30 marca 2013

Jak w brzuchu Matki

Dopadało trochę śniegu i na tyle mi to humor popsuło, że w nocy, gdy tak padało, zawiewając od południa prosto w drzwi tarasowe przebudziłam się i z niepokoju nie mogłam zasnąć z powrotem. Zatem wzięłam się na sposób i zajęłam umysł medytacją. Nad przedmiotem lęku. Weszłam w kontakt z ziemią, glebą. Poczułam, że jest spokojna i śpi, okryta szczelnie białą pierzyną, a wraz z nią wszelkie wiosenne i letnie życie. Niewielkie strumyczki topniejącego śniegu w dzień nie są w stanie jej rozbudzić. Dowiedziałam się od niej, że to jeszcze potrwa i tak ma być, i nic tu ludzka nerwica, rozczarowanie, depresja, zwątpienie, strachy nie pomogą. Żywioły powietrzne muszą się wyszaleć nad nią.
W ten sposób spokojnie i niepostrzeżenie zasnęłam, utulona w jej brzuchu, głębi, wewnątrz. Gdzie skrywa ciepło i nieskończoną cierpliwość.

Poza tym rytualne przygotowania świąteczne odbywamy. Sałatka warzywna. Jaja gotowane w łuskach cebulowych, do święconki, przyozdobionej zielonym szczypiorkiem, bo żadnej innej zielonej ani baziowej roślinki nie ma jeszcze w przyrodzie. Na piecu bigos drugi dzień się kitrasi w wielkim garze. Zjadamy z takiej porcji coś tam, a resztę na gorąco zapakowuję do słoików, wstawiam na półkę piwniczną i mogą tak stać nawet 2-3 miesiące, nic się im nie dzieje. Jest jak znalazł na szybki obiad, gdy nie ma czasu gotować.
Jutro pieczeń z uda koźlęcego.
I spacer.

No, i obowiązkowo świeża słoninka została wywieszona na tarasie dla sikorek, dramatycznie zaglądających do ludzkich siedzib w poszukiwaniu pokarmu w ten śnieżny czas.

Kontakt z Matką Ziemią wciąż we mnie trwa, i uspokojenie.
Od kilku dni indyczka niesie się. Zbieramy jaja na podłożenie.

26 marca 2013

Słoneczne widoki

Jak widać poniżej, słońce dopisuje na Podlasiu, wraz z mrozem nocnym, który ścina to, co w dzień promienie słoneczne zdołały roztopić i zmiękczyć. Zwierzęta wydają się w lepszych humorach. Nawet Kluseczka znika na dworze na dziesiątki minut. Penetruje i eksploruje świat.
A oto Fela, wieczna ciężarna po trzykroć kryta. Zaokrągla się z wolna.


A tak prezentują się szwajcarskie klimaty na naszym podwórzu...


Dzieciarnia na porannym spacerze, w ostrym słońcu. Z trudem nauczyłyśmy się je rozróżniać, aby z powrotem przydzielać właściwe dzieci do właściwych matek.


Uśmiech Felicji raz jeszcze. Ona też lubi spacerować.


I rosnące pogłowie. Różki już widać, i czuć.


Dodam też bez obrazka, że zaczęłyśmy wreszcie jeść szczypior, który nieźle wyrósł w doniczkach z wysadzonych cebulek. I po kiełbasie przyrządziłyśmy na drugi dzień, z pozostałych jelit, zapas kiszki ziemniaczanej ze skwarkami. Oraz kim-ći, które już nadaje się do jedzenia i właśnie znika z kamionki.
Zatem witaminy wiosenne uzupełniamy na bieżąco.
To tak tytułem walki z zimową depresją.

No, i na koniec wieści o Jurku i Liwii, naszych znajomych eko-wieśniakach, garncarzach-ceramikach. Właśnie kupili sobie działkę i wraz z wiosną ruszają z budową. A oto ich planowana strona, jeszcze w budowie, można już się cokolwiek dowiedzieć... gdzie, z kim i jak. "Przysiółek Mącze".

22 marca 2013

Święto Mocy

Na podwórzu zalegają góry śniegowe, po których czasem usiłuje wspinać się Gusia, zasiada na szczycie i stamtąd komentuje w swoim gęsim języku wszelkie przyjazdy i odjazdy samochodów na i z wioski. Codziennie przedziera się poprzez nie (na skróty), aby wydostać się do sadu i sprawdzić, czy już wiosna blisko. Niestety, daleko. Dobrze będzie, jeśli nadejdzie za miesiąc.

Aby nie myśleć, aby zabić obawy, aby czymś się zająć wczoraj przyrządziłyśmy kiełbasę, nadzienie wymieszałam z przyprawami według przepisu, nabiłyśmy jelita wieczorem, kiełbasa zawisła na całą noc na kiju w sieni, a dzisiaj powędrowała do wędzarki. Przy okazji uwędziłam jeszcze trochę solonej słoniny, kość z koźlęcej łopatki i żeberka, będzie do bigosu i grochówki.
Wieczorem sycąca kolacja ze świeżej kiełbaski, podpieczonej chwilę w rozgrzanej ścianówce. Smaczna, nie chwaląc się. Dni wewnętrznej mocy, jednym słowem.

20 marca 2013

Wiosenny koszmar

Staram się jak mogę nie myśleć o wiośnie, a przyjmować wyrok planety z czystym umysłem. Ale to jest trudne. Człowiek jest zaprogramowany, tak jak każda istota żywa na Ziemi, na rytmy działające zgodnie i powtarzające się.
Wiem, okresy takich oziębień bywały już w Europie w czasach historycznych i dość bliskich. Noc średniowiecza, XVII wiek, czy poszczególne lata zimne i ciemne z powodu wybuchu wulkanu. Owszem. Ale
co z tej wiedzy, jeśli świat udaje, że wszystko jest w najlepszym porządeczku i że nic się nie dzieje? Wciąż ludzie chodzą do pracy, jeżdżą samochodami, pociągami, latają samolotami, kupują jedzenie w sklepach, nie myśląc, że w tym roku, jak tak dalej pójdzie, może okazać się, że coraz mniej będzie podstawowych składników do włożenia do garnka, z powodu przymrozków wiosną, powodzi, upałów i braku deszczu latem, wczesnej jesieni i zimy. Jeszcze wciąż radio gra "skoczną muzykę", a telewizja wciąga w wir głupstw i teoretycznych sporów.
Tak, wiem, trzeba skoncentrować umysł na chwili bieżącej i sprawach do załatwienia. To sposób na depresję. W końcu nie jest tak źle, i to tylko czarne myśli. Pewnie z braku ciepła i zieleni nachodzące głowę.
Dziś, w pierwszy dzień wiosny, zaniosło nas do powiatu, urzędy i sklepy odwiedzić. Poranna droga do Hajnówki była cała biała od śniegu, nad głową wisząca ciężka ciemna chmura śniegowa. Najpierw zresztą trzeba było odśnieżyć wyjazd z garażu, bo od wczoraj spadło jakieś dziesięć centymetrów świeżego puchu.
I po południu zaczęło znowu sypać.
Udało się sprawy załatwić pomyślnie. Odnowić zapasy tego i owego, czosnek na targu (babcia sprzedająca z błyskiem miłości w oku wdała się w opowieść o swoim czosnku, hodowanym z własnych nasion od lat, a niektórym tak wielkim, jak ze sklepu, czytaj z Chin), przyprawy ziołowe w sklepie "Runo", w tym ziarno ostropestu na moją zaburzoną wątrobę, w sklepie mięso wieprzowe, na kiełbasę i wędzonki przedświąteczne (i tak wyjdzie swoja kiełbasa o wartości bezcennej w granicach 10 złotych za kilogram), no, i kilka butelek piwa, na osłodę zimowych dni.
Jednak w drodze powrotnej spotkał nas koszmar... przepraszam, pseudo-wiosenne szczęście. Anna wypatrzyła lądujące za lasem bociany. Po chwili znów poderwały się do lotu, naliczyłyśmy pięć sztuk. Biedne!
Wszędzie biało i głodno. I zimno. Za kilka dni ma paść na Podlasiu tegoroczny rekord zimna. Ile z nich przeżyje? Ile z tych co przeżyją zdoła wysiedzieć i wychować młode?

