Praca idzie swoim wiosennym tempem do przodu. Postanowiłyśmy wszystko robić systematycznie i bez wysilania się. Codziennie coś.
Po postawieniu tunelu, przygotowaniu gleby i obsianiu powierzchni przyszła pora na grządki. W ogródku przydomowym właściwie niewiele trzeba robić, bo są gotowe, wzniesione i odeskowane. Nawet trochę zeszłorocznej zieleniny odbija na nich pod nakryciem z włókniny. Pasternak, pietruszka, seler naciowy. Ale Anna nie byłaby sobą, gdyby nie postawiła choć jednej nowej wzniesionej. Toteż szpadel w dłoń, odkryłam nim miejsce z czarnoziemu, Anna przywiozła z lasku kawałki powalonej przez wiatr brzozy, nadgniłej już i rozkładającej się pięknie. Kora zdjęta poszła do zapasów służących łatwej rozpałce w piecu, a reszta na dno grządki. Potem dwie kostki siana, specjalnie zostawione na zimę na dworze, aby nabrały wilgoci, starych liści z kupki jesiennej, na to obornik i nakrycie z czarnoziemu na wierzch.
Sekatorem ostrzygłyśmy też krzaki porzeczek ze starych częściowo uschłych, a częściowo obrośniętych żółtym mchem gałązek, i młode drzewka ze zbędnych pędów też.
Dzisiaj zaczął powstawać nowy wał w sadzie wzdłuż tunelu, na rozłożonych na trawie tekturach, które Anna ściąga w tym celu spod sklepu spożywczego (po to, aby trawa pod spodem zgniła, a nie przerastała). Dnia nie starczyło, aby skończyć, zresztą zaniosło się na deszcz. I bardzo dobrze, bo pięknie podleje zawartość grządek, które w ten sposób nabiorą mocy przetwórczej i nie trzeba ich będzie potem podlewać. Anna zasiała także bób. Bobu nigdy dość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz