4 grudnia 2010

Pixi i Dixi w akcji

Jeszcze jesienią, gdy otwierałyśmy czasem dla wietrzenia budynku okna na górce, wprowadziła się na poddasze mysia rodzinka. Wpierw było ich mało, najwyżej dwie myszki, jednak szybko zrobiło się dużo. Jak to u myszek. Zaczęłam więc pozwalać kotom buszować nocami po górce (co uwielbiają). Stopniowo skasowały nadmiar do kilku, trzech, dwóch, w końcu pozostała jedna. Ta najbardziej upierdliwa.
Zamieszkiwała pod podłogą na poddaszu, gdzie dostawała się przez szparę koło komina, wciąż jeszcze nie obrobioną gipsokartonem. Z zapałem chrobotała nad moim łóżkiem przez pół nocy, igrając sobie z kotem (głównie Jaśkiem), który daremnie czatował na nią przy kominie aż do rana. Opracowała sobie także tajemną drogę do pożywienia. Zsuwała się kolejną szparką przy kominie po cegłach w dół do kuchni, tam najadała się gdzieś do woli i wracała tą samą drogą do siebie na strych pod podłogę.
Najpierw robiły to w parze, niczym Pixi i Dixi naigrywające się z kota Dżinxa.
Ale Kicia zauważyła tę ich sztuczkę i zaczaiła się którejś niedawnej nocy w kuchni na płycie. Jest czarna, kompletnie niewidzialna w ciemności. Myszka, ledwie zsunęła się po kominie w dół wpadła w otwartą kocią paszczę i tylko pisnęła dramatycznie ostatni raz w jej zębach. Pixi albo Dixi.
Myślałam potem, że to już koniec i kazałam Ani zasłonić płytą wejście na poddasze, żeby ciepła z mieszkania nie ubywało. No, i wtedy zaczął się szał. Obudziłam się w środku nocy jak na jakimś balu mysim. Jasiek miał zamkniętą drogę na strych, więc ów bezczelny ostatni Dixiak wziął się do zabawy na całego. Wydaje mi się, że turlał po podłodze puste puszki po piwie, jakie zostawili gdzieś w kącie majstrowie, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy tak hałasującego.
- O, nie! Tego nie zniosę! - przyrzekłam sobie i następnego wieczora uchyliłam płytę na strych, tylko trochę, ale na tyle, aby koty mogły swobodnie chodzić.
Dzisiejszej nocy znajome chrobotanie nad głową rozpoczęło zwyczajną nockę z szarym współmieszkańcem chaty. Ale tuż przed świtem zakończyło się jego agonalnym okrzykiem w zębach kocich. Gdzieś w kuchni, blisko.
Uff.
I niech ktoś powie, że bez łownego kota można na wsi żyć.

Co prawda jest też równoważna opcja zachowań, czyli brak kota w ogóle i stosowanie tzw. sposobów na myszy. Na naszej wiosce na ogół nikt kota do domu nie wpuszcza ("bo narobi") i różne kocie na pół dzikie osobniki bytują przeważnie w oborach i stodołach, tam żywiąc się gryzoniami i przy okazji mnożąc się podobnie jak one, bez ograniczeń innych jak naturalne wypadki. Nasi sąsiedzi, nie posiadający wcale kotów, rozkładają zawsze trutki i pułapki w swoich mieszkaniach. I to im wystarcza, choć pewnie przywykli do różnych nocnych chrobotów zimą, bo nie wierzę, że to daje całkowity skutek.
Jeśli jednak masz kota trucizny odpadają, ze względu na jego zdrowie i życie. W tej sprawie trzeba wybrać, albo-albo. Nie ma nic pośredniego.
Ja wybrałam koty.

Kocia straż anty-mysia wokół domu również jest cenna, czego doświadczam od kilku lat dzięki Kici i jej przybocznemu Jasiowi. Takie przydomowe koty czyszczą stale teren, zwłaszcza jesienią, gdy gryzonie masowo z pól walą na gospodarstwa.
Nasz Łacio obrabia w ten sposób obejścia naszych dwojga sąsiadów, nocując często gęsto w ich stodołach i chlewikach. Zresztą Kici również zdarza się tam zaglądać z sąsiedzką przysługą.

No, teraz nie będę jednak tak ufna w samą odstraszającą myszy obecność kota i już po żniwach zamknę na noc okna w całej chacie, aby nie prowokować lo/a/su.


(Zdjęcie zrobione na Dąbrowie trzy lata temu. Przedstawia Iwanka, poprzedniego jedynaka Kici, czyli starszego brata Jaśka, podczas poobiedniej drzemki. Iwanko trafił do domu pewnych emerytowanych rolników, u których jest oczkiem w głowie, jako jedyne teraz hodowane zwierzątko i strażnik mysz.)

