16 grudnia 2010

Jaka smaczna katastrofa!

Kiełbasa udała się świetnie jeśli chodzi o smak i apetyczny zapach. Niestety, wędzarka (zrobiona z drewnianego ula w celu wędzenia serów) nagrzana przez zniecierpliwioną Anię zapaliła się i nasze cenne wędliny wzięły wpadły do środka i usmoliły się. Z tego powodu nie pokażę zdjęcia, żeby nie dawać pola do kpinek. Uratowałyśmy je (co prawda w kawałkach), tak samo i boczek oraz samą wędzarkę też, jednak katastrofa była efektowna i piękna, w ciemny zimowy wieczór, jakby orzekł Grek Zorba.
Zanim jednak doszłam do tego wniosku i humor mi wrócił (choć kiełbasa zgrzyta w zębach) przeszłam emocjonalny szok. I w gorącej kąpieli, zmywającej całodzienny trud palenia i odór dymu reaktywowałam swój uduchowiony stosunek do przemijalności tego świata i rzeczy jego.
Wędzarkę serową zachowamy, ale w przyszłym sezonie, jeśli kasy starczy może wymurujemy całkiem nową solidną, albo chociaż postawimy drugą z metalowej beczki. Miałyśmy taką na Dąbrowie i dobrze się sprawdzała. Metal rozgrzewa się szybciej i kiełbasa prędzej dochodzi, a nawet trochę się podpieka, co sprawia, że nie trzeba jej potem specjalnie parzyć.
W ogóle dzień był mało efektywny. Ania wytkała na GOK-owskich krosnach kawałek chodnika z myślą o użyciu go do powleczenia posłania Koli, przywiozła do domu i okazało się, że się rozłazi na brzegach, a śliskie nici nie dają się zawiązać w supełki. Jakoś go podszyła na końcach i zabezpieczyła, ale rzecz nie jest solidna i może zacząć się rozdzierać. Tym bardziej motywuje to nas do rozłożenia własnej machiny tkackiej na poddaszu.

Majstrowie kończą roboty jak na razie. Ocieplili jeszcze północną ścianę w sieni od wewnątrz, bo wełny zostało i pokryli gipsokartonem. Zostało jeszcze kilka parapetów i obróbek okien i drzwi do zrobienia, dwa progi oraz wstawienie nowych drzwi z pokoju do kuchni (drzwi są, ale bez futryny, stąd zwłoka).
Wczoraj przeszli kolejną inicjację, bo ich nakarmiłam pieczonymi żeberkami koźlęcymi, które już nieco koźlęcego aromatu miały. Ale zjedli ze smakiem, nie było zwrotu pełnych naczyń.
Wpadli też państwo P. z wizytą. Ich koziołek poszedł na ofiarę mniej więcej w tym samym czasie, co nasze. Teraz przeżywają ciążę swoich kózek i oczekiwanie na poród (będzie później, bo miały ruję normalnie we wrześniu). Obejrzeli nasze zaawansowane beczułki, aby wiedzieć jak wszystko wygląda blisko rozwiązania.
I tyle spotkań z ludźmi.

5 komentarzy:

  1. Przykro mi ze tak się stało! Ale fajnie że uszy cały czas do góry!

    OdpowiedzUsuń
  2. najważniejsze,ze jedzenie dało się uratować ( wiele razy wyławiałam kiełbachę z ogniska-wiem co mówię):)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasem bywają gorsze dni, ale dzięki nim doceniamy te lepsze :-) Ja też nie pogardziłabym chrupiącą wędlinką, co spadła z wędzarki. Nie mogę Chłopa zmotywować, aby wreszcie zbudował wędzarnię. Choć cegły i miejsce na nią przygotowane jest od dwóch lat. Wiecznie coś nam przeszkadza. Ja już przestałam dawno jeść kupne wędliny, bo to jedzeniem nazwać nie można, ale taką własnoręcznie uwędzoną kiełbasę czy boczunio to bym zjadła. Mniam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ba! Jeszcze ze dwa takie apetyczne wpisy i pierwszą moją czynnością na wiosnę będzie murowanie ogromnej kamiennej wędzarni. (Dom może poczekać. :) W końcu będzie się robić coraz cieplej. )Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  5. Radku, wystarczy beczka, kilka kamieni albo cegieł i jakaś blacha, to proste urządzenie, jeśli tylko nie ma się zbyt estetycznych wymagań i miejsce odosobnione, nie grożące pożarem.
    Poza tym w sumie kiełbasa jest jak z grilla prosto. ;-))) Wsadziłam ze trzy kilogramy do zamrażarki, resztę jemy na bieżąco. To, co przykre, to fakt, że wstyd jest czymś takim poczęstować znajomych i pochwalić się własnym wyrobem! Nic to, na przyszły raz będę bardziej uważna.
    Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń