Zimna zośka wieje lodowatym polarnym powietrzem już od kilku nocy, poranki i wieczory są rześkie, acz w ciągu dnia słońce mocno i jasno świeci, przełamując chłód. Niemniej sadzonki wciąż nosimy, rano do tunelu, wieczorem do domu. Ładnie podrosły ostatnio i szkoda by je było w ostatniej chwili stracić przez przymrozek.
Anna wyrwała już ostatni szpinak, którego przerośnięte grube badyle są ogromnym przysmakiem kóz. Wciągają jak odkurzacze także liście rzodkiewki. To takie nowalijkowe zastępstwo za dynię, która właśnie wzięła wyszła, a całą zimę jadły ją dwa razy dziennie. Codziennie też wychodzą na pastwisko, więc już też na sianie jest oszczędność. Dostają tylko od wielkiego dzwonu, gdy muszą jednak w oborze z jakiegoś powodu zostać dłużej.
Forsycja, klon i czeremcha już przekwitły. Ruszył bez. I sad. A raczej jego resztki, które już się chylą co roku bardziej. Po każdej zimie jedno, dwa drzewa wycinamy, złamane pod śniegiem, albo uschłe. Niemniej, choć zawsze wątpimy, czy zakwitnie, bo te dawne odmiany mają swoje ustalone pory, to zawsze bucha kwieciem. I zawsze w najchłodniejszy czas maja, w zimną zośkę! I choć to zawsze nieprawdopodobne nam się wydaje, nigdy nie zwarzyło kwiecia na tyle, aby nie było owoców.
W części wyłysiałej już z drzew stanął tunel, grządki wzniesione, i posadziłyśmy w zeszłym i w tym roku kilka drzewek owocowych (przyjęły się) i krzewów jagody kamczackiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz