4 czerwca 2010

Nie dziwne

Dwóch powiedzmy-Sławków przyszło dziś do roboty, starszy i młodszy. Młodszy dostał za zadanie pomalować wszelkie belki na poddaszu środkiem grzybobójczym. Niestety, dom był kryty jesienią, belki były wilgotne po deszczach i śniegu, a potem długo nie miały jak wyschnąć, więc rozwinęły się na powierzchni niektórych pleśnie i zakwity. Teraz już w zasadzie wyschły, ale zawsze lepiej zabezpieczyć to wszystko przed założeniem płyt sufitowych i podłogowych.
Starszy początkowo miał wyczyścić stary sufit deskowy w kuchni, ze śladów dawnego malowania wapnem i zwyczajnie kurzu i brudu. Nie dało się. Nie miałyśmy na podorędziu maski p/gaz ani nawet gogli, aby mu oczy zabezpieczyć przed pyłem. Zrezygnowana kazałam mu pomalować na próbę fragment sufitu wapnem. No, może lepiej kryjąca farba okaże się lepsza. W innym razie trzeba będzie założyć gipsokarton, czego chciałabym jednak uniknąć, bo sufit jest stylowy.
W rezultacie olistwowali z Anią ścianę pod płyty i glazurę, a potem powiedzmy-Sławko Starszy rąbał drewno.
Chłopcy musieli oczywiście zjeść solidny obiad i nie ma to tamto.
W międzyczasie przyjechał z ogłoszenia człowiek z malutkim jak pchełka synkiem i kupił od ręki 4 nasze kózki. Chłopczyk był szczęśliwy. Kózki nawet zbytnio nie panikowały przy pakowaniu do klatki na przyczepie. W kupie zawsze raźniej.
Kozy matki zniosły rozstanie bez mrugnięcia. Pobiegły zaraz na państwowy nieużytek koło Góry i pasły się jak zaczarowane. Cały ranek padał solidny deszcz i wynudziły się w oborze.
Na koniec dnia, przy wieczornym udoju zjawił się znów powiedzmy-Sławko Starszy, który już sobie był poszedł do domu.
- Dziewczyny, musicie mi pomóc.
- Co się stało?
Ugryzł go kleszcz. W trudnym do samodzielnego wyciągnięcia miejscu, w zgięciu pod kolanem. Ten drwal, który niejednego już kleszcza w życiu swoim z siebie wyciągał i tym razem go chwycił i nie udało się. W ciele została główka.
- Podobno to niedobrze, jak zostaje. Czego ja nie robiłem, żeby go wyciągnąć. Nawet nożem dłubałem, ale nie mogę dobrze sięgnąć.
Poradziłam mu, jako córka lekarza, aby na pogotowie do Kleszczel podjechał to mu wyciągną jakimś lancetem, ale powiedzmy-Sławko tylko się żachnął.
- Nie ma mowy!
I cóż. Przypadło mnie dłubać w jego nodze, najpierw delikatnie pincetą, ale nie chwytała dobrze resztek potwora, potem igłą. Narzędzia oczywiście wydezynfekowane spirytusem salicylowym ("Ach, nie lejcie tyle, szkoda!" - zawołał ten kresowy weteran-pijaczek), w końcu udało mi się toto chwycić paznokciami i pociągnąć. Ale na wykręcenie zabrakło już możliwości i główka wyszła, zostawiając w ciele maleńkie szczęki.
- Słuchaj, Sławeczku, tego nie wyciągnę choćbym nawet ducha mojego świętej pamięci Taty wezwała do pomocy.
Odpuścił. Poradziłam mu, aby obserwował miejsce ukąszenia i przy jakichkolwiek dłuższych zaczerwieniach i bólach poszedł z tym do lekarza po antybiotyk. Postraszyłam go boreliozą, ale drwal tylko wzruszył ramionami.
- Ja raz 40 kleszczy na sobie miałem, i nic! Odporny się zrobiłem w lesie, to mnie nie rusza.
- Ale uważaj i obserwuj. Nie ma co lekceważyć.
I poszedł. A ja za piwo, żeby się otrząsnąć. I za wpis oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz