Pierwszy dzień astronomicznej wiosny przywitał nas śniegiem i dość sporym ochłodzeniem. Wiał silny i lodowato zimny wiatr ze wschodu (ha, czyżby wróżba roczna?). W nocy było kilka stopni na minusie. Trzeba było dbać o gąski, aby się nie wychłodziły. Podobno przez pierwsze dwa tygodnie życia optymalna dla nich temperatura to 30 stopni! Jezusie, nie znoszę takiego gorąca, nawet w najgorętsze dni lata tyle w mieszkaniu nie ma. Pod kwoką mają co najwyżej, jak pokazuje bałwanek, 25-26 stopni. W nocy nie palę, bo szło by oszaleć z przegrzania. Zatem muszą zadowolić się niższą temperaturą, średnią 25, no, w nocy nieco spada, bo grzeje je głównie lampa kwoka.
Każde większe przechłodzenie, o czym przekonałam się w zeszłym roku, grozi gąsiętom "pokręceniem". Przeziębienie chwyta je szybko, kręci im nóżki, stawy, w końcu na ogół zdychają. Czasem nie. I taka kulawka kulga się potem pracowicie aż do końca żywota, ledwie nadążając za stadem.
Zatem grzeję w dzień c.o. tak, że pot po plecach spływa. Gąsięta zaś, jak świeżo wyjęte z pieca bułeczki rozciągają się w skrzyni na świeżej słomie, jak na plaży. Piją jak smoki. Co rusz dolewam im wody. Musi być przegotowana. Dodaję kilka kropel witaminy C, tyle.
Jedzą też stale. W przerwach śpią, cichutko kwiląc do siebie. Podwajają swoje gabaryty co tydzień, można powiedzieć, rosną w oczach, rano budzą się większe, niż zasnęły...
Tymczasem czwórka dorosłych gęsi (trzy kubańskie i jedna biała) zabrała się za niesienie jaj. Każdego dnia jedna, albo druga balbina siada w koziarni na gnieździe i znosi jajo. Zbieramy, a co. Podłożymy pod gęś, gdy usiądzie, albo pod indyczkę. Bo te też w miłosnym nastroju stroszą się i gulgają całe dnie.
Na szczęście pogoda się zmienia na cieplejszą. Czynne c.o. zamienia pobyt w chacie w małe piekiełko, więc radośnie jest popracować na dworze. Wożę i układam na ścianie kurnika drewno, albo maluję części do balustrady tarasu, jaką zaczynamy wreszcie robić. Może się uda do świąt choć częściowo chatę przyozdobić.
Dziś obudziłam się skoro świt. Przegrzane mieszkanie to sprawiło. Nie mogąc uleżeć, wstałam, ubrałam nowe adidaski i pobiegłam truchcikiem, razem z trzema szalejącymi ze szczęścia psami drogą przy lesie. Jakieś 400 metrów w jedną, 400 metrów w drugą stronę. No, nie zawsze biegnąc, ale oddychając z ulgą wiosennym powietrzem, napełnionym śpiewem pierwszych wiosennych ptaków. Ach, to jest szczęście, tak zacząć dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz