowe męczy ją okropnie. Kiedy zasypia zaczyna głośno sapać i chrapać, wzdycha i jęczy. Na Dąbrowie, w naszej poprzedniej przewiewnej chatce najlepiej się czuła, mieszkając w sieni, gdzie wiatr potrafił nawiać szparami w drzwiach sporo śniegu, który wcale nie topniał. I najlepiej jej się spało, głęboko, mocno, bez ruchu, w zwiniętym kłębku, gdy panował mróz -15 stopni. Przy wyższym zabierałyśmy ją do pokoju, czego nie lubiła, ale Ania nie mogła ścierpieć myśli, że jej ukochany pies się męczy. Wtedy dopiero zaczynała się męczyć! Bo posłanie mieściło się jedynie koło pieca.
Za to Miła należy do istot zdecydowanie ciepłolubnych. Wypada na siku szybciutko, biegnie prędko w las, szczekając dla odwagi i już zaraz wraca, posypana białym proszkiem. Pamiętam, jaki szok przeżyła pierwszej swojej zimy na wsi, w 2005 roku, która akurat była wyjątkowo sroga i śnieżna. Dostała wtedy spanie na starym babcinym fotelu ustawionym koło pieca, bo na podłodze nisko cały czas drżała. Kiedyś wieczorem wypadła na siku na dwór, a było jakieś 35 stopni akurat na minusie. Już po trzech minutach za drzwiami wejściowymi rozległ się głośny skowyt. Wpadła z powrotem tak skostniała i rozdygotana, że ją pod kołdrę wzięłam i kilka minut rozgrzewałam, bo zdawało się, że ataku padaczkowego dostała. Tak, tak było.

28 listopada 2010

Przed świętami

Wczoraj odbyło się drugie spotkanie kulinarne (wciąż nie ma nazwy). Tym razem przyszedł na nie także zaciekawiony mężczyzna, starszy pan, chętny się czegoś nauczyć. I było dwa razy tyle osób.
Poproszona o pokaz pani od marcinków przyniosła zrobioną już przez siebie połowę tortu i drugą połowę "w proszku", aby zademonstrować, jak się ją robi. W sumie to proste, lecz problemem jest uzyskanie idealnie okrągłego kształtu wypieku cieniutkich placków ciasta, z których składa się marcinek. Otóż ona, ponieważ robi to stale (marcinek cieszy się dużą popularnością także wśród Białorusinów i chętnie go kupują jako specjał, to też ulubione ciasto na różnych imprezach typu imieniny czy wesele) zamówiła sobie u rzemieślnika kilka wyciętych w kształt koła blaszek i nimi operuje podczas wypieku. Niemniej i tak sam wyrób tortu trwa blisko trzech godzin, bo owych placków trzeba upiec około trzydziestu. A potem przełożyć ubitą z cukrem i sokiem z cytryny śmietaną. I odstawić na noc, aby nasiąknęły.
Po upieczeniu zatem drugiej połowy Nina podjęła się nasączyć je śmietaną (wychodzi na całość 2 litry) i podać owego marcinka nr 2 na przyszłym spotkaniu, a teraz wszyscy dostaliśmy po kawałku z tego przyniesionego gotowego.
Spróbowałam po raz pierwszy... hm, smaczne, słodkie, rozpływające się w ustach. Jednak ciężkie i już krótko potem zaczęłam mieć lekką zgagę. Wolę jednak zwykłe torty, nasączane alkoholem i przekładane kremem i konfiturami. Ale właśnie z powodu braku alkoholu rzeczywiście ten tort może być ulubiony przez dzieci.
Na koniec nauczyliśmy się robić różę z bibuły na patyku pośród swobodnej rozmowy przy herbacie.



Notuję z niej jedno wtajemniczenie. Aby uniknąć zalęgnięcia się tzw. "moli" w suszonych grzybach albo innego robactwa w mące czy kaszy wystarczy włożyć do pojemnika listek laurowy. Działa na szkodniki odstraszająco. A propos mąki kupowanej w sklepach, to jest ona tylko częściowo prawdziwa, gdyż zawiera domieszki zmielonych części zwierzęcych typu sierść, właśnie poniekąd w celu uniknięcia wylęgu robali.

No, a potem, zaopatrzona w czarodziejskie akcesoria wylądowałam na imprezie andrzejkowej u znajomych. Było lanie wosku, gremialne wróżenie z ulanych kształtów (bardzo to rozbawiło towarzystwo i wszyscy byli mocno zaangażowani w skojarzenia) i losowanie jednej karty na przyszły rok.

27 listopada 2010

Komunikacja wiejska

Wyszłam wczoraj po zmierzchu do ubikacji i psy ze mną wypadły, tak jak zawsze lubią to czynić. I od razu pognały ku drodze szczekając jazgotliwie. Poznałam, że kogoś mogą wystraszyć, więc zaczęłam je odwoływać, daremnie (jak zawsze). Obszczekiwanie człowieka idącego w ciemności porwało je całkowicie.
Wkrótce odezwał się znajomy głos od bramy.
- Pani Aniu! Pani Aniu!
Kościk darł się bardzo głośno, bo to jednak z 50 metrów odległości jest. I musiał przekrzyczeć psy (z których na szczęście nic sobie nie robił, bo wie, że one głównie hałasują, a nie gryzą).
- Pani Ania nie może wyjść! - odkrzyknęłam równie głośno z tarasu.
- A dlaczego?
Kurdę!
- Bo się kąpie! - chyba pół wsi słyszało w mroźnawym powietrzu przenoszącym dźwięki czysto i brzękliwie.
- Pani Ewo, papieroska nie ma pani? Chociaż jednego? Niech pani spyta!
- Nie mamy papierosów, przecież wiesz Kościk! - odkrzyknęłam.
- No, to nic, idę! - zawołał od płota Kościk i z kimś rozmawiając ruszył pieszkom drogą wśród lasów do miasteczka po papierosy.
Psy powróciły zaraz do nogi. Całe uchachane od biegu i spotkania obcego w mroku.

26 listopada 2010

Lekcja anatomii z wybuchem albo nie

Dzień pierwszego mrozu zaczął się normalnie. Przyjechał majster drugi z pomocnikiem i wyczyścili szlifierką jętki pod malowanie, założyli kilka przyciętych płyt gipsokartonowych na suficie, a potem zajęli się szalowaniem pakamery przy kuchni (dawnej sieni), gdzie stoi lodówka i sypia Kola.
Smalec zrobiony wczoraj ładnie stężał i mimo piątku skusiłam się na pajdę swojskiego (tj. aninego) chleba razowego ze smalcem ze skwarkami. Wyszło tego 4 i pół litra. Zostało słoniny jeszcze na drugie tyle plus inne potrzeby (kiełbasiane w zamierzeniu). Zaniosłam słoiki do piwniczki, niech stoją i wychodzą w swoim czasie.
Kozy pasły się na ośnieżonym polu oziminy z wielkim zapałem. Zjadanie zielonych kiełków jest zalecane przez rolników. Korzeń trzyma się wtedy mocno ziemi, a nadgryziony od góry na wiosnę krzewi się w kilka pędów i zwiększa plony. Dlatego o tej porze roku puszcza się na pola żyta konie i krowy, co prawda po pierwszych przymrozkach, bo to zwierzęta ciężkie i dopiero wtedy nie tratują gleby i nie wgniatają zboża w głąb ziemi.
Kozy są lekkie, tak samo jak i owce. Nasz sołtys już dawno puszcza swoje owcze stado na zieloną paszę. A i ja przymykałam oko na moje kozy, bo mi ich się ganiać nie chciało. Przychodzą z pola grube i ciężkie tak, że w boksach zaraz kładą się na brzuchu, przeżuwając.

Następnie z ponownie wyostrzonym nożem zabrałyśmy się za praktyczną lekcję anatomii.
- Kurdę, gdzie ta karkówka? Potrzebuję karkówki na baleron. Nie zniszcz łopatki, bo chce pieczeń zrobić. Ostrożnie z boczkiem, nie przecinaj go po swojemu. Kości nie są połączone ze sobą na stałe, da się przeciąć, tylko trzeba manewrować nożem z wyczuciem. A co to za mięsień? Pręga? Polędwica? Muszę w internecie sprawdzić. Ok, kości pójdą do bigosu i krupniku. A te resztki do kiełbasy albo na gulasz. Ale golonkę musisz odrąbać, nie da się chyba inaczej. I nóżkę odetnij.
- Nie rządź się tak. Potrzymaj na sztorc, a teraz odwróć. O, tak. Wiesz, że jestem mańkutem, nie na tą rękę! Do diabła, jak mi palce zmarzły!

Już zrobiłyśmy wywiad tu i ówdzie. Miejscowi łopatkę zużywają przeważnie do kiełbasy, albo na mielone. Boczek wędzą bez peklowania już na drugi dzień po ubiciu. W pończosze. Razem z kiełbasami. Ja spróbuję potrzymać kilka dni w solance. I uwędzić na sznurku większy kawał.
Dzisiaj nastawiłam wywar ziołowy i gotuję baleron ze schabo-karkówki (nie udało mi się tego rozróżnić, mimo przeczytania objaśnień w Wikipedii).

Ruszyła też niemiecka machina zamrażalnicza i stopniowo dokładam do niej posegregowane części wieprzka.
A na koniec dnia postanowiłyśmy rozpalić w c.o. I się zaczęło!
Z powodu odkręcania kaloryfera w jadalnym przy szalowaniu wyciekło sporo wody z kaloryfera w pokoju serowym (tak zwanym, bo najchłodniejszy i na razie w nim sery dojrzewają). Jak się okazało w praniu. Woda zagotowała się w rurze, pompa pompowała z jękiem powietrze, z odpowietrzaczy nic nie leciało i napięcie rosło jak cholera.
Zgubiłam gdzieś cycek do odpowietrzania i biedziłam się ze zdartym śrubokrętem drżącymi ze zdenerwowania dłońmi.
I uff, Ania dała dolewanie wody na full i w końcu instalacja złapała równowagę. I pompa przestała rzęzić. I ogień zaczął dogasać. I przestałam się denerwować wyimaginowanym wybuchem.

I mnie chyba też skoczyło ciśnienie z tego wszystkiego.
Bardzo boję się wybuchów.
Od czasu, jak w "nastolęctwie" wybuchł mi w rękach syfon i tylko o kilka centymetrów od mojej głowy przeleciała jego górna część, uderzając w sufit i robiąc w nim sporą wyrwę. Skończyło się na zejściu dwóch paznokci na palcach prawej ręki.

Teraz skończyło się szczęśliwiej. Baleron się kitrasi w wywarze, Ania się kąpie, koty śpią (o nich w czas mrozu to osobna opowieść), a ja grzeję się skórą ze śp. koziołka Bombka na kolanach i dokańczam tenże post.

25 listopada 2010

Przygotowania do zimy

Z rana masarską robotą żeśmy się zajęły. Świeżo naostrzonym stalowym nożem rzeźnickim, kupionym parę lat temu z okazji pierwszego bicia kozła łatwo zdjęłyśmy połeć boczku i słoniny ze świńskiej ćwierci. Cała miednica tego wyszła, z połowę wagi całości. Zostawiłam zatem rąbanie siekierą nogi, golonki i żeber oraz oddzielanie łopatki, karkówki i schabu na jutro, a dziś pochłonęło mnie zagospodarowywanie tłuszczu. Co cieńsze kawałki i okrawki pokroiłam w kostkę i poszły do gara na smalec ze skwarkami (z dodatkiem cebulki i jabłek na koniec). Skórki zgromadziłam dla psów i kotów. Najgrubsze kawały zasoliłam z ziołami w kamionce i odstawiłam do śpichrza, gdzie jest teraz najchłodniej i najlepsza temperatura. Gdy się bardziej oziębi przeniosę do piwniczki albo na poddasze, zobaczę. Część kawałów słoniny zamrożę, będą do kiełbasy i na nowy smalec, gdy ten się skończy. No, a dwa połcie boczku zamierzam po zamarynowaniu w ziołach najpierw uwędzić, potem zagotować.
Dalsze plany przerobu mięs mam już w zarysie w głowie i jutro będę je realizować dalej.

W południe przyjechał kurier i dostarczył nam niedawno kupioną przez internet zamrażarkę, trochę ponad 100 litrów pojemności. Bez tego ani rusz na wsi.
Tym sposobem przechodzimy stopniowo do stylu życia, jaki prowadzą miejscowi chłopi. Po świniobiciu przerabiają kabana na wszelkiego rodzaju specjały wędzone, pieczone i gotowane, zamrażają i jedzą do następnego świniobicia. Urozmaicenie w jadłospisie dają kury, indyki, gęsi, perliczki, słowem drób.
U nas niedługo dojdzie koźlęcina.

Do zamrażarki pakuje się też farsze kapuściano-grzybowe, grzyby surowe i podduszane, koper i inne przetwory warzywne i mięsno-warzywne, wykorzystywane do robienia szybko gołąbków czy pierogów.
Tym sposobem w sklepie można już będzie kupować głównie to, czego nie wyprodukowało nasze gospodarstwo, albo któreś z naszej wsi. Bowiem ziemniaki, marchew, cebulę, kapustę plus kilka dyń i cukinii mamy miejscowe plus mleko od krowy kupowane 2 razy w tygodniu oraz osełkę masła raz na kilka tygodni. Zatem co jakiś czas trzeba będzie dokupić margarynę, cukier, mąkę (tę można będzie zorganizować własną, ale w przyszłym roku), kaszę, ryż, olej, herbatę, kawę i sól. Od czasu do czasu chleb i bułki, no i cytrusy. Bo dodam, że Ania wzmogła pieczenie chleba na zakwasie i może być go do woli w zimie (z żytniej razowej mąki kupionej w większej ilości od chłopa na targu). Sery żółte, twarde, miękkie i wędzone mamy własne. Tudzież jaja.

Tak mnie zajęła robota kucharska i palenie w piecach, że zapomniałabym zanotować, że spadło trochę śniegu i nawet nie stopniało w ciągu dnia. Kury były mocno zdziwione.

24 listopada 2010

Słowo o zalewaniu robaka

Przyjechał gipsokarton. Jutro chłopaki będą mieli co robić.
Oprócz tego ćwierć świni, przednia. 47 kilogramów ciepłego jeszcze mięsa. Leży teraz w pracowni na stole i odparowuje. Niemniej skusiło mnie na zrobienie świeżonki, świeże mięsko z cebulką, przysmażone na patelni. Nakarmiłam nim jeszcze całą brać domową, bo zostało. Niech się ucieszą i zwierzaki.
A propos zatem tematu świniobicia przypomniała mi się taka historia, opowiadana przez miejscowych znajomych.
Jeden mężczyzna był myśliwym. Upolował niedużego dzika, i zjadł go wespół z kilkoma kolegami zaraz po polowaniu. Wkrótce źle się poczuł i zjawił się u lekarza. Ten po badaniach stwierdził początek włośnicy.
- Co robić panie doktorze? Inni też zjedli... - na wszystkich padł blady strach.
- No, medycyna oficjalna nie zna na to skutecznego lekarstwa, ale ludowa, jak sami wiecie, i o wszem... - stwierdził lekarz. I zaordynował im ni mniej ni więcej, tylko... zalać robaka.
Chłopaki czym prędzej zabrali się do leczenia. Sam pan doktor kazał. Leczyli się tak, dzień, dwa, trzy, i więcej. Robota stała, a oni mocnym samogonem dezynfekowali swoje arterie, narządy wewnętrzne i mięśnie. W końcu pierwsza nie wytrzymała żona któregoś z nich. Gdy minął tydzień udała się do lekarza.
I już od progu zawołała:
- Panie doktorze, panie doktorze! Czy oni już mogą przestać się leczyć?!
Lekarz zbaraniał. Nie sądził, że będą tacy pilni.
Stwierdził z powagą, że mogą i kazał zrobić badania. Żaden już nie miał robali. Wszystkie szczęśliwie wytruli...

Tyle anegdoty, gwoli przemyślenia.

23 listopada 2010

Projekt a rzeczywistość

Czyli pokój jadalny prawie gotów. Brakuje listew podłogowych i parapetu, no, i malunku.
My zasię dzisiaj w powiecie zasięgałyśmy języka odnośnie kształtu i możliwości zyskania dofinansowania różnych naszych projektów wstępnych. Pan zgasił nasz zapał na wstępie, gdyż urząd oceniający projekty trzyma się twardo standardów, kosztorysów i swoich wizji rozwoju regionu, i nie obchodzi go zbyt wiele rzeczywistość i możliwość nagięcia się pod możliwą możliwość. Z kolei nas nie interesuje budowanie pod wymogi urzędowe czegoś, co nas nudzi i nie ma to istotnych dla nas podstaw ideowych. Lub spętanie sobie rąk zobowiązaniem funkcjonowania firmy przez lat pięć od chwili zatwierdzenia kasy. Niemniej trochę ciekawych informacji i podpowiedzi zyskałyśmy i po powrocie dalejże znowu burzyć mózgi.
W sumie nowe cele się kształtują i zrealizujemy je tak czy siak i bez dofinansowania, o wiele tańszym kosztem, niż zatrudniając wymagane firmy i zakupując całkiem nowe materiały (mamy ich wystarczająco dużo po budowie). Być może jakiś projekt urzędową drogą pchniemy, ale nie w tym roku. Bo... żeby dostać kasę na rozwój trzeba już być rozwiniętym i funkcjonować.
Jednym słowem wniosek taki: Unia daje forsę łatwo na projekty, z których nie zostaje żaden konkretny ślad. Tj. można urządzić festyn, imprezę okoliczną, warsztaty i forsę europejską przejeść, przepić, przebalować miło i przyjemnie. Nie można postawić choćby budy dla psa bez posiadania firmy, stosownych zezwoleń i jej działania przez lat pięć, pod groźbą zwrotu wydanych na projekt pieniędzy.
Kuję oto powiedzenie:
Gadasz, jakbyś projekty unijne zatwierdzał!

22 listopada 2010

Idzie na zmianę

Dzień o tyle znaczący, że zaczął się rano wielkim pianiem Krakowiaczka-ci-Ja i gdakaniem jajecznym kury. Niecierpliwie zajrzałyśmy do kurnika. Jest! Co prawda jajo starej nioski, ale zawsze to jakiś początek i postęp! Niech się młode uczą, więc zostawiłam jajo w gnieździe, żeby przyciągnąć ich uwagę w to miejsce. Kury przeważnie noszą się w jednym wspólnym gnieździe. To instynkt stadny.

A poza tym wczoraj dzień wyborów lokalnych. Wybrałyśmy się dość późno, bo po 18. I dobrze, jak się okazało. Bo podobno straszne kolejki były przed-, w i po-południu. Znajomi stali nawet godzinę w szczycie, inni co najmniej 15 minut, inni zachodzili do punktu po dwa-trzy razy.
Żeby nie było bez przygód, to najpierw długo deliberowałam za zasłonką nad listą nieznanych mi kompletnie nazwisk na liście do sejmiku wojewódzkiego. W końcu postawiłam krzyżyk w miejscu o określonych przez siebie kryteriach, mężczyzna, nie-PiSowiec i nie PO-wiec, o imieniu mojego taty. Co więcej można wymyślić? Los szczęścia i tyle.
Kiedy wrzuciłam swoje kartki do prawie pełnej urny i pchnęłam je jeszcze dodatkowo, bo wleźć nie chciały, urna mnie chwyciła!
- O, o! - powiedziałam i roześmiałam się na oczach komisji, wpatrującej się we mnie intensywnie i z prawa, i z lewa.
- I co teraz jak zostanie? - spytałam po chwili, daremnie próbując wyciągnąć palce. Urna trzymała.
- Powoli, ostrożnie - orzekła z powagą komisja. Poznałam po tym, że nie mnie pierwszej się to przytrafiło.
Puściła wreszcie pożerająca urna i uwolniła moją dłoń.
Wyszłam mocno rozbawiona, z ulgą, że nie muszę ze sobą urny taszczyć, albo co gorsza, asystować przy jej komisyjnym otwarciu.
Dziś z rana, jak doniósł nam majster drugi, który pojawił się wbrew planom, że dopiero w środę, ogłoszono, że wygrał nowy kandydat na wójta.
No, to szykują się zmiany w gminie. Wszyscy są bardzo ciekawi przetasowań (których nie było przez lat 18, tyle ile rządził poprzednik).

21 listopada 2010

Ciepły wystrój

Normalnie jakiś nowy duch w naszego majstra drugiego wstąpił. Stara się, pracuje od rana do zmierzchu, kombinuje jak by tu lepiej. Ma ochotę zrobić wszystko co się da. Bo... poza nami nie ma żadnej innej roboty.
W zeszłym roku jakoś więcej mieli zleceń i więcej ludzi budowało się do późna, mimo niepogody. W tym niby jesień ciepła, a budowy i remonty stanęły.
Na razie górka czeka, aż pomalujemy parapety i przyjadą płyty gipsokartonowe na szczyt północny i sufit. A wziął się ze swoim pomagierem, młodym wesołym chłopakiem za jadalny pokój. Wczoraj trzy ściany obrobili deskami, została ta od frontu, z kaloryferem do odkręcenia. Następny rzut w środę.
Wziął miarę na parapety do okien na dole i będzie rzezał. Mają być z olchy.

Ja w tak miłym nastroju pracowniczym wzięłam się za odmrożenie i mycie lodówki i zamrażalnika. Łoj, jak ja tego nie lubię! Ale jak zawsze, poszło dobrze. Napaliłam pod płytą, postawiłam sokownik jabłek, żeby ogień do czegoś posłużył przy okazji i nagrzałam wody do zmywania. Zmieściłam się w czasie i resztki mięs wyniesione na taras w miednicy nie zdążyły puścić lodu przed końcem czynności czyszczących.

A tak w ogóle to w rozmowie dowiedziałam się, że w naszej chacie jest wyjątkowo ciepło. I to od jednego przepalenia pieca w ciągu doby. Nawet na górce idzie wytrzymać. U nich tak nie ma. Mają c.o. w piętrowych murowankach. Po 10 fur drewna im przez zimę wychodzi. Ale za to grzeją tak, żeby w największe mrozy w koszulkach chodzić.
Coś mi się wydaje, że wielu ludziom miejscowym coś takiego jak oszczędność w opalaniu jeszcze w głowach nie zaświtała. Całe lato tną, zwożą, rżną, rąbią, żeby potem przez dwa-trzy miesiące dawać swoje wielkie piece na full. Gdzie tu logika?
To już nasi sąsiedzi, starsi ludzie przeszli na wielbienie oszczędności, chociaż własne lasy mają. Ale sił nie starcza, aby drewno z nich taszczyć. Z kolei wynajmować ludzi to już koszty, więc nauczyli się liczyć.

Na koniec, kiedy już panowie odjechali zasiadłam w nowym pokoiku, żeby się ponapawać. Zaczyna być czysto, przyjemnie... normalnie cud boski.

19 listopada 2010

Cug

Praca trwa. My przy sicie, chłopaki na górze od rana stukają i pukają, kończąc drugi skos (wczoraj mieli jeden zaplanowany dzień przerwy).
Zaraz po zmroku zaległa nad wioską wielka gęsta mgła. Piec rozpala się przez to bardzo opornie. Ogień załapał po trzecim razie i jeszcze dość długo ledwie się tlił, zanim wreszcie zahuczał jak zawsze.
Piec wraz z kominem jest zawsze idealnie skorelowany z pogodą, wilgotnością, wiatrem, temperaturą i ciśnieniem panującymi na zewnątrz. Przy każdej zmianie warunków i on inaczej się pali. Bywa, że szybko gaśnie albo dymi. Lub na odwrót, trzeba dokładać co chwila i szyber przymykać, bo cug jest aż zanadto silny.