6 komentarzy:

  1. Iwanko był bardzo fotogeniczny i mamy gdzieś (nie wiemy gdzie) jeszcze inne perełki z jego udziałem.
    Może się kiedyś dokopiem.
    Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  2. Cuuudna kicia (kociarz jestem wiec oczywiscie mam skrzywione spojrzenie :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Z myszami na wsi jeszcze nikt nie wygrał, nawet koty :-) Ja mam jedną kociczkę, właśnie w pomieszczeniu gospodarczym (bo na łóżko sikała i z powodu obecności psów myśliwskich), która z myszami z jednej miski je. Nie jakaś artystokratka, normalny dachowiec. Nie wierzę więc w żadne łapanie myszy przez koty ;-) Moja koteczka jest wysterylizowana, ale u sąsiada koty mnożą się jeden przez drugiego. Biegają po całej okolicy, nocują nawet na naszym strychu, a wciąż chrobocze coś nocą. Przypuszczam, że nie są to krasnoludki :-) Na rok zniknęły myszy z powodu wprowadzenia się lisów, ale tej zimy lisów coś nie widać i znów zaczęło cholera chrobotać! Trutki nie wchodzą w rachubę z powodu zwierząt. Myszy standardową łapką nie zabiję, bo to dla mnie trauma. Mamy takie fajne klateczki, do których łapią się myszy, potem całe i zdrowe wyprowadzamy do starej stodoły na sąsiedniej posesji. Tam niech sobie radzą same. Rodzina stuka się w głowę i twierdzi, że one stamtąd do nas wracają :-) chyba je znaczyć będę, żeby się o tym przekonać :-)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Riannon, ja też bym nie zawierzyła swojego spokoju np. samemu mojemu Łaciowi (ten woli polować w stodole sąsiadów, a nie w domu), czy nawet Jasiowi, choć się stara (ale jest dziwak i czasem mu się nie chce). Kocury takie są. Jednak Kicia jest pod tym względem bezbłędna. Mam ją z poprzedniej wioski, od ludzi, którzy mieli stałą kocią rodzinkę, mieszkającą u nich na strychu. Zatem była jednocześnie przyzwyczajona do ludzi i karmiona przez nich, a jednocześnie dość dzika, żeby polegać na sobie i nauczyć się sztuki myszołapania od kocich rodziców. Jest w tej chwili wysterylizowana, ale po trzech miotach, i nic to u niej nie wpłynęło zniechęcająco. Nauczyła łapać myszy wszystkie swoje dzieci i widziałam jak to się odbywa. Kocie dziecko musi mieć ten bodziec (czyli być codziennie karmione świeżą myszką, a potem uczone polowania na nią, gdy mama przynosi żywą zdobycz) jak najwcześniej (nawet od 10 dnia życia), wtedy rozwija się w nim instynkt. I już pozostaje. Karmione przez ludzi i odseparowane od tego,nigdy nie nauczy się w pełni co to być kotem. Nawet jeśli potem coś sobie złapie od czasu do czasu.
    Najlepsze są zatem samiczki, kotki wiejskie, pochodzące od łownych kocic, ale na tyle wcześnie przygarnięte, że nie dziczeją do końca. Bo w dzikusy też nie wierzę. One mają gryzoni w bród i łapią kiedy chcą i gdzie chcą. A w domu trzeba systematyczności.
    Z tym wynoszeniem myszy do stodoły to mam takie samo zdanie jak twoja rodzina. ;-))))
    Dzisiaj na poddaszu wreszcie była całkowita cisza!
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  5. A widzisz i to może być odpowiedź na moje wątpliwości. Nasza kicia nigdy nie miała sposobności nauczyć się polować, ani nawet skosztować myszki za młodu. Znaleźliśmy bowiem w kartonie w środku lasu kotkę z trzema kociaczkami-niemowlętami (ktoś je wyrzucił, wywiózł w środek lasu) i ona jest z tego miotu. Wiadomo, że od razu, wraz z matką, znalazły się pod opieką ludzi i jadły to, co im człowiek dał. Nie powiem, że ona jakaś zupełnie lewa jest. Owszem, mysz zamorduje, ale przyniesie na próg w całości, jakby w ten sposób chciała się nam odwdzięczyć za karmienie :-) Poluje wybiórczo i dla zabawy, a nie z głodu. I nie są to myszy domowe. Zabiera się niestety za zwierzątka prawnie chronione, np popielice. Takie są te koty, każdy z nich ma inny charakter :-) Ciepło pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń