Mój dzień zaczyna się o późnej godzinie, którą wymieniać na wsi wstyd. Przyznaję się. Jestem śpiochem nieuleczalnym. Wstaję o 7.30. Obudzona marudzeniem Ani, która przeważnie od 6 jest już na nogach. I od razu, gdy wstanę lecę do roboty!
Trzeba: nakarmić i napoić kurczęta, pisklęta indycząt i gęsi. Nakarmić koty (psy przynależą do swojej pani o poranku). Ugotować i zjeść zupkę na płatkach ryżowych, żeby w trakcie obrządku w brzuchu nie ssało. Odwinąć wczorajsze sery i nasolić je. Starsze wsadzić do dojrzewalni i przewrócić wszystkie na odwyrtkę.
Potem wypad na dwór do obrządku kóz. Dojenie, karmienie i pojenie. Trwa to dość długawo, bo kozy się nie spieszą. Anna w tym czasie rąbie suche gałęzie pod kuchnię.
Potem znoszę dwa wiadra mleka do domu. Daję poranną dawkę psom i kotom. Odlewam tyle, co trzeba, a to dla kogoś, a to na kwaśne, a to do kubka do kawy. Resztę wlewam do gara i stawiam na ser. Czyli zakwaszam, podgrzewam, zadaję podpuszczkę itd. itp.
Gdy już to zrobię pomagam w wyprowadzeniu stada na pastwisko (jedna osoba prowadzi, druga musi pilnować maruderek, żeby do lasu nie skręciły). I wyniesieniu kurcząt do klateczki w ogródku (nakarmić i napoić przy okazji). Wypuścić gęsi do sadu.
Dopiero wtedy mam chwilę, żeby usiąść przy własnoręcznie zmielonej w ręcznym młynku kawie parzonej tradycyjnie po turecku do komputera. Jak łącze pozwala, to przeglądam mejle, blogi, fejsbók i chwilę poprawiam własne teksty. Trwa to godzinę, półtorej, nie więcej.
Potem znów wracam do robienia sera, trzeba go pokroić, pomieszać, zapakować do foremek. A potem pilnować czasu przewijania aż do wieczora.
Gdy już obcieka zabieram się za gotowanie. Czyli najpierw trzeba nazbierać i przynieść węglarkę stosownego drewna pod płytę. Potem przynieść z ziemianki porcję ziemniaków, obrać je z kiełków, które już puszczają i nastawić w garze dla drobiu. Czasem dochodzi jeszcze gar karmy dla psów, jak dziś. No, coś na obiad dla nas. Podpalam pod płytą i pilnuję ognia. Cienkie gałązki szybko się spalają, trzeba nieustannie pilnować, żeby nie wygasło. Przy okazji grzeje się woda w bojlerze na zmywanie i wieczorny prysznic.
Zarządzam obiad i potem, zanim ziemniaki się ugotują i proces grzania zakończy przysiadam na sofie, aby poczytać z doskoku (od miesięcy niezmiennie czytam "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk), albo, gdy jakieś pytanie mi się w duszy uformuje, wyciągam tarota lub monety do I-Cing. I gadam sobie z wyrocznią.
No, a potem następuje popołudnie na wsi, opisane w poprzednim poście.
Generalnie dzień pracy kończy się mniej więcej o 20 wieczorem, czyli łatwo sobie przedstawić ile trwa.
Nie na moje to zdrowie raczej, ale kto wie?Najgorsze by było wstawanie, bo ja śpioch jestem. Jak lata temu w Kameszncy chodziłam koło kur, kaczek i świni to i tak później wstawałam...
OdpowiedzUsuń