Wróżą nam jednak pewien ruch turystyczny w naszym krótko-sezonowym bytowaniu na wiosce... pewnikiem.

Zwierzęta zachowują cierpliwość, ale i to jest smutne. Dzikie są już chyba zmęczone, może zdesperowane. Widujemy z okna na poddaszu łosie pasące się na skraju łąk, wychodzące z lasu w poszukiwaniu żeru. Dziki rozryły kompost kilka metrów od naszej chaty. I jakieś łasicowate, przemykające drogą, może toto zeżarło kurę w kurniku sąsiadki.
Nasze kocury nie nocują już w domu, albo wracają ogrzać się nad ranem, bo je nosi samcza wiosenna potrzeba. Kozy mają zajęcie z dzieciakami, ale drób - często zamknięty cały dzień w kurniku z powodu porywistych wiatrów i opadów śniegu, gorzej się niesie i jest spragniony wiosennych pokarmów. Jeśli tylko słońce ogrzeje jakiś kawałek odkrytej ziemi (np. na kompoście) żerują tam pilnie, pojadając zwyczajnie czarną glebę. Gusia jakiś czas temu zaczęła się nieść, ale po pięciu jajach nagle wpadła w depresję. Straciła kompletnie apetyt, siedziała nie wychodząc na świat. Nie wiedząc co jej jest, czy gra hormonów i zaczęła z ich powodów siedzieć (dziwne, że bez jaj), czy objawy starości (ma już pięć lat), czy zatrucie, czy brak witamin, postanowiłyśmy wstrzymać się z ewentualną egzekucją. Piła wodę jedynie, choć niewiele. Po kilku dniach stopniowo zaczęła interesować się jedzeniem, najpierw suchym chlebem, swoim smakołykiem, potem karmą dla kur, a teraz je już wszystko. I wychodzi na świat, choć widać, że szuka czegoś pilnie. Próbuje zaglądać do sadu, albo ogródka, w poszukiwaniu wiosny. Dziś odkryła wejście do folii, gdzie Zielona Pani skryła swój tajemny zakątek.
Jedynie koźlęta są radosne i żywe. Wypuszczamy je zawsze przy karmieniu kóz z boksów i szaleją całą gromadką, nie czekając na wiosnę, bo jej nie znają.

Tymczasem nasz sąsiad spod lasa (czy też raczej z po-lesia) ze swoim Wańką prognozują zimę na wiosnę. Sami posłuchajcie:
Takoż i meteorologowie, jest kiepsko.

14 marca 2013

Zima wiosną

Ponieważ zima nie chce odejść, a znajomy Mieszczuch zimujący na Wiosce ogłosił zamiar torturowania Marzanny w Dzień Przesilenia, tak mu dokuczyła biała królowa, to nie będę jakoś narzekać. Wszystko zostało powiedziane w tym temacie. Staram się nie brać pod uwagę dłuższego dnia i tego, co powinno być, a nie jest, tylko dalej zimuję. Polega to oczywiście na paleniu w piecach, przesiadywaniu przed komputerem i oglądaniu seriali lub jakichś filmów na dobranoc, dostępnych w sieci. 
Tej długiej zimy udało mi się przetłumaczyć sporo, trzy dość długie teksty prozą Nostradamusa, a teraz z rozpędu wzięłam się za czwarty, ale chyba zmęczona jestem i trochę wolno mi idzie. W każdym razie w jednym stoi o latach z przedłużającą się zimą, która sięgnie dwóch miesięcy wiosny, a także pojawią się chłody w lecie, takie, że trzeba będzie zmieniać ubranie. Zatem przyzwyczajajmy się. Dla tych, którym to nie w smak są też inne przepowiednie, takich letnich upałów, że nie da się wyjść na dwór, plony z pola trzeba będzie ściągać w godzinach rannych, bo kogo słońce zastanie w południe w otwartym polu, tego żywcem upiecze. Dla ochłody będą padały takie deszcze, że poniszczą rośliny i owoce na polach, a wylewające rzeki zburzą mosty i nabrzeża w wielkich miastach. Na pola nie da się wjechać maszynami i do łask wrócą poczciwe konie. I woły. O ile przeżyją zarazę bydła, która też ma nastać.
W ostatnim czasie, tym nie opisywanym na blogu Anna przeszła zimową anginę. Choroba dość długo się wlokła, właściwie dopiero od kilku dni jest w miarę dobrze, ale udało jej się wyjść bez wizyty u lekarza i niechybnie aplikowanych antybiotyków. Wypiła jednak prawie cały zapas soku z czarnego bzu i kwiatu bzu, zrobiony letnią porą, grzejąc i mocząc chore gardło gorącą herbatą z dolewką tychże.
Mnie zaś męczy brak wiosennych witamin, czyli nowalijek. Próbuję ten głód zaspokajać kiszoną kapustą, kiszonymi ogórkami i cebulą, sokami, ale to namiastki. Anna posiała to i owo, i nawet już kiełkuje, ale na szczypiorek trzeba jeszcze poczekać.
Koty zimują wraz z nami. Choć kocury już często nie wracają na noc, zwłaszcza Łatek, to Kicia z Kluseczką prawie pieleszy nie opuszczają. Co niniejszym zaświadczam poniższym zdjęciem, ślepaczka Kluseczki w koszykowym gnieździe koło pieca.