18 listopada 2010

Męskie sprawy

Pobiły się koziołki dwa. Poza oborą, na podwórku, gdy stado wróciło z pastwiska. Najpierw tylko stukały się rogami i nie interweniowałam. Robiły to wielokrotnie do tej pory i była to kurtuazyjna wymiana ciosów, potwierdzająca każdego status w hierarchii. Że niby Klapaucjusz jest alfa, a Mariano beta. Lecz okazało się, że tym razem wszystko wygląda inaczej.
Marian wyrósł ostatnio i zmężniał. Może nawet nieco już przerasta wzrostem szefa. Ma też dłuższy od niego pysk, dłuższe rogi i uszy, poza tym oba samce są do siebie tak podobne jak bracia bliźniacy i trzeba się przyjrzeć, żeby odróżnić jednego od drugiego.
Nie zauważyłam, który zaczął. Pewnie Klapek, który uznał w Marianie rosnącego niebezpiecznie rywala i doszedł do wniosku, że lepiej wcześniej tę sprawę załatwić, a nie czekać, aż ten go przerośnie.
Bo też ten Klapcio to mi najbardziej przypomina takich miejskich żigolaków, wystrojonych w najmodniejsze ciuchy, wysławiających się najnowszym slangiem i rzucających hasła w stylu trendy, w miejsce własnych refleksji. Wciąż demonstruje zainteresowanie kryciem samic i obsikuje się zajebiście pachnącym moczem. Rano, gdy otwieram oborę leci taki czad, jakby ktoś beczkę perfum piżmowych rozlał. Nie jest tak naprawdę przykry. Miałam już bardziej nieprzyjemnie capiące kozły od niego. Ich odór zatykał oddech. Ale akurat (z niewielkiego ale praktycznego doświadczenia) stwierdzam, że alpejskie samce są do zniesienia pod tym względem. Co prawda to są sprawy osobnicze w dużej mierze (podobnie jak i w ludzkim gatunku, he, jednego mężczyznę, gdy się spoci czuć na pół kilometra, drugi może się nie myć kilka tygodni i niewiele się to rzuca na nos), ale jednak są różnice w poziomach intensywności, jak np. między białymi Europo-Amerykanami, a Afrykańczykami.
Marian jest stateczny, o wiele mniej capi, ale też nie daje sobie w kaszę dmuchać. Bije od niego męska siła i godność bez pokazywania co to nie ja, którą akurat zawsze cenię. I właśnie ta stabilność i opanowanie chyba najbardziej Klapka denerwuje. Można go zaklasyfikować jako przewrażliwionego na swoim punkcie neurotyka, a jego rywala uznać za flegmatyka.
No, więc zmierzyli się.
Trwało to kilka minut. Żaden nie odpuszczał drugiemu. Klapek wysilił się i stanął dęba tak dla przeciwnika pechowo, że przednia noga Mariana znalazła się między jego rogami i utknęła tam. Zabolało, Mariano zaryczał z bólu, a ja podbiegłam z kijem w ręku rozpędzić towarzystwo (i nie bez pewnych obaw, jak to słaba niewiasta między samce). Udało się. Klapek, cały zjeżony stanął na czterech nogach, Marian wydostał nogę i odbiegł kulejąc.
Kozy przyglądały się zajściu filozoficznie.
Zagoniłam stado do boksów, podrzuciłam wszystkim siana i nieco zdenerwowana wróciłam do domu. I telefon. Od Ani, wracającej ze stolicy.
- Odebrałam skórę z wyprawy. Dobrze wyszła, kolory ładne, miękka, nie pachnie. Ale cholernie drogo, już teraz 80. Nie opłaci się wyprawiać następnych.
Opowiedziałam jej co się właśnie wydarzyło.
- Trudno. Czas nadszedł. Trzeba ciąć!

17 listopada 2010

Nawłoć i stado

Prace posuwają się do przodu. Majstrowie pracują od 8 do 17-18 codziennie. Co się odmieniło? Ano, nie mają innych klientów, doczekałyśmy się ich wolnego czasu. I tak jakoś mniej dyskusji o cenach jak na razie. Że niby w Hajnówce to tyle, a w Białymstoku to tyle budowlańcy biorą, więc oni na mniej nie mogą się zgodzić... "Panowie, tu mamy wioskę. Jeśli chcecie to jedźcie do Hajnówki szukać roboty, tam na pewno zarobicie tę legendarną kasę! Ludzie bogaci, nie liczą każdej złotówki. Ale za to więcej wymagają no, i dojazd i wyżywienie własne."
Już te nasze targi weszły w obopólny zwyczaj i nie ma kłótni, tylko dyskusje i rozważania.

Jest już oszalowany jeden skos (zeszło na to dwa dni) i stoi słupek pod ściankę działową przy otworze schodowym. Założone dwa progi. Musimy dokupić trochę płyt gipsokartonowych na ściankę do łazienki i drugi szczyt. Trak-ista ma przetrzeć na deski dwa pnie ściętych starych grusz z koziej zagrody.

Mawiam: trzeba zbudować dom siłami miejscowych majstrów i pomocników, wtedy na koniec razem z domem można być też już zintegrowanym ze wspólnotą. Bo to służy wzajemnemu poznaniu się.
Jeśli jesteś osiedleńcem z miasta, czyli tzw. tutaj "nawłocią" i zjeżdżasz z nieznanych stron, nikt nie jest świadom twoich korzeni i osoby, zaczynasz swoje gospodarzenie od sprowadzenia firm zamiejscowych, którym zlecasz to i tamto, nie dając zarobić chłopakom ze wsi, z miejsca budujesz mur między sobą a społecznością lokalną. Będzie ci go z czasem coraz trudniej przełamać, o ile nie wyjdziesz z czymś (jakąś własną pracą i pomocą) ku innym okolicznym mieszkańcom.
Słyszę czasem o takich osiedleńcach, którzy już się pobudowali, mieszkają, coś tam robią, a milczenie wokół nich trwa i nasila się aż do zimnej wojny, a nawet pogróżek padających z ust miejscowych. Moim zdaniem oni nigdy nie przestali być ludźmi z Miasta, zmienili tylko obrazek za oknem. To nie jest dobre, w żadnym wypadku. Życie na wsi często wymaga wzajemnej pomocy i układów, choćby w zimie, gdy cię zasypie i do sklepu nie dojedziesz, albo zamarznie kaloryfer, albo musisz pilnie wyjechać i trzeba poprosić sąsiada o napalenie w piecu, nakarmienie psa czy wydojenie kozy. Zamykanie się w swoich czterech ścianach nie popłaca. Także trzeba być ostrożnym z kultywowaniem jakichś niepolskich zwyczajów zbyt ostentacyjnie (chyba, że jest się cudzoziemcem, wtedy nie budzi się wrogości, a zaciekawienie i chęć naśladowania) czy pouczaniem innych, że powinno się tak jeść i pić a nie inaczej, robić coś czy itp.
Zamknięcie się (odczytywane jako wywyższanie się) powoduje, że ludzie z wioski nie mają do ciebie przystępu i w swoim odczuciu nie mogą liczyć na twoją pomoc, wspierającą obecność czy zrozumienie. Z miejsca budzi to drwinę, jako samoobronę i z czasem nawet wrogość, jeśli ktoś miejscowy (nawet taki, który powszechnie jest krytykowany, ale ma tę wyższość nad tobą, że jest "swój") poczuje się pogardliwie potraktowany i ugodzony do żywego w swym poczuciu godności.
Trzeba wiedzieć, że wspólnota wiejska daje jej członkom, na różnym poziomie umysłowym, wykształcenia, kultury, bogactwa, poczucie równości i wsparcia zbiorowego na świętej zasadzie "swój-obcy". Jeśli to naruszysz z miejsca zaliczasz punkty ujemne i może być coraz gorzej, jeśli tego nie zrozumiesz.
Co prawda tu na wschodzie nie zauważyłam przejawów nietolerancji religijnej, inność religii jest jak najbardziej szanowana, nawet ateistyczne deklaracje co niektórych też, ale źle jest widziane zamykanie się na sprawy innych, pouczanie, lekceważenie zwyczajów większości i demonstracyjne okazywanie swej wyższej formy zachowań i wiedzy (typu: jestem z Miasta, to widać, słychać i czuć). Każde inne od normy zachowanie jest zauważane i dyskutowane. Z czasem zostaje zazwyczaj zaakceptowane (jak np. nasze siedzenie przy komputerach, czyli "bawienie się", zamiast widocznej fizycznej pracy od rana do nocy) i przechodzi w codzienność, lecz musisz być nastawiony, że przez pierwsze trzy lata każda twoja czynność i decyzja będzie szeroko omawiana i różnorako oceniana przez otoczenie. To norma, standard w zachowaniu wszelkich ludzkich grup.
Trzeba dać się poznać, przebadać, obwąchać. I przejść okres podejrzliwej kwarantanny. Jak w każdym szanującym się stadzie.

15 listopada 2010

Bez jaj

Majstrowie zjechali rankiem, jak Pan Bóg przykazał, wszyscy trzej i zabrali się solidnie do roboty. Szalują skośną ścianę poddasza i montują dębowe progi.
Tymczasem nasze zapasy żywnościowe okazały się niewystarczające. Wyjadamy je bowiem przed odmrożeniem lodówki i w ramach przygotowań do zapełnienia zamrażarki mięsem na zimę, które pojawi się za niedługo.
W końcu usmażyłam górę naleśników z twarożkiem kozim. Ale nawet do tego dania musiałam pobiec do sąsiadki po 2 jajka, bo zbrakło tych od własnych kur. Pożyczyła, ale więcej nie chciała sprzedać, bo jej kury też słabo się niosą, a tu dzieci mają przyjechać z Miasta z wizytą i po wałóweczkę.
Panowie zjedli, popili sokiem jabłkowym i powiedzieli, że dobre. Uff. Czyli wegetariańsko nie od postu też może być.

A propos kur. Radosne spostrzeżenie. Ancymon powrócił na swoje podwórko i adoruje już własne żony. Stare nioski wciąż się wypierzają i nie wygląda na to, aby proces szybko doszedł końca, za to młode kokoszki Zielone Nóżki zaczynają już coraz częściej gdakać jajecznie (to moje określenie specjalnego odgłosu, który wydają nioski noszące się z jajem) i czekam niecierpliwie, aż wreszcie zaczną znosić te swoje legendarne jajka.

14 listopada 2010

Przy niedzieli po kąpieli

Wczoraj była inauguracja w GOKu spotkań kobiet okolicznych na bazie nauki gotowania regionalnych potraw. Zeszło się nas równo osiem. Prowadziła pani Nina, jako dziewiąta. Asia-Warszawianka ponadto w sąsiednim pokoju tkała pracowicie chodnik na krosnach.
Nina na pierwszy raz wybrała barszcz czerwony z pasztecikami. Niby proste danie, ale okazało się, że nieznane były różne ciekawe i proste sposoby wyrobu, tak samego barszczu jak krojenia pasztecików.
Np. obrane w przeddzień buraki ćwikłowe na barszcz dobrze jest posypać cukrem i zostawić tak na noc w garnku. Cukier wyciąga z nich sok i daje potem piękny czerwony kolor.
Z kolei ciasto na paszteciki rozwałkowuje się na stolnicy w kwadrat lub prostokąt, smaruje białkiem, nakłada w połowie farsz (wybranego dowolnie rodzaju), nakrywa go drugą połową ciasta, po czym kroi całość na mniejsze kwadraty, które potem zapieka w piekarniku.
Ponieważ Nina przyrządziła farsz z kiszonej kapusty z grzybami to rozmowa zeszła na wtajemniczenia przyrządzania grzybów, a ściślej mówiąc mycia ich z piasku. Zwłaszcza rosnące jeszcze w lesie zielonki (u mnie w piotrkowskiem też podsłonkami nazywane, której to nazwy tutaj nie znają wcale) trudno jest oczyścić z piasku, w którym rosną zanurzone "po uszy". Otóż należy je zalać wrzątkiem i potrzymać w nim 5-10 minut, po czym odcedzić i od razu dać pod kran z zimną wodą. Piasek odpada całkowicie bardzo szybko.
Podobna kąpiel we wrzątku podgrzybków sprawia, że puszczają kolor i bledną. Zamarynowane bledsze podobno są bardziej poszukiwane przez kupujących.

Kobiety (spośród których my zdaje się byłyśmy najmłodsze, no, Ania na pewno tak) dość szybko otworzyły się i rozgadały, chętnie zapłaciły składkę na wiktuały, ustaliły przez głosowanie co będzie prezentowane na następnym spotkaniu (mianowicie legendarne ciasto marcinek) i wygląda na to, że przedsięwzięcie się rozkręci. Nawet, jeśli któraś uczestniczka z biegiem czasu zrezygnuje to już nawet my mamy na naszej wiosce ze dwie-trzy panie, które chętne byłyby do takich spotkań, nauk, rozmów i w sumie pożytecznego i miłego spędzenia wolnego czasu. A wiadomo, na jesieni i w zimie wieczory są długie i nudne.
Zakończyłyśmy zebranie zespołową degustacją ugotowanego barszczu i pasztecików.

Żeby było dalej w tym samym temacie, a czego wymagało tego dnia Słońce w znaku Skorpijona przechodzące przez mój radiksowy Ascendent (tj. punkt wschodu w horoskopie) na tym się nie skończyło. Wylądowałyśmy u znajomych. I tam jak się okazało impreza w większym gronie. I urodziny jednego z gości.
Zaliczyłam powrót do własnego łoża około drugiej w nocy. Ach, te domowe nalewki, po których głowa nie boli! Nigdy nie wyjdę z pozytywnego zdumienia.

Smaki podlaskie są na tle innych regionów polskich dość charakterystyczne. Pigwówka, dębówka, żurawinówka, czeremchówka, jarzębinówka, jałowcówka. O żubrówce czy bukwicówce nie wspominając.
Pogadaliśmy sobie z człowiekiem, co nawet na kurs zielarski się wybrał, aby nabrać stosownej wiedzy botaniczno-lekarskiej. Epatowaliśmy się tym, że tradycyjnie zioła miejscowe nasącza się "duchem", tj. spirtem i wyciąga z nich esencję leczniczą, która wypita szybko dostaje się do krwi i narządów, skutkując tym mocniej...

Odespałam wizytę dzięki Ani, która jest rannym ptaszkiem i sama poradziła sobie z kozami.
Jednak co najlepsze jest na kaca? Praca!
Nawet w niedzielę i nawet jeśli kac jest jedynie stanem odlotu umysłu, a nie jakąś niemiłą przypadłością po zażyciu żrących wątpia trucizn kupowanych z państwowego monopolu.
Zabrałyśmy się za zduńską robotę i przykleiłyśmy cegły szamotowe we wnętrzu starego żelaznego piecyka-kozy, który stanął w pracowni. Resztę prac musi jednak wykonać jakiś chłop, tj. zabezpieczyć wyjście rury przez ścianę cegłami i wełną mineralną, bo obawiamy się pożaru drewnianego domku.
Pierwsza niewielka próba przepalenia piecyka wypadła poza tym dobrze.

Dzień był wyjątkowo ciepły. Chodziłam na dworze w krótkim rękawku. Zwierzęta żerowały ze szczęściem wypisanym w oczach, na pyskach i w dziobach. Obudziły się owady, w tym osy i pszczoły, o muchach nie wspominając.
Zatem, żeby go wykorzystać w pełni, po zmroku wykąpałam dorocznie Miłkę ziołowym szamponem przeciw-pchelnym w misce ciepłej wody wystawionej przed ganek. Wyszorowana i polana garem wody otrząsnęła się (na smyczy) kilkakrotnie i pobiegła prędziutko pod łóżko. Ja wiem, ja wiem, ona lubi być czysta...
Kola natomiast została odkleszczona dyżurnym kleszczołapem. Ciepła jesień sprawia, że po dniu spędzonym na bieganiu w lesie wśród krzaków bywa, że przynosi na sobie blisko dziesięciu kleszczy.

