3 maja 2010

Dym


Kiedy wyszłam rano na taras buchnął we mnie intensywny zapach. Unosił się cudownie wokół domu i w całym obejściu. Kwitnie czeremcha, kilka ostatnich drzewek przy płocie cudem ocalałych od kozich zębów.
Przedpołudnie było spokojne i ciepłe, choć chmurne. Kiedy kozy pomknęły przez opłotki do któregoś z rzędu sąsiedzkiego obejścia zastałam za stodołą zgromadzoną rodzinną komisję, badającą zespołowo stan wędzonych właśnie wędlin. Zawołali i dołączyłam do komisji. Dostałam kawał świeżej, gorącej, ociekającej sokiem i tłuszczem kiełbasy i mniamniając, jak wszyscy odpowiadałam na pytanie czy już, czy jeszcze wyjąć z dymu.
Było pyszne.
Pogadaliśmy o przyprawianiu mięsa, długości wędzenia, także innego rodzaju wędzonek, wiszących w skrzyni na kijach, szynkach, baleronach i boczkach. W każdym razie świniak został przerobiony i ma starczyć do jesieni dla całej rodziny. Na jesień pójdzie pod nóż drugi wieprzek.

Stopiłam dzisiaj reklamówkę sadła, które byłam przedwczoraj dostałam. Wyszedł pełny garnek smalcu.
Łacio, który po świniobiciu niechlubnie się zapisał w dziejach pożycia sąsiedzkiego, bo napoczął kawał słoniny, myszkując po stodole nocą korzysta na wszystkim najbardziej. Wczoraj nakarmiłam go słoniną po brzegi (zjadł 3 pełne kocie miseczki!), dzisiaj powtórzył ten sam rekord z sadłem. Pomyślałam, że jest bez dna, ale mleko z wieczornego udoju już mu się nie zmieściło.
Tyle tłustości sprawia, że mam apetyt głównie na warzywa i owoce.

Popołudniu lunęło. A my na tarasie dymiącego grilla spokojnie odprawiłyśmy. Pieczona kaszanka z sąsiedzkiego kabana i chleb z serem, aninej roboty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz