26 czerwca 2012

Koszt odwodnienia

Deszczowa pogoda z jednej strony wygodna jest. Bo zwierzęta już tak nie absorbują nas swoimi potrzebami, stoją i siedzą w oborze, kurniku i innych zamknięciach (jak dwie kwoki z pisklętami - w sumie 22 + 1 perliczątko "czerwona nóżka"). A my możemy się zająć sprawami wewnętrznymi albo spotkaniami z ludźmi we wnętrzu. Ale z drugiej strony niepokój z tego narasta z dnia na dzień większy. Bo sianokosy odwlekają się w nieskończoność... Bobrowa łąka jest w połowie chłonna jak gąbka i nie daje się na nią wjechać traktorem, nawet po kilku słonecznych i upalnych dniach. Zatem nie da rady ściąć, wysuszyć i zebrać siano z doskoku, w jakiejś krótkiej przerwie między deszczowymi dniami. Musi przyjść naprawdę ocieplenie, lub chociaż susza, aby udało się przedsięwzięcie. Ostatecznie trzeba będzie kilka dni ciepłych wymodlić i skosić tylko tę mniej podmokłą część łąki, tak jak to było zrobione w 2010 roku. Wtedy jednak musimy myśleć o zakupie dodatkowego siana od kogoś innego. Ech, jakoś to będzie. Księga I-Cing pociesza mnie, że nasz pomocny sołtys bobrowy zrobi pokos odważnie z doskoku w przerwie międzydeszczowej i zwieziemy siano, choć po dłuższym czasie zestresowanego oczekiwania. Ostatecznie można jeszcze poczekać. Kozy są o tyle wdzięcznymi zwierzętami, że lubią przejrzałą trawę, nasiona i owocki. Jeszcze na Dąbrowie, pierwszego roku naszej hodowlanej przygody skosiłyśmy trawę we wrześniu i kozy spokojnie na nim przetrwały zimę. Nie grymasząc.
No, to już wiadomo, że wylęgły się kolejne pisklęta, jeszcze przed Przesileniem Letnim. Z 17 jaj wykluło się 15 "ciplonek" zielonej nóżki. Kwoka jest pożyczona, od pani Mikołajowej. W pogodne dni prowadza swoją dzieciarnię na dworze, ale tak jak dzisiaj, wysiaduje z nimi w lamusie. Zasiadła niedawno jeszcze jedna kwoka, tym razem z naszego stada, choć wcale nie zielona nóżka, tylko leghornka. Nie wiem co z tego wyjdzie, bo się denerwowała na początku zmianą miejsca, wyrzucała jaja z gniazda, stłukła kilka. Przeniosłyśmy ją więc z resztą jaj do kurnika i tam siedzi od jakiegoś czasu spokojnie.
W niepogodę pchamy remontowe czynności do przodu. Maleńkimi kroczkami. Dwa słupy gankowe zostały wyczyszczone, wygładzone i pomalowane. I także założona przez nas osobiście (no, Ania była główną mistrzynią, ja przede wszystkim podawałam narzędzia jako "młotkowy" i podtrzymywałam to i owo) podłoga w łazience na górze, z resztek desek podłogowych, które zostały. Wyszły co do jednej. Zjechał już kurierem kupiony internetowo brodzik, kibelek i insze akcesoria. Powoli przymierzamy się do skoku tygrysa.
No, i jeszcze lodówkowy zbieg okoliczności... nie tylko z dzisiejszym wpisem pana Jacka... he. Trzy dni temu odmrażałam lodówkę, aby mogła przyjąć w siebie kolejny zapas mięsiwa na dłużej. Umyta, wysuszona, ustawiona i włączona do prądu zadziałała, ale na drugi dzień okazało się, że spływa wodą we wnętrzu. Przetarłam, wyczyściłam tak, jak umiałam i zdecydowałam się poczekać z konkluzjami co jest. Dzisiaj znowu zgromadziła się woda w dołku odpływowym. Ale jednocześnie coś się wydarzyło samo. Rano przy dojeniu, podeszła do płota nasza sąsiadka i przekazała Ani wiadomość, że pani Hela ma kłopot ze swoją lodówką, woda nie odpływa, zadzwoniła zatem do serwisu w Bielsku i tam powiedziano jej, że jest to drobna naprawa, najwyżej coś trzeba wymienić, ale że przyślą pracownika do domu, jeśli znajdzie innych klientów na usługę, bo inaczej nie opłaci mu się jechać (tu dzwonek!). Dostałyśmy numer i po obrządku Ania wykonała telefon do nadmienionej firmy. Najpierw nie zdradzając się, że w porozumieniu z drugą osobą. Padła kwota 50 złotych za dojazd (80 km w dwie strony). Wtedy wspomniała o drugiej osobie i pan raczył zniżyć kwotę do 40.
- Halo, ale chyba na pół wychodzi po 25 złotych! - upomniała się o swoje.
- Powiedzmy 30.
Nie dało się wynegocjować mniej, to nie te klimaty. Na Podlasiu coś takiego jak rywalizacja o klienta NIE ISTNIEJE! Za to polowanie na jelenia jak najbardziej!
- To kiedy mam się spodziewać kogoś od państwa? - spytała Ania. Nie wiedzieli.
- Teraz czy koło trzeciej?
- Tak, koło trzeciej.
15 minęła nam spokojnie na zakładaniu podłogi w łazience. I 16, i 17, i 18 też. W końcu zaczęło się trochę przejaśniać i kozy wyskoczyły na szybką przekąskę do lasu i sadu, tak samo kaczki i gęś. Odpuściłam sobie czekanie na naprawiacza lodówek, tylko wzięłam się w końcu za dojenie.
Zajechał po 19, gdy już kończyłam obrządek.
I wyjechał ledwie 10 minut później.
Przeczyścił rurkę odpływową. Zainkasował 20 złociszy za czynność i 30 za dojazd.

5 komentarzy:

  1. No, pięknie, że lodówka działa, ale 50 PLN to dużo. Ale aż mi się nie chce wierzyć, że żaden z Sąsiadów nie potrafił pomóc. Ja, pewnie poszukałbym najpierw we wsi jakiegoś ze smykałką do kombinowania, oraz jakim takim doświadczeniem lodówkowym i zaprosił na porobotnego kielicha. Jak do tej pory taki system się sprawdza i jest znacznie tańszy od serwisu.

    Naturalnie, zawsze jest opcja, że lodówkopacjent wyzionie swego freonowego ducha, ale pozostanie przynajmniej ta satysfakcja, że się go załatwiło własnymi ręcyma. :DDDDDD

    Pzdr

    OdpowiedzUsuń
  2. He, na mojej wiosce nie ma takich ze smykałką do lodówek. Do kielicha i owszem. ;-) Pozdrawiam, ES

    OdpowiedzUsuń
  3. :DDD Mogłyście trafić gorzej! Mamy takiego, starego kawalera Miecia po sąsiedzku.

    ZNA SIĘ NA WSZYSTKIM, WSZYSTKO MA (po trzy sztuki) I WSZYSTKO UMIE!!!!
    Prawdziwie przerażający i niebezpieczny człowiek.

    Ucieleśnienie i esencja "nauczania asertywności". :D

    Z dwojga złego już lepiej zapłacić 5 dych! :DDDD

    Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
  4. O tak, starzy kawalerowie na ogół są niebezpieczni. Już dawno zauważyłam. ;-) ES

    OdpowiedzUsuń
  5. Coś w tym jest, w tym braku zabiegania o klienta:(

    OdpowiedzUsuń