13 listopada 2010

Co cię nie zabije, to cię wzmocni

Co prawda, wczoraj tylko dwóch pracowało, ale za to pilnie i skończyli szczyt szalować. Jeszcze tylko obróbka okna.
Dziś rano przyjechało wszystkich trzech, w znakomitych humorach (wyobrażam sobie, że po dobrze zakończonym świniobiciu inaczej być nie może) i zwiozło przycięte dębowe drewno na progi oraz deski na parapety. Omówiliśmy dalsze plany budowlane, czyli budowę ścianki działowej na górce na ewentualny kącik łazienny oraz klapy nad schodami i pomknęli przycinać baliki na konstrukcję. Już ich więcej nie zobaczylim...

Ponadto odkryłam, że resztki białej wodnej farby sitodrukowej, które nieopatrznie pozostawiłyśmy na wieczku od beczki koło obory przeszły (pomyślnie jakby nie było) test ekologiczny. W brzuchu naszej Gusi. Co prawda rano odrzucało ją na sam widok owej beczki i za nic nie chciała podejść do swojego pojemnika z karmą stojącego obok, także świrowała łypiąc na mnie podejrzliwie jednym albo drugim okiem i co chwila stroszyła pióra otwierając szeroko dziób (to u niej oznaka stresu i złego samopoczucia), ale żyje i na życie jej się ma. Dostała zielonej naci z rzodkiewki na oczyszczenie żołądka, zjadła z ochotą i mam nadzieję, że jej kupa odzyska szybko normalny kolor (bo w tej chwili jest biała).
Gusia przetestowała już w ten sposób kilka drewnochronów (w tym jej ulubione zielone), preparat grzybobójczy i impregnat do drewna. Prawdziwie kresowa z niej gąska!

12 listopada 2010

Dochodzenie

Z pięciu minut zrobiła się godzina... a może więcej. Ptak był wyjątkowo wielki i długo walczył, zanim padł. Anna w końcu z trudem przewróciła go na plecy, w której to pozycji w końcu się uspokoił.
- Żałowała może? - spytała sąsiadka.
- E, nie - odparła Anna.
- Bo jak ktoś żałuje, to zwierzę dłużej dochodzi i tylko mocniej się męczy...
No, a potem trzeba było pomóc gościa oskubać, a przy okazji nowiny sobie poopowiadać.
Zostały jeszcze trzy gulguły. Roztyte, ledwie kołyszące się z tłustości z nogi na nogę.
- Jak nie zarżnąć w porę to zaczną padać na serce. Białe tak mają. Do tuczu są specjalnie wyhodowane i krótko żyją.
Zwykłe indyki, szare, są mniejsze, ale zdrowsze, odporniejsze i można je nasadzić na jajach. Poza tym mają o wiele smaczniejsze mięso. Tylko trudno je dostać. Na wiosce ma kilka takich pani Marusia, która jaja skądś na wiosnę zdobyła i podłożyła swojej gąsce do wysiedzenia.

Resztę Święta spędziłyśmy na porządkach w lamusie i stodółce. Przy okazji znalazło się kilka zaginionych rzeczy. Najbardziej jednak ucieszyło nas cudowne odkrycie w folii, do której dawno już nie zaglądałyśmy. Posiane na jesień nowalijki całkiem bowiem obrodziły i na obiad zrobiłam surówkę ze świeżej białej rzodkwi. Rośnie też sałata i koper.

No, a dzisiejszym rankiem, rozdeszczonym, zadzwonił telefon.
- Słucha, wczoraj późno wróciłem, ale zaraz już do was jedzie pomocnik. Ja dojadę, jak się pozbieram.
Pozytywne zaskoczenie, bo świniobicie to nie przelewki przecież. Trzeba zjeść świeżonki i wypić pod nią. A potem dojść do siebie. Nastawiłam się już byłam na dłuższe czekanie.
Zatem niespodziewanie praca wre. Majster drugi z pomagierem (chłopcem trzecim) szczyty ocieplają i szalują na górce.

11 listopada 2010

Niespodzianki losu

Poranny telefon.
- Słucha, my się na dzisiaj umawiali, ale teściu właśnie zadzwonił z zagranicy. Świniak mu się źle poczuł i muszę jechać, pomóc zarżnąć i rozebrać. To i jutro wpadnę albo się jakoś umówimy, dobre?
- A mam inne wyjście? Świniak ważna sprawa, nie może się zmarnować. Poczekam.
Ale żeby się nie nudziło, zaraz sąsiadka woła od płota.
- Pani Aniu, na pięć minut zajdzie do mnie. Indora potrzymać...
- A cóż to, na Święto Niepodległości indyka będzie pani piekła? - zaśmiewa się Ania i zaraz idzie, w uśmierceniu ogromnego spasionego gulguła pomagać.

10 listopada 2010

Ruch w bezruchu czyli plan do realizacji

Patrzę przez okno. Pole zieleni się wiosennie świeżym żytem. Za to gołe pnie drzew akacjowych koło chaty przypominają o jesieni. Zza deszczowych chmur przebija chwilami wznoszące się słońce.
Wygląda na to, że skończył się nam okres odpoczynku. Który w efekcie przyniósł przyklejoną terakotę na przestrzeni połowy kuchni. Jest spora, ma 20 metrów kw., a z tą czynnością musimy zgrać normalne życie domu, kuchenne zajęcia, palenie w piecu, biegające bez opamiętania psy i koty. Teraz zostało jeszcze przejście między pokojami zrobić, co będzie się wiązało z restrykcjami wobec zwierząt. I pewnie dlatego też zwlekamy.
Dziś wpadli majstrowie, obejrzeli, pogadali, wymierzyli. Nie mają już chłopców dwóch do pomocy i może będzie lepiej i sprawniej, o ile znów nie wejdą nieprzewidziane przeszkody i święta cerkiewne w grę.
Mają być progi zrobione, stare wycięte (wciąż istnieją dwa stare tak wysokie, że przez nie przechodzić to spory szok dla kogoś nieobytego). Odeskowanie ścian w kuchni zrobione, no i górka oszalowana od wewnątrz wraz ze szczytami.
Poza wykończeniem wnętrz pokazały się już prace dodatkowe poza domem. Wylanie posadzki w piwniczce zewnętrznej, którą chcemy dostosować w przyszłym roku na dojrzewalnię serów. I zmiana poszycia dachu na dawnym spichrzu, bo okazało się, że stary przecieka i nadchodząca zima pewnie go więcej uszkodzi. Bardzo lubię ten budyneczek, z dyla. Jest wewnątrz suchy i zaciszny. Wciąż stoi po dawnemu na kamieniach. Był naszym domowym azylem zeszłego roku, gdy o tej porze chata była w budowie.
No, więc znów budowlano się robi. Póki co jadziem do powiatu różne inne pilne sprawy załatwiać.

8 listopada 2010

Bezjajeczna suchość

Zakończyłam sezon serów podpuszczkowych już jakiś czas temu. Jednorazowe dojenie kóz przynosi codziennie coraz to mniej mleka. Trzy takie udoje (po użyciu części mleka do kawy i dla kotów) nastawiam na zsiadłe i robię z nich twarożek. Ale i to już ma się ku końcowi.
Nagromadziłam jednak zapasy, tak żółtego jak miękkiego dojrzewającego sera na całą zimę.
Pierwsza przestała dawać mleko czarna Dziunia, zresztą podobnie jak w zeszłym roku. Paradoksalnie to nasza rekordzistka, bo w szczycie sezonu dawała ok. 3,5 litra, jak na razie żadna nasza koza tyle nie miała. Mówię dlatego, że jest znakomitą sprinterką. Bo na przykład biała Misia daje o wiele mniej, ale na tyle jest zrównoważona, że nie ma spadku ilości na jesień i ostatnia się zasusza. Jednak zastrzyk krwi alpejskiej okazuje się zyskiem. Nasze pereszadki-wiktorynki, czyli Gwiazda i Luba dobrze rokują. Gwiazda jeszcze kilka dni temu dawała rano około litra mleka, najwięcej ze wszystkich.
Dziś jednak było spodziewane zaskoczenie. O,o!
Kazia nie dała ani kropelki, pusta.
To znak, że w ciągu najbliższych dni wszystkie kozy się zamkną. Jak wiem z praktyki. Nie mam pojęcia jak one sobie to przekazują, ale zawsze tak było. Pierwsza kończy szefowa, a zaraz po niej inne kaziuki, na koniec białasy.
Zgoda. Tak ma być. Ania zamówi u pani Marusi półtora litra mleka co 2-3 dni.

