Było