23 września 2010

Oderwanie

Poranek u dentysty... poszło szybko, acz nie bez bólu, rwanie.
Ale potem już było z górki.
Zjawił się majster z pomocnikiem i przykręcili wreszcie deski do podłogi. Jutro (jutro...) cyklinowanie. I można malować pokostem i lakierem.
Pobieliłam prawie całą ścianę kuchni. Farbą akrylową. Wychodzi zabawne zderzenie współczesności (ściana z glazurą i szalunkiem, gdzie będzie tzw. ciąg roboczy) z rustykalnym dylem przekładanym mchem pokrytym skandynawską bielą. Na jego tle malowniczy bojler, kaloryfer i rury, rury. Ale ostatecznie, gdy już skończę, a Ania położy terakotę, może będzie całkiem ciekawie.

Na koniec poszłam z kozami na ugór, który buszowiskiem nazywam. Stado biegnie tam radosnym galopkiem i wpada w gęstwę zakrzewień, czeremchy i brzózek po same końce rogów. Widać tylko plamki białej Zośki i Miśki, reszta zlewa się z tłem prawie idealnie. Pałaszują zachłannie zielone jeszcze liście drzewek i krzewów, ogryzają końce gałązek, kończą wypas na lichej trawie i wyjadaniu połaci kwitnącego wrzosu. Pomiędzy nimi biega Kola, przynosi znaleziony patyk, kładzie mi go pod nogi i siada wzrokiem prosząc o zabawę. Rzucam, raz, drugi, trzeci, ona przynosi, kładzie mi pod nogi znów i znów. Kozy nie reagują na nią. Chyba, że nagle zaszczeka. Wtedy zrywają się spłoszone do biegu.
Przychodzi także Jasiek, z pobliskiego lasu, gdzie ma swoje rewiry. Lubi kozy, lubi stado, jest częścią wielkiej rodziny, jaką stanowimy my i zwierzęta. Ociera się o moje nogi mrucząc, potem kładzie się w trawie i starannie wylizuje sobie sierść.
Nagle zaczynam coś słyszeć. Zrazu daleki, ale stopniowo nadciągający klangor na razie niewidzialnych dzikich gęsi. W końcu widzę pierwszy klucz. Nadciąga zza Góry (z północy) i ciągnie prosto w chylące się ku zachodowi słońce. Pierwszy klucz, za nim drugi, trzeci, i czwarty. Gęsi lecą prawie w stronę, o której stary Mikołaj mówił, że: znaczy, będzie długo pogoda.
Z obejścia rozlega się nagle wielkie gęganie naszej Gusi. Rozpędziła się trzepocząc wielkimi skrzydłami, podniecona głosami swoich dzikich sióstr i spróbowała daremnie oderwać się od ziemi w powietrze. Zaraz potem wielkie chóralne gulganie indorów pani Wiery.
Pierwszy dzień jesieni, i proszę. Pozdrowienie przestrzeni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz