Najpierw oczywiście zniosłam drewno, nabiłam piec c.o. po brzegi i odpaliłam ogień. Już po kilkunastu minutach ruszyła pompa elektryczna i rozprowadziła po pokojach ożywcze ciepełko.
W takim razie mogłam się zająć przygotowywaniem ulubionej wyżerki.
Zaczęłam od porąbania żeberek koźlęcych siekierką na pieńku pod tarasem, podzielenia ich na drobne kawałki i zamarynowania na krótko, skropione octem jabłkowym, w ziołach i przyprawach. Lubię ostro.
Te pozostawiwszy do zmacerowania, zajęłam się drugim z kluczowych składników ulubionego obiadu.
Kluski ziemniaczane kładzione na wodzie, bezglutenowe
Składniki:
Ziemniaki obrane niekrojone w ilości akuratnej dla czterech osób, bądź dwóch na dwa dni, czyli ok. 1 kg
2 łyżki mąki ziemniaczanej
2-3 łyżki mąki bezglutenowej (sprawdza się każdy rodzaj, ryżowa, kukurydziana, bądź gryczana)
2 jaja
1 łyżka soli kamiennej niejodowanej
Ziemniaki ucieramy, w proporcji 1/2 raz na tarce drobnej, a raz średnio grubej (żeby się nie przemęczać). Najlepiej zrobić to na durszlaku, wtedy utarta masa od razu obcieka z wody. Żeby wyłapać cenny krochmal stawiamy taki durszlak w misce. Masę ziemniaczaną solimy 1 płaską łyżką soli kamiennej i mieszamy, przyspiesza do wydzielanie wody. Po jej odlaniu z miski mieszamy treść ziemniaczaną z pozostałym na dnie krochmalem. Dodajemy odpowiednie ilości mąki ziemniaczanej i bezglutenowej, wbijamy jajka i energicznie mieszamy całość łyżką.
W tym czasie wstawiamy garnek z osoloną wodą na ogniu i zagotowujemy. Kiedy woda wrze ostrożnie i powoli, aby nie przerywać wrzenia wrzucamy masę ziemniaczaną, zwyczajnie czerpaną łyżką, do wody. Zostawiając takie nieduże kupeczki w jednym miejscu. One opadają na dno, ale niedługo się podniosą. Po kilku minutach, gdy już wszystkie kluski pływają wyławiamy je łyżką cedzakową z wrzątku na talerz.
Woda po kluskach jest gęsta od krochmalu, proszę się nie dziwić. Ja wykorzystuję ją z powodzeniem, jako dodatek do karmy dla drobiu. Ptaki to uwielbiają!
Uwaga: jeśli kluska nie trzyma kształtu i rozpuszcza się w wodzie to znak, że trzeba dodać składników zlepiających, mąki, albo jaja. Dlatego ja najpierw upuszczam jedną małą próbną kluseczkę i sprawdzam, jak się ma we wrzątku. W drugą stronę też można przedobrzyć i kluski wychodzą zbyt ścisłe, ale na ciepło dają się zjeść, gorzej z nimi na drugi dzień, po odgrzaniu. Swoją drogą odgrzewane kluski są równie pyszne, i świetnie smakują po prostu ze skwarkami i cebulką.
Drugim składnikiem mojego ulubionego obiadu jest sos, i do niego zabieram się w podobnym czasie. Można czynności zgrać ze sobą. Kiedy utarte ziemniaki odsączają się, my już stawiamy patelnię na ogień.
Sos z żeberek koźlęcych
Składniki:
Żeberka koźlęce, pokrojone i zmacerowane wcześniej w occie jabłkowym i ulubionych ziołach
2 łyżki smalcu lub garść pokrojonej na skwarki słoniny
1 marchew
1 pietruszka
1/2 niedużego selera
1 cebula
Garść pokrojonej w kosteczkę dyni
2-3 suszone grzybki
Przyprawy: liść laurowy, kilka ziaren ziela angielskiego, pół łyżki soli, pieprz prawdziwy, pieprz cayenne, odrobina kozieradki, tymianku, majeranek, czarnuszka, albo co się lubi najbardziej.
Na rozgrzany tłuszcz na (bezwarunkowo) żeliwnej patelni układamy żeberka i smażymy dotąd , aż mięso się zrumieni. Pod koniec smażenia dodajemy pokrojoną cebulkę, aby nabrała smaku.
W tym czasie w osobnym garnku wstawiamy wodę na sos, tyle, żeby zakryła mięso, wrzucając do niej pokrojone drobno warzywa, grzyby suszone oraz podstawowe długo gotujące się przyprawy. Zagotowujemy. Kiedy zacznie wrzeć przeważnie już żeberka są gotowe na patelni do wrzucenia do wody. Dodajemy je razem z cebulą i tłuszczem. Gotujemy pod przykryciem, aż mięso zmięknie. Zazwyczaj, przy koźlęcinie jest to więcej, niż godzina, nawet półtorej. Pod sam koniec dodajemy inne ulubione przyprawy, które nie lubią długiego gotowania, bo tracą wtedy smak.
Podajemy na stół, gdy sos upajająco pachnie, a mięsko odchodzi łatwo od kości.
Kluski ziemniaczane kładzione polane sosem z żeberkami, najlepiej smakują z dodatkiem surówki bądź kiszonki, albo kwaszonki.
U nas króluje ostatnio w roli dodatku ostre czosnkowo-paprykowe kim-ći z kiszonej kapusty pekińskiej, ale już się gotowią i smaku nabierają inne kapuściane cuda. O nich napiszę przy innej okazji.
Dla pobudzenia smaku można się wcześniej uraczyć dojrzałym czerwonym winem z aronii, bądź aroniowo-winogronowym.
Ewentualnie zostawić sobie buteleczkę na po ulubionym obiedzie.
Z tymi odgrzewanymi kluskami to racja. Są świetne, nieraz bardziej smakują niż świeżo ugotowane.
OdpowiedzUsuńU nas dziś w ten mroźny zimowy dzień zupka krem dyniowa z grzankami :) rozgrzewa cudownie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ja w sprawie poprzedniego wpisu - dobry tekst, taki prosty i oczywisty, że nic tylko się na wieś przenieść.Czy naprawdę to wszystko tak poukładane u was było - mam na myśli tak po kolei- teraz dom,potem kurnik, potem ogrodzenie ?Ja znam to z własnego doświadczenia - ogrodzenie zanim skończone zdążyło się już uszczknąć "zębem czasu", a dom po 15 latach wciąż wymaga wykończenia, po drodze pojawiły się konie i córka....Po za tym zgadzam się ze wszystkim i podpisuję "obiema ręcami" wolnymi po zaniesieniu wiader z wodą do koni. A tak na marginesie - czapki z głów przed wami za te temperatury, którym stawiacie czoła - my tu na Opolszczyźnie przy - 20 mówimy szeptem -ze zgrozą, a jak się utrzymuje - 6 w ciągu dnia to nazywamy to cholerną Syberią...Wegetarianie żyjący na wsi, no cóż - to trochę nie bardzo, ciągle się człowiek o te "sprawy mięsne "jak o rafy koralowe rozbija....
OdpowiedzUsuńMówisz o szczegółach, które są wszędzie. No, może jedynie nie w mieszkanku w bloku, gdzie robisz remont raz na kilka lat i jedynie pucujesz. Może to ci się marzy? Bo wyczuwam ton zmęczenia, w tym co piszesz. Oczywiście, że wciąż na wsi jest coś do zrobienia. Gospodarstwo nie jest po to, aby je postawić i odkurzać i pucować na glanc. Ono żyje. Pracuje. Zużywa się, wymaga napraw, inwestycji. Dając życie i pracę mieszkańcom, to jest w nim najważniejsze. Co do wegetarian na wsi, nie tyle przeszkodą są mięsożerni sąsiedzi i tzw. opinia, bo i na wsi mieszkają jarosze i wieśniacy nie tacy do tylu z modą są, ale kwestia ekonomiki. O wiele trudniej jest postawić gospodarstwo na nogi szybko, i na tyle, aby żywiąc gospodarza zarabiało jeszcze na siebie (nie mówię o zyskach, ale o gotówce, która pozwala funkcjonować na co dzień). To przy dwojgu rąk i zmienności aury tak, że jakieś planowane plony mogą zwyczajnie się nie udać, po prostu ogromne zadanie. Trzeba mieć ciągle możliwość zarabiania poza ziemią i dożywiania się poza własnymi plonami. I tylko tyle. ES
Usuń