Wstałam w kwaśnym nastroju. Był to dzień wyznaczony na kolejną wizytę u stomatologa, tymczasem samochód, choć odpalony wstępnie i zagarażowany, miał na dziś umówioną wizytę w warsztacie. Mógł w każdej chwili stanąć w drodze i laweta brana była pod uwagę w razie takiego wypadku. Rozważałam przełożenie wizyty na za tydzień, ale czekanie jeszcze tyle dni wydawało mi się okropieństwem.
Udało mi się tym kwasem (ząb pobolewał mnie w nocy, zapewne przed zmianą pogody) sprawić, że Anna zdecydowała się zaryzykować.
- Podwiozę cię do gabinetu, jeśli się uda wrócimy, jeśli nie, przyjdziemy pieszo i wtedy wezwę lawetę.
Ruszyłyśmy na kwadrans przed wyznaczoną godziną wizyty. Samochód odpalił i zgasł dokładnie na skrzyżowaniu przed wjazdem do gminy. Anna oczywiście rozstrzęsiona i cała w nerwach, ja zaś wniosłam modły do anioła stróża o interwencję w opałach. Tylko tyle umiem.
Sposobem podpowiedzianym przez mechanika, otworzyła maskę, użyła ręcznej pompy paliwa, odłączyła elektrykę i po pewnej chwili włączyła. Samochód zawarczał, zapalił, ale zaraz zgasł.
- Jeszcze raz. Jeśli to nie pomoże, stoczymy go na pobocze i wzywamy pomoc.
Powtórzyła zabieg. I wsiadłyśmy do auta. Ruszyło. I to całkiem dziarsko.
- O! Nawet kontrolka przestała się palić! - zdumiała się Anna.
Zajechałyśmy na miejsce, po zaparkowaniu weszłam punktualnie do gabinetu wraz z dzwonem kościelnym, który wybija każdą godzinę elektronicznymi melodyjkami.
Wyszłam po pół godzinie już bez zęba boleści, którego zdecydowałam się jednak wyrwać nie licząc na cudowne uleczenie.
Anna odwiozła mnie do domu, kontrolka wciąż się nie paliła, więc nie zatrzymując się już więcej ruszyła pod Hajnówkę do warsztatu z delikwentem. Wróciła nim w miarę szybko. Po diagnozie, że trzeba wymienić to i owo, co wymaga czekania do daty podanej nam przez pierwszego, miejscowego mechanika. Póki co, samochód jeździ.
Także ruszył z maszyną znajomy rolnik i skosił sobie i nam łąkę. Akurat przed deszczem zdążył. Prognozy mówią, że zaniosło się co najmniej na tydzień. Ot, kolejna wpadka. Nie dało się odwołać, bo rolnik pracuje na etacie i akurat ma urlop.
Dzisiaj rano, ledwie po śniadaniu zasiadłam do pisania, Anna weszła z wieścią:
- Mamy kolejny kłopot!
- Co się stało?
- Coś zagryzło Zdzicha i uciekło. Tuż przy domu. Walczył, pełno piór w kilku miejscach przy drodze. Jeszcze ciepły.
- O, ja cię! Lis łakomczuch. Przecież i tak by go nie uciągnął w środku dnia bez zauważenia. Może więc lisica. Nic dobrego to nie wróży reszcie stadka.
Trzeba było Zdzicha szybko pozbawić głowy i wypatroszyć. Chociaż tyle dobrego. Tłuścioch zdrowy był.
Pisane mu było zginąć po męsku w walce. Uratowałyśmy mu już życie dwa razy, ubijając jego rywali, starego indora i ostatnio koguta. Za trzecim razem dał gardła.
Po każdej burzy zaświeci słońce, czego wam życzę.
OdpowiedzUsuńDziękuję za wieści z waszej zagrody.
Do następnego spotkania.
Ciekawe z kim walczył Zdzichu? U nas lisem co zabijał perliczki okazał się głodny pies z wioski.
OdpowiedzUsuńU nas nie ma głodnych psów. Żadnych nie ma. Lis, przychodzi co wieczór pod dom i szczeka, aż nasze psy wypadają na dwór z hurmem.
Usuń