Dodam, że i kury na razie zablokowane. Wypierzają się, jak zawsze o tej porze roku i przestały nieść jaja. Zresztą są teraz tylko 4 nioski. No, a młode kokoszki jeszcze nie zaczęły się nieść.

7 listopada 2010

Ruski dżezz

Uspokojona od dżdżu niedziela.
W cieple rozpalonej ścianówki odbyło się małe przemeblowanie. Maszyna do szycia została wniesiona do jadalnego pod schody. W kątach pokoju Ania ustawiła kolumny i oczywiście włączyła muzykę.
Jest tak: ona szyje z zapałem przy wtórze muzy z tegorocznego festiwalu w Czeremsze (jak zawsze wyszła zaraz potem płytka), następnie jakichś dziwnych ale nastrojowych dżezzów, a ja... tłumaczę łacinę Nostradamusa. W przerwach wpuszczam i wypuszczam koty i psy.

6 listopada 2010

Dieta naturalna

Jesień jest porą sytości i kusi do obżarstwa. Z wielu względów. Zbiory owoców, warzyw, ziemniaków i zbóż napełniają na nowo spiżarnie, piwniczki i śpichlerze. Wśród zwierząt hodowlanych też zaczyna się ubój samców i starych sztuk. Sprzyja temu chłodna pogoda i brak robactwa. To naturalna kolej rzeczy. Zatem mięsa jest na wiosce w bród. Karmienie samca, o ile nie jest jakimś super-nabytkiem i na siebie nie zarabia reproduktorstwem (he) do przyszłego roku i okresu godowego to ogromny zbytek. Przecież samice zapłodnione w tym roku zadbają o pojawienie się męskiego potomstwa na wiosnę. Jedynie w kurniku ważne jest, aby został jeden kogut, uznany za naczelnika, który przyczyni się po zimie do rozmnożenia kurzego stadka. Większa ilość kogutów w okresie rozrodczym wcale nie sprzyja poprawie wylęgalności jaj. Nie wiem dokładnie co jest przyczyną, ale to fakt, o którym najpierw słyszałam od wiejskich kobiet, a w tym roku przekonałam się sama na własnym stadzie.
A mnie naturalnie w takim sytym czasie bierze na post. Zaczęłyśmy z Anią wprowadzać cotygodniowe dni bezmięsne i niskotłuszczowe, w ilościach przekraczających zwyczajowy nadal u prawosławnych piątek. Nie mówiąc o tym, że sok jabłkowy pijamy codziennie i bez ograniczeń. Organizm sam się domaga takich regulacji i wystarczy go posłuchać.
Dziś na śniadanie twarożek kozi, na obiad placki ziemniaczane z Mikołajowych kartofli z 1) sałatką z opieniek wg recepty pani Heli, 2) ze słodkim mlekiem (przepadam za tym zestawem, spróbujcie!). Na kolację śledź litewski w oliwie z cebulką.

5 listopada 2010

Mijanie

Pada stale. Kozy sterczą w oborze przy żłobie. Kury też w oborze, grzebią ściółkę.
Wiatr strącił nakrycie blaszane ze stosu żerdzi i uszkodził nieco drzwi do garażu.
Anna znów tka na krośnie kolejny chodniczek. Mijają godziny jak jedna chwila.

4 listopada 2010

Kogucia polityka

Kogut Zielona Nóżka, zwany dalej Ancymonem okopał się już na terenie obejścia naszej sąsiadki. Nie jest tam dobrze widziany, bo rządzi się i panoszy, przegania prawowitego koguta i dosiada kury. Zawsze jednak przed zmierzchem gotów jest stamtąd odejść i można go przegonić do naszego kurnika.
Z bezsilności padła już propozycja zjedzenia Ancymonka, ale... jego alternatywa, drugi kogucik, spośród młodzików, właśnie wczoraj zaginął bezpowrotnie. Las go porwał. Szykuję więc ser w podarunku i idę w prośby, aby Ancymona jakoś przecierpieć przynajmniej do śniegów, bo wtedy kury siedzą grzecznie w kurniku i nigdzie nie biegają. Może w tym czasie przestawi się na własne stado.
Dodam, że stara nioska, o której myślałam, że zaginęła, odnalazła się na drugi dzień rano i liczba kur wynosi teraz okrągłe 10.

Wczoraj wpadli znajomi. Placuszki ze zwarnicą niezbyt wyszły, niestety, ale dały się zjeść i popić sokiem jabłkowym. Ania wdała się w debatę na temat nadchodzących lokalnych wyborów i kandydatów na wójta, a ja zamilkłam, oddając się własnym myślom.
Politycy i politykierzy mają naturę gracza i wydaje im się, że mogą coś ugrać, wygrać lub przegrać. I że jest to jedynie zasługa ich sprytu, przedsiębiorczości, inteligencji lub gnuśności, ignorancji i niezręczności. No, i losu szczęścia albo pecha.
Na ogół nie posługują się intuicją.
Ci, którzy ją mają są wielkimi przywódcami. I można ich na palcach zliczyć.
Kiedy obserwuję świat zwierząt widzę to samo.
Zwierzęta nie mają pojęcia co to przyszłość. Żyją zawsze w czasie teraźniejszym. Nie przewidują, używają wypróbowanych instynktownych odruchów na bieżąco, aby znaleźć pokarm, zaznaczyć swój teren żerowania, miejsce w hierarchii stada, zrealizować popęd itp. Jednak zawsze jest coś takiego jak inteligencja gatunku, pamięć morficzna czy genetyczna, albo duch stada, jak zwał tak zwał. I bywa, że zwierzę nie pójdzie samo tam, gdzie ma się zdarzyć wypadek, pożar lub zalew, albo wyprowadzi się z takiego terenu nieco wcześniej.
Na tym polega działanie intuicyjne. Oparte na podłączeniu instynktu pod przyszłość, a nie tylko tu i teraz z karykaturalnie poprzekręcaną pamięcią przeszłości i życzeniowymi projekcjami ego. Czego to zazwyczaj brakuje naszym przywódcom.
Jest tokowanie samców, walki o szefowanie, rywalizacja, puszenie piórek, załatwianie poparcia obietnicami.
Nie ma poczucia wspólnoty, świadomości wspólnego zbiorowego interesu, nawet próby nadania jakiegoś zaplanowanego i możliwego do realizacji kierunku rozwoju miejscowej społeczności. Ani potem żadnej realizacji, bo i czego. Wchodzi zawsze nieodczytana przyszłość ze swoimi nieprzewidzianymi wymaganiami i wszystkie siły idą na sprostanie jej niszczącym zaburzeniom i utrzymanie się na stołku, tj. przetrwanie.

Kiedy znajomi odjechali wzięłyśmy się wreszcie za nadanie naszym rozrzuconym projektom jednego celu, miana i kształtu. I udało się! I nawet jest to zbieżne z przepowiednią Księgi I-Cing!
Teraz tylko trzeba będzie przebrnąć przez instrukcje unijnych biurokratów.