Aby niecierpliwość przed-wiosenną jakoś pozytywnie skanalizować wzięłyśmy się za prace remontowe na poddaszu. Malujemy i lakierujemy (sufit, drzwi, podłogi), oklejamy tapetami. Czego wstępny efekt pokazuję poniżej. Jeszcze tyle drobiazgów do wykończenia! A już się naprawiony jesienią rezerwuar w łazience na dole znowu popsuł. Najlepiej otworzyć komputer i zniknąć, dać się wchłonąć.


7 marca 2013

Narodziny

No, to jest już na świecie dziewiąteczka, 5 : 4 na rzecz chłopaków. Wszystko poszło dobrze, choć w ciągu kilku dni. Co dzień inny wykot. Nawet z Melą, która mnie nieco niepokoiła swoim nisko opuszczonym brzuchem i przekroczeniem terminu o kilka dni. Tymczasem, okazało się, że nosiła dwójkę, parkę, stąd i brzuchatość się wzięła. A ponieważ to pierwiastka, to i mleka dla dwójki trochę mało jest, i dokarmiamy je, podstawiając do cyca Gwiazdy i Tyni (która powiła jedynaczkę). Tak co 3-4 godziny w ciągu dnia.
Poniżej kilka zdjęć noworodków.


Wszystkie, jak widać (no, nie wszystkie, bo brakuje zdjęć latorośli Lubej, dwóch samców na schwał) maści alpejskiej, choć w różniących się nieco od siebie odcieniach kawy. No, niektórym zdarza się mała białka plamka, znaczek po saaneńskich przodkiniach.


Jeszcze mokre, pierwsze minuty życia po tej stronie świata.


Małe gwiazdeczki mamy Gwiazdy.



3 marca 2013

Mudra i Głuptas

Urodziły się wczoraj, z Misi. Zofka (imię po babci) pierwsza, Matołek drugi, nieco drobniejszej budowy. Oba koźlęta prawie idealnie umaszczone, każde z maleńką białą plamką, jedno na główce, drugie na boczku.


Dokarmiamy Matołka mlekiem krowim. Co 2-3 godziny, ze strzykawki. Ma ogromny apetyt, właściwie jest bez dna! Misia, czyli matka powoli - jak co roku - wychodzi z obrzęku wymion.

2 marca 2013

Słowiańskie sny

Nie wiem jak u was, ale na Podlasiu śnieg jeszcze zalega wielkimi hałdami, nie tylko w naszym obejściu, ale i w lasach i na polach. Jest już co prawda mokry i topnieje w słoneczne dni od spodu, ukazując kawałeczki gołej, grząskiej gleby, ale w nocy łapią przymrozki i robi się z tego błotka twarda gruda. Zatem, jeśli wyjedziesz w dzień zostawiając otwarty wjazd, to wróciwszy po zmroku możesz nie móc zamknąć bramy, przymarzniętej mocno do podłoża.
Pan Jacek przeżywa teraz to, co zapowiedział Nostradamus, o czym wspominałam byłam rok temu na tym blogu. Czyli idziemy z historią do przodu. Zdroworozsądkowi są atakowani przez sentymentalistów coraz bardziej, oj, wojenki się szykują, choć nie tylko, niestety takie.
O ile teraz rozpieszczona młodzież miejska walczy z pasją o godne życie i śmierć konia, to należy się spodziewać dalej posuniętych żądań, i coś mi się widzi, że następne mogą być w kolejce kozy. Bo takie milutkie, malutkie, do głaskania, inteligentne, sprytne, mądre i co tam jeszcze... Szczyt marzeń współczesnego Mieszczucha, kochającego przyrodę, dzieci, psy, koty, konie i kozy. Oraz ptaszki. Należeć im się będzie dostojny pochówek za płotem specjalnego zwierzęcego cmentarza, zamiast wstrętnego pożarcia przez wrednego człowieka, który je przyjął na świat, wychował, wykarmił, "odział", a na koniec bezecnie wykorzystał pod każdym względem, podrzynając a jakże, rytualnie, bo jak inaczej, gardło!

Mamy teraz panujący jaśnie na niebie znak Ryb, zapełniony także różnymi innymi planetami oprócz Słońca. W zgodzie z nim ożywają odrealnienia i idee, które życia "nie zaznały ni razu", oraz wyobraźnia, marzenia, jak i lęki, koszmary i sny.
We śnie dowiedziałam się dzisiaj, że podjęcie diety bezglutenowej zatrzymało postęp czegoś bardzo złego w moim organizmie i mam szansę na odzyskanie pełni spokoju, a nawet rzeczywistą poprawę stanu uszkodzonego organu.
Zatem sny się przydają, o ile traktować je rozsądnie i roztropnie, nieprawdaż?

Ostatki wolnego czasu wykorzystuję na tłumaczenie, ale i oglądanie różnych filmików na YT. Dowiaduję się z nich wiele o ludziach śniących swój sen na jawie. A najbardziej ostatnio wciągnęli mnie Słowianie. Oczywiście ruscy, bo nasi, lechiccy to w Krakowie stolicę swoją ustanowili, i stamtąd nadają o genetyce sarmackiej i aryjskiej i o tym, że tacy Niemiaszkowie do pięt nam nie dorastają. Tymczasem ruscy całe nauki ustanowili, na bazie ponoć odczytanych ze starożytnych zapisów wyrytych w metalu nauk mądrości, Wiedą nazywanej, starszą od Wed indyjskich. Otóż można się dowiedzieć przeróżnych rewelacji (co do których, zaznaczam, nie wypowiadam się jakkolwiek, ponieważ żadnych dowodów w rękach nie mam, bo nie zostały one przedstawione, ale patrzeć i słuchać potrafię). Na przykład, że u podwalin Rzymskiej cywilizacji i kultury stoją et[o]-Ruskowie (czego dowiódł jako pierwszy polski uczony lingwista, odczytując napisy etruskie przy pomocy alfabetu podobnego do cyrylicy i głagolicy w języku słowiańskim), że Grecję zasiedlili Pelazgowie, czyli Bocianowie, przybywając z północy poprzez Azję Mniejszą, a Kretę takoż jacyś ruscy, bo udało się odczytać napis na dysku z Festos w języku staro-ruskim!
Patrzę i słucham. Oglądając np. współczesnych nauczycieli starej wiary, rosyjskich guru, w długich słowiańskich (Boże uchowaj, cerkiewnych) brodach (czasem dopiero rosnących). Dowiaduję się z tego różnych kolejnych rewelacji. O tym, że kobieta ma być posłuszna mężowi, nawet głupiemu, bo ten ją przerasta duchowo z samego faktu płci. Jeśli jest głupi, to musi być sprytniejsza od niego i mądra mądrością przodkiń, i tak omotać swojego samca, aby wierzył, że sam wymyślił to, co ona mu podsuwa dla realizacji swoich celów.
Zostawiam biedne kobiety, wstawione na powrót w sztywny schemat jang-in, podobnie zresztą biednych mężczyzn, z których co któryś już jedynie radzi sobie z podstawami życia samodzielnie, bez kobiet, a co dopiero, gdyby musieli nimi zarządzać! Niektóre nauki brzmią pięknie i naprawdę przyjemnie ich się słucha. Nic mi do wielożeństwa lansowanego przez Trechlebowa, który swoim żonom zostawia polecenia na karteczkach zawieszonych na lustrze (w łazience, jak mniemam, po porannej toalecie), to może być fajne i dla kobiet i dla mężczyzn. Albo jako możliwość realizacji swych upodobań przez takich Daimyo-alfów, którzy nie muszą w takim razie na obcy genetycznie islam, czy amiszową religię przechodzić, aby zasiąść przy domowym ognisku w gronie kilku nie-wiast. Wystarczy zostać rodzimowiercą, najlepiej ruskim, bo polscy jakoś nie chcą się z tym na razie wychylić.
Och, jak miło wygląda taki Wielesław, w lnianej soroczce wyszywanej w starosłowiańskie swastyki i wzory czerwoną nicią, przepasany czarną krajką, we wnętrzu równie starosłowiańskim, z ciosanych bali uczynionym i chramem obwołanym, opowiadający o Przodkach i o tym, jak to prawdziwy Słowianin, wzorem swych dawnych, żyje w zgodzie z przyrodą i rzeczywistością, nie popadając w żadne senne i ideowe odloty. Po czym w tle film ukazuje Wielesława przy słowiańskim obrządku chwalenia bogów, oraz zgrupowanych wokół niego wspólwyznawców, po największej części wegetarian, popijających (piwo? miód? ziółka?) z rogu, a jakże - ubitego (bo chyba nie zdechłego!) kozła, składających ręce na krzyż na piersiach i kłaniających się swoim wyobrażeniom sił nadprzyrodzonych.
Sen? Sen, na jawie, a jakże, jako żywo! I to taki, który zapewne i kasę, i utrzymanie, i rozwój, i przyszłość zapewnia.
Dalej dowiedziałam się, że to, co brałam za zabobon, o którym od dziecka słyszałam w kwestii rozmnażania psów (że pierwszy pies, który pokryje sukę psuje lub poprawia rasę wszystkich szczeniąt, które urodzi ona w przyszłości) ma naukową nazwę telegonia i wcale nie jest zabobonem, a faktem niezbitym. Potwierdzanym co rusz przez nauczycieli dyplomowanych rosyjskich akademii, którzy właśnie grupowo - w obliczu zepsucia młodzieży ruskiej krwi przez "żydowską tv" - wychodzą z ukrycia i otwarcie nauczają tego w szkołach. I twarze owej młodzieży słuchającej wykładu naprawdę zdumiewają. Najpierw minki młodzieży płci obojga w typie kurewskich uśmieszków i spojrzeń spod czarnych brwi rzucanych na boczki (tak nawiasem, oj, niestety, ruska nacja jak już się wyzwala, to od wszystkiego, od każdej przyzwoitości i żadnej takiej maski nie nosi, jaką nasi,wychowani w katolickiej kulturze mają zawsze na zawołanie). A na koniec oczy pałające, miny poważne, skupione, godne, pełne pasji. Ot, zagadka ruskiej duszy!
Nie mówię o lechickiej, bo tej nawet namierzyć się nie da bez specjalnego przewodnika, gdzie i jak ją poznać, że tkwi ukryta. Ale rzucić kilka historyczno-patriotycznych haseł, od razu skrzydeł (huzarskich) dostaje i leci Wiedeń uwalniać od niewiernych. Czy to ona może?
Wysłuchawszy kilku nauk starowierczych o wiestach, czyli wiedzących dziewicach, chroniących swój ród duchowo, i mężczyzn z tego rodu oraz narzeczonych, wojujących na wojnie ojczyźnianej, od razu pojęłam zagadki z filmów Michałkowa, szczególnie trzyczęściowych "Spalonych słońcem", biorą się one z wiary Przodków z całą pewnością, o której reżyser ma całkiem zgrabne pojęcie.
Hm, wszystko to z pewnością "dodałoby mi skrzydeł", gdyby dobry samogon się trafił, słowiańską ręką uczyniony, a że nie ma go pod ręką, a w dodatku dietę trzeba mi trzymać, to popadam raczej w zamyślenie refleksyjne i dość smutnawe. W w/w temacie.

Smutnawe, bo Mieszczuchy, które w przeważającej części rodzimą wiarę wskrzeszają i Przodków na świadków przywołują, bawią się jak dzieci w przedszkolu, snem (Salomei?) odurzone. Ruskim to łatwo, bo to już któreś pokolenie, którym wiarę w Boga w historycznym procesie przemian odjęto, i duszę wygnano gdzieś daleko, może na Kamczatkę, skąd właśnie wraca legendarnymi pochodami dawnych Słowian, z głębi północnej Azji do Turcji wędrujących, w łapciach maszerujących, podbijających Grecję i Italię, i Kretę, i po nawróceniu się jako pierwsi na nauki Chrystusa, znikających na Bałkanach? w Czechach? w Polszcze? pośród swoich. I teraz chramy sobie buduje, wołchwów i wiedunów wywołuje, brody im zapuszcza, wielożeństwo propaguje, pozuje na owych Riśich, co Hindusów nauczyli sanskrytem pisać i pouczyli co takiego zapisać mają.
Taki wołchwa Trechlebow, jak i Wielesław prawią o Przodkach, których dusze chcą ciał i każdy prawy Słowianin dba, aby spłodzić dużo dzieci i dać ciało swemu krewnemu w czasie. Brzmi mnie znajomo, bowiem rozpoznałam rzeczywiście swoich krewnych w członkach rodziny i przyjaciołach w tym życiu, jednak pochodzą oni z mojego poprzedniego życia. W którym byliśmy także rodziną i bliskimi znajomymi, ale w innych konfiguracjach. Z życia kompletnie nie związanego genetycznie, fizyką z obecnym ciałem. Jakiś drobiazg przeoczyli panowie nauczyciele? I widzą rzeczy od dołu, a nie z góry?
Takoż potwierdzają, że szare, demoniczne istoty wykorzystują i karmią się ludźmi. Ale tylko mięsożernymi, jak się można dowiedzieć. Bo to jest sprawiedliwe! Zatem wegetariańskiemu Słowianinowi wzięcie i  pożarcie przez kosmitów niegroźne jest... Hm, warto by było w takim razie podsunąć myśl ufologom, aby statystyki zaczęli robić, na jakiej diecie byli i są wzięci. Jeśli się trafi cudem jakiś wegetarianin, to zapewne będzie to krypto-kanibal, o czym już żem raz wspomniała na tym blogu, ale i inni na to wpadli niezależnie.

Ale na ziemię schodząc, to rzeczywiście jest coś takiego w naszych obserwacjach na Podlasiu czynionych, że ruska dusza zagadkowa jest. A nawet boli, co zmusza ruskiego człowieka zapijać się na śmierć, lub do śmierci. Na mój rozum, boli brak owej duszy, którą na Sybir wywieziono dawno temu, ale mniejsza.
Jest też intuicyjne pojmowanie związku z ziemią-glebą-przyrodą-matuszką-Bogiem rodzącym. I nie jest ono chrześcijańskie, choć - tak jak i u lechickiego plemienia - szuka dla siebie ochrony legalnych judeistycznych postaci, Matki, Ojca i Syna. I jest jeszcze coś, myślenie obrazami. Za nic nie skuma racjonalista rad dawanych przez tutejszych odnośnie drogi i celu. Zabłądzi na amen!
Oni opowiadają swój obraz, stojący im wewnętrznie przed oczami duszy, owej zagadkowej, bolącej, i patrząc na ten obraz jak na ekran GPS opowiadają tyle, żeby sobie pytający sam poszukał na tym właśnie obrazku, który powinien tak samo widzieć oczami duszy swojej.
Duszewnost, czuwstwo. Łoj, tak!
Ale z całą resztą już krucho bywa.
Jednak o to mniejsza. Słowianie gryzą się od wieków ze sobą w swoim światku, ale jakoś jeszcze się nie zagryźli, więc chyba nie jest tak źle.
Byle polać odpowiednio, i zakąskę postawić. I najlepiej jeszcze zagrać, i zaśpiewać. A te zabawy w Przodków długobrodych wegetarianom z Miasta zostawić, jako biznes życia we śnie.

Na czym zakończę ten przydługi wywód, udając się na film o wampirach do drugiego pokoju. (ch)Amerykański..