Na zimowe smętki, rodzące się z krótkiego dnia, długich wieczorów i przebywania we wnętrzu, do czego u mnie dochodzi zmęczenie wzroku sztucznym światłem i żmudną pracą pisarską najlepsze jest odśnieżanie w piękny, spokojny i pogodny dzień po śnieżycy, która już przeszła.
Napadało, owszem. Wyskoczyłam na taras wystawić tłuszczyk dla sikorek, które w taki czas zaglądają codziennie w moje okienko przy komputerze. Potem przedarłam się z łopatą do ziemianki po zapasy i po powrocie triumfalnie postawiłam pełną torbę zakupową na blacie kuchennym oznajmiając:
- Wróciłam ze sklepu!
Dowcip w tym, że na Podlasiu piwniczki zewnętrzne zwane są sklepami, skrótem od słowa sklepienie.
I wypakowałam świeżą dostawę ogórków, przecieru pomidorowego, soku jabłkowego, dżemu i paprykowego sosu do pizzy. Zimować bez wizyty w Biedronce mogłybyśmy do wiosny, a na upartego i dłużej, bez większego dyskomfortu, zatem nawet duże niedogodności pogodowe nie są nam straszne. Jak zresztą każdemu zapobiegliwemu wieśniakowi.
Zwykłam przed zimą zaopatrywać się w większy zapas kawy, kakao, herbaty, soli, cukru, mąki ziemniaczanej, ryżu, makaronu i płatków kukurydzianych, także w przyprawy nieziołowe (bo ziołowych jest aż nadto ze swojej uprawy) w rodzaju pieprzu czy ziela angielskiego albo przyprawy korzenne są zawsze w większej ilości kupowane, żeby nie musieć stanąć nagle przed ich brakiem. Takoż są w domu zawsze tłuszcze, zapałki, papier toaletowy, mydło, środki czyszczące w większym zapasie niż czynią to miastowi. No, i trochę domowego wina albo cydru na ewentualnego grzańca, stawianego na piecokuchni w zimny czas również się znajduje, gdyby ochota przyszła. Mocnych trunków nie używam, to już nie ten wiek i zdrowie. Choć zdrowotną nalewkę na porzeczkach czy aronii zazwyczaj nastawiam w niewielkiej ilości. Przydaje się, gdy dobiera się jakiś bakcyl albo trzeba się szybko rozgrzać po powrocie z pracy na dworze.
Odśnieżyłyśmy na spółkę podjazd, Anna oczywiście więcej, bo młodsza i silniejsza, i teraz mamy malownicze góry na naszej podlaskiej nizinie w zasięgu ręki. Śniegu napadało do kolan. Ale można już poruszać się swobodnie stałymi ścieżkami aż do bramy. Zostało jeszcze przebić się do pracowni, drewutni i na tyły paszarni do drewna zgromadzonego tam pod dachem. To już jutrzejsze zadanie.
Ptaki zostały wypuszczone z tej okazji z zamknięcia i zażyły nieco światła i swego towarzystwa. Z zapałem jedzą świeży śnieg (nie dlatego, że nie mają wody, bo mają, zawsze świeżo nalewaną i nie zamarzniętą). Psy tarzają się, łapią ów śnieg w paszcze, biegają jak szalone robiąc świeże ślady na nietkniętej powierzchni. Jeden Balbin tylko dzisiaj dość szybko zrejterował i skrył się na ściółce w kurniku, widocznie łapki mu zmarzły. Dawał stamtąd uparte i głośne sygnały zawiadamiające gdzie jest i nawołujące niewierną żonkę do powrotu ku niemu.
Póki co dobrze jest.
Ja też zrobiłam zapasy wszelkich dobroci przed zimą. Na pieski uważaj, bo mój złapał anginę po jedzeniu sniegu. Z wielką przyjemnością czytam twoje wpisy. Miłego zimowania:)
OdpowiedzUsuńNiestety miastowi nie mają gdzie przechowywać większych zapasów. Ziemianek nie ma.
OdpowiedzUsuńWiem ci to. :)
UsuńTeż mam taki sklep i to jest fajna sprawa, bo jesienią można zgromadzić i część tanio nakupić warzyw. Nie wiem czy w "pruskiej" Wielkopolsce zwali to sklepem, ale w mojej- po stronie Królestwa Polskiego tak. Nigdy nie pomyślałem, że nazwa pochodzi od sklepienia.
OdpowiedzUsuńA swoją drogą ciekaw jestem czy kisisz pomidory
Raz chyba spróbowałyśmy kiszonych, ale nie podpasowało, może dlatego, że tyle innych kiszonek jest do jedzenia. Z pomidorów robię tzw. przeciery i gromadzę w dowolnej ilości. Są super także do picia jako soki.
Usuń