Zacznę od opowieści dziwnej treści. Jakieś 25 lat temu, gdy stałam dopiero na progu wielkich zmian w swoim życiu i to całkiem nieoczekiwanych (acz obliczonych zawczasu w horoskopie kiedy przypadną), rozrywałam się latem robiąc sobie wycieczki rowerowe po okolicznych wioskach. Nie muszę dodawać, że nie było to na Podlasiu, ale gdzieś w odległej galaktyce. Okolice były (i są nadal) dobrze zalesione, więc zazwyczaj moim celem był jakiś las i ulubione miejsce w nim (jeziorko, staw, szczególne drzewo). Pewnego razu wybrałam się w swoje ulubione miejsca z przyjaciółmi z wielkiego miasta. Trafiliśmy do wioski dalekiej od szosy, niewielkiej, śródleśnej, zabudowanej klasycznie drewnianymi chatami. Jedna z tych chat była niezamieszkana i moi znajomi popadli w rozmarzenie. Pustostan pozwolił im zajrzeć w zakamarki, których nie znali.
Poza tym w obejściu, na samym jego środku rosło ogromne stare drzewo. Gigantyczny dąb. Drzewo życia. Był tak wysoki, że zadarłszy głowę nie widziało się jego czubka. W trójkę ledwie objęliśmy go rękami. Przyjaciel z zamiłowania fotograf usiłował daremnie zdjąć giganta.
Tej nocy miałam szczególne sny. Dotyczyły owego drzewa. Wyśniło mi się życie tamtejszych mieszkańców i zrozumiałam, że ich dusze nadal trwają, uwięzione w owym drzewie! Zmarli mieszkańcy chaty nie odchodzili do nieba, a żyli w nim dalej w jakimś swoim codziennym udręczeniu. Postanowiłam ich uwolnić, nie miałam wyjścia, bo spać nie dawali, więc porobiłam jakieś swoje modlitwy i prośby. I nagle poczułam chłodny powiew i wreszcie mogłam spokojnie zasnąć do rana.
Minął tydzień i moi przyjaciele z wielkiego miasta znowu się zjawili. Kolega fotograf był tak zafascynowany, że znowu zażyczył sobie wizyty w owej wiosce i ujrzenia dębu. Miał ze sobą lepszy aparat. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy na miejscu zastaliśmy owo wspaniałe drzewo leżące bezsilnie jak długie na ziemi! Upadło tak, że nie zrujnowało niczego w obejściu, żadnego budynku ani nawet studni. Okazało się, że w środku było prawie puste.
Zapytaliśmy na wiosce co się stało. Jakiś staruszek z sąsiedztwa opowiedział, że w tygodniu zdarzyła się niewielka ale nagła burza, zagrzmiało, lunęło i pojawił się jakby znikąd silny wiatr, ale zakręcił się tylko tutaj, w owym obejściu. I drzewo cicho upadło...
Dlaczego o tym teraz piszę? Ano nasz stary klon, drzewo życia zasadzone przez poprzednich właścicieli długo przed wojną, sypie się. Zaczął w styczniu, gdy wielki nadłamany konar pękał kilka tygodni nad drogą na zapleczu, aż wreszcie runął na ziemię. Konar został pocięty i zagospodarowany, ale okazało się, że to nie koniec.
Na Prima Aprilis przyroda postanowiła zrobić dowcip i nagle po suchej zimie sypnęła obficie śniegiem. Białe płaty padały całe popołudnie. Było na tyle ciepło, że śnieg był mokry i ciężki. W nocy zbudził mnie szczególny huk czegoś ciężkiego przesuwającego się jak gdyby po dachu. Jeśli był to śnieg, to musiało go być dużo. Nad ranem pojawił się drugi raz podobny dźwięk. Obudzona domowniczka poszła zobaczyć. Okazało się, że pod śniegiem złamała się stara śliwa węgierka rosnąca przed tarasem, dająca nam najsłodsze śliwki, jakie w ogóle jadłam.
Od nocy trwał brak prądu i wody,
ale wodę na szczęście szybko naprawili. Do rana napadało mnóstwo śniegu, ciężkiego,
wilgotnego. Brnęłam w nim po kolana, wsypywał się do kaloszy.
Obrządek był wyczynem.
Potem Anna poszła odśnieżać długi
tunel. Poradziłam jej wziąć szczotkę na kiju, którą unosiła
folię od środka i śnieg łatwo opadł. Cieplica również ocalała.
Za to mały tunel w obejściu przy drodze, z którego nie
ściągnęłyśmy folii na jesień załamał się pod ciężarem
śniegu, który zsunął się z dachu komórki.
I poza tym kolejny duży konar klonu upadł, ocierając się w nocy o ścianę północną domu, na szczęście nie uszkodził ani przewodu elektrycznego ani wozu, który pod nim stoi. Wielka gałąź wpasowała się idealnie w drogę tylną między domem a ziemianką.
Prąd włączyli po 14-tej drugiej doby. Piękny słoneczny dzień, noc była mroźna i śnieg stwardniał, w ciągu dnia zmiękł i osunął się ze wszystkich dachów z hukiem, tworząc wysokie kopce u stóp budynków. Drób wreszcie wypuszczony z kurnika, poradził sobie, przemieszczając się dróżkami przez nas wydeptanymi.
ale niesamowita historia z tym drzewem...ciekawa jestem, w jaki sposób ich uwolniłaś z niego?
OdpowiedzUsuńA zwyczajnie, pacierze odmawiam. Czasem intuicyjnie coś powiem. :) ES
UsuńAż zazdroszczę takiej ilości śniegu. U nas niestety niewiele spadło, a sucho było już okropnie. Teraz trochę deszczem zacina.
OdpowiedzUsuńDrzewo jak człowiek albo umiera ze starości, albo z chorób, albo z ludzkiej głupoty.