Nagle wracam do podstaw. Nie wiem na ile ma to związek z letnim przesileniem. Ale chyba jakiś ma. Bo jak zawsze w ten magiczny dzień roku przyroda zrobiła się żywiołowa. Pogrzmiewało, przelotnie padało, w końcu spadła rzęsista ulewa, która przemyła kurz i rozświetliła wraz ze słońcem, które zaraz wyszło na niebo, zieleń lasu.
Ponieważ codzienne bieganie wyszło mi kolanem, a potem nastała zima, i powrót do sportu zaczęłam odwlekać w nieskończoność, sięgnęłam po sprawdzoną już przez siebie metodę. I sztukę. Sztukę sztuk. Naprawdę stworzoną dla takich stacjonarnych typów jak ja.
Kilka miesięcy chodziłam na cotygodniowe zajęcia z tego starożytnego kunsztu w Warszawie, co pozwoliło mi nie poddać się potężnej depresji, jaka na mnie wtedy spadła. Stąd znam moc równoważącą tych ćwiczeń i nie muszę przyjmować jej na wiarę. Idą mi na najbliższe dwa lata kwadratury Saturna, już mi sztywnieje kręgosłup. Trzeba coś z tym zrobić. Mam piękne okoliczności przyrody na co dzień, czemu nie korzystać?
Co tak kwadratury, najważniejsza siła w nas...czerp ją z natury...
OdpowiedzUsuńŚiskam serdecznie