22 stycznia 2011

Najlepiej u siebie na wsi

Warszawa. Wściekle trąbiący na zajeżdżających ich z boku kierowcy w korkach. Chorobliwy pośpiech bez sensu.
Herbata u znajomych, którzy są na etapie projektowania domu na zakupionej niedawno działce. Przeboje z niekumatym "architektem", skąd my to znamy... Są poważne podejrzenia, że połowa z tych ludzi nie skończyła studiów i nie potrafi zauważyć najprostszych błędów na planie. Pochodzących głównie ze źle wprowadzonych danych do programu. Nam tylko dzięki życzliwości urzędników zatwierdzających udało się cudem zdążyć z terminem rozpoczęcia budowy na koniec września! położyć dach przed zimą i zainstalować c.o. A i tak mnóstwo rzeczy musiał dorysowywać i zmieniać już w praniu inżynier nadzorujący budowę. Ech, dobrze, że te wszystkie bóle porodowe już z głowy, bo można naprawdę osiwieć od takich specjalistów i od biurokratyzmów.
Potem obiad u cioci. Hm, kotlety z dziwnego mięsa...
- Mnie się już w głowie poprzewracało na tej naszej wiosce - mówi Ania - Ale to było niejadalne! Czym ci biedni ludzie w tym mieście muszą się żywić! Smutne.
Ból głowy. Gorąco i duszno w przegrzanym blokowym mieszkaniu, trudno zasnąć, od suchego powietrza i braku tlenu. I te światła bijące z ulicy, sprawiające, że widno jak w dzień przez całą noc.
Jakże łatwo się odzwyczaić od nieludzkich warunków!
No, ale sprawy załatwione, zakupy konieczne zrobione.
Ania szczęśliwie przywiozła na pace ikeowską sofę do jadalnego kupioną i na dachu ponad dwadzieścia metrów desek na oszalowanie drugiego pokoju. Rozpakowałyśmy dechy, sofa stanęła na razie w śpichrzu, bo nie ma jej gdzie postawić, część desek poszła na poddasze, a te dłuższe wylądowały w przyoborowym lamusie. Ogołociał już z kostek siana, których zapas trzeba będzie na dniach uzupełnić (reszta zbiorów leży w stodole sąsiadów).
Nasze kozy zjadają teraz dwie kostki dziennie, oprócz owsa, marchwi i chleba, czasem gotowanych ziemniaków dwa razy dziennie.
W tym czasie koźlęta wypuszczone z boksów szalały w radosnej zabawie.
Wszystkie są żywe, żwawe i zdrowe, choć różnią się wielkością. Najmniejsze w tym roku są kaziuczki, największy i najwyższy rogaty Król. Zulus dzielnie stawia mu się, lecz w zapasach na rogi, ulubionej koziej zabawie co rusz jego tylne nogi fruwają w powietrzu, bo traci grunt. W żadnym razie się nie poddaje i jest ambitny. Nie tak jak Cyś, który mamy prawie nie opuszcza i beczy ze strachu, siłą wyniesiony między dzieciarnię.

4 komentarze:

  1. Jestem u ciebie na blogu pierwszy raz. Ten domek na zdjęciu jest piękny. P I Ę K N Y !

    Pozdrawiam z wielkiego mega-blokowiska, z przemysłowego miasta.

    OdpowiedzUsuń
  2. W terenie zabudowanym obowiązuje zakaz używania klaksonu;)Rodzice sprzedali hektary miastowym by dzieci poszły do szkół i dobrych zagramanicznych firm:P Ciężko znależć bloga z radami dla wieśniaków przybywających do miast;(

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie każdemu psu na imię Burek, nie każdy architekt z Psiej Wólki.
    Trochę się czuję urażona.

    OdpowiedzUsuń
  4. hm, Olu, bez obrazy, ale... narzekamy ze znajomymi na dwie rożne firmy architektoniczne ze stolicy Polski i stolicy województwa, więc trudno tych architektów nazwać Burkami. Jestem pewna, że gdybyśmy my akurat skorzystały z pomocy miejscowych architektów, z powiatu, byłoby i szybciej, i taniej i dokładniej. Czyli Psia Wólka górą nad wielkomiejskimi spryciarzami. E.

    OdpowiedzUsuń