3 listopada 2010

Kapuściana głowa

Leniwie się porobiło.
Pogoda zeszłego znaku Wagi i niniejszego Skorpijona (tj. październikowo-listopadowa) sprzyja uspokojeniu nerwów. Pojawiła się owszem mgła, wieczorno-poranna i wilgotność powietrza wzrosła, ale jest ciepło, palić jakoś specjalnie nie trzeba, zwierzęta żerują na resztkach zielono-rudego, a i wieczory zrobiły się tak długie, że człek już gotów o północy wstawać, całkiem wyspany.
Pasąc kozy na buszowisku medytuję z drzewami (mam kilka wybranych okazów) i z nudów zbieram chrust w naszej brzezince. Naręcze starcza na dwa palenia pod płytą. Mam w ten sposób załatwione ugotowanie obiadu, karmy dla zwierząt i ogrzanie wody na kąpiel i zmywanie.
Stary Mikołaj raz przyniósł wór pełen resztek z kapusty dla kóz, drugi raz reklamówkę świeżej słoniny, a właściwie boczku. Którym to zajadamy się od kilku dni na śniadanie. Słonina zawiera nikłą ilość cholesterolu w porównaniu np. z masłem czy produktami masłopodobnymi. Big Johnny, wtajemniczony przez starego lekarza głosi to od lat, je słoninę do wszystkiego i wbrew kiepskim wynikom swoich badań ma się dobrze i pola swoje obrabia bez żadnych lekarstw (oprócz tych naturalnych). Psy i koty dostały nowy zapas skórek i tłuszczu jelitowego (z tzw. kryzki), który wytopiłam w garze na kuchni.
Wczoraj zaś zakisiłyśmy beczkę kapusty na zimę. Wioskowi już dawno to zrobili, bo kiszą zaraz po święcie Pokrowy. My zazwyczaj w okolicach Wszystkich Świętych, zwłaszcza, że pogoda jest.
Nastawiam kapustę z tartą marchwią i jabłkami, z dodatkiem kminku i soli kamiennej.
Beczka współczesna, plastikowa, 60-litrowa, za 30 złociszy kupiona na targu kilka lat temu. Kapusta szatkowana ręcznie na tarce, wkładana do foliowego worka, który jednak wygodniejszy jest w użyciu, niż jego brak, ze względu na rozwój pleśni. Za kilka dni przetoczymy beczułkę do piwniczki zewnętrznej, gdzie dotrzyma co najmniej Wielkanocy, o ile nie późniejszego czasu.

2 listopada 2010

Lokalne rozwiązania a planetarny chaos

Pewien internetowy znajomy podesłał mi film twórcy "Green Beautiful" Coline Serveau, który w tłumaczeniu z francuskiego brzmi: "Lokalne rozwiązania światowego bałaganu". Leciał w tym roku we francuskich kinach.
Jest to ważne przesłanie uświadamiające wszystkich, tak rolników jak mieszkańców miast i konsumentów żywności, nad jaką przepaścią stanęła planeta. Zarządzana złodziejsko i przestępczo przez skorumpowane rządy, eksploatowana do granic przez korporacje, zatruwana chemią i nawozami sztucznymi, które "zrodziły się z wojny", czyli zaczęły być sprzedawane na siłę rolnikom po II wojnie światowej przez dawne koncerny zbrojeniowe, produkujące bomby i broń chemiczną.
Realizatorzy wędrują przez kontynenty i wszędzie widzą i słyszą to samo. Wypowiadają się ludzie z Brazylii, Afryki Północnej, Francji, Włoch, Ukrainy i Indii. Tak samo prości jak wykształceni, z wieloma fakultetami.
Ziemia jest niszczona i gwałcona. Przez zmaskulinizowany i zracjonalizowany system oparty na zysku.
Jednocześnie film skupia się na pokazaniu alternatywy, jaką jest rolnictwo organiczne. Które potrafi szybko uzdrowić zmartwiałą glebę i przywrócić w niej różnorodność życia. I smaków, które daje w obfitości. Wypowiadający się reprezentują tę właśnie ścieżkę rozwoju.
Porzucili ślepą wiarę w wyższość rolnictwa intensywnego i chemicznego i wybrali współpracę z Matką Ziemią. Czasem przeszli przez osobisty dramat przemiany z rolnika-rekordzisty (jak pewien chłop indyjski czy dyrektor ukraińskiego kołchozu), czasem oparli się namowom przejścia na nowoczesne technologie w czasach, gdy były wdrażane (jak pewien samotny rolnik francuski), niektórzy studiowali zanikłe w Europie dziedziny nauki, takie jak mikrobiologia gleb i sami zaczęli robić badania, których już od lat nie wykonują zachodnie laboratoria.
Wszyscy są do siebie podobni pod jednym względem, głębokiej troski o życie ziemi, o przyrodę, i miłość do pracy rąk, z której żyją oni i ich rodziny. Dodajmy, szczęśliwe rodziny, nie dotknięte patologiami.
Film niepokoi, ale i zostawia nadzieję. Że ludzie się ockną i zdążą uratować planetę, swoją matkę.
Wydaje mi się osobiście, że za mało niepokoju przekazał. Że tragedia, która się dzieje została zbytnio rozjaśniona uśmiechami tych szczęśliwych rolników i obrońców bio-różnorodności. Ale może lepiej zabrać się samemu do działania, bo czasu zostało niewiele, raptem kilka lat, żeby się okopać do przetrwania najgorszego? A nie gadać po próżnicy?
W przekazach rolników zwłaszcza zachodnich, ale i południowoamerykańskich było wiele myślenia o katastrofie. Francuz sprzedający bezpośrednio swoje warzywa klientom z Paryża mówi, że Paryż w razie kryzysu ma zapasy jedynie na 4 dni. Jeśli przymuszona głodem ludzka szarańcza ruszyłaby na wieś, pożarłaby całą jego pracę w jednym momencie. Żyje z tego powodu w strachu. Jest jednym z niewielu małorolnych gospodarzy w tym rejonie. A w ostatnim czasie jeszcze ich liczba się zmniejszyła.
Film nie szafuje modnymi hasłami. Wyraz permakultura nie pada tam ani razu, choć jest pean na temat rolnictwa bezorkowego (głoszony przez francuskie małżeństwo mikrobiologów gleby). Jest wzmianka o biodynamice i jego twórcy oraz piękny leśny ogród uprawiany w Indiach. I pokaz przyrządzania przez indyjskich chłopów preparatów chroniących sadzonki ryżu przed szkodnikami. Ogólnie wszyscy pracują ze ściółkowaniem, nawożeniem naturalnym, gnojem zwierzęcym i kompostem. Zbierają własne nasiona i chronią stare odmiany roślin.
Na koniec może dodam opowieść naszej pani sąsiadki. Warto słuchać starych ludzi pod tym względem. Oni nie wierzą w propagandę nawozowo-chemiczną, bo widzieli inne rzeczy na własne oczy.
Nasza wioska ma najsłabsze gleby V i VI klasy, wydarte przez karczunek lasowi kilkadziesiąt lat temu.
- Myśmy gospodarzyli tak - opowiada - Trzymało się kilkanaście świń, 3-4 krowy, konia i kury. Jak chłopy gnój z chlewa i obory wyciągali to było tego z 12 fur naraz. To wszystko szło na pole. Rzucaliśmy pod ziemniaki, co trzy lata. Po ziemniakach szedł owies, a po owsie żyto. I znowu gnój i kartofle. Wtedy ziemia rodziła, kłosy były duże, a snopy ło, takie (pokazała w objęciu). No, ale byli na wiosce i tacy, którzy mieli gorszą od nas ziemię, a większe plony. Ło, takie (pokazała znowu, rozszerzając ramiona). Ale oni więcej nawet zwierząt trzymali i nawozili ziemię co roku, bo nie mieli co z gnojem robić. Ziemia dawała zawsze, nie kaprysiła. No, a teraz? Kogo stać na saletrę? na oprysk? Tyle ile zasiejesz to i zbierzesz, a czasem nawet mniej... Tyle kabanów czy kur, które można tym utrzymać daje gnoju ledwie pod zagonek kartofli i warzywniak za stodołą. No, i starzy jesteśmy, dzieci nie chcą na wsi robić, w dyrektory poszły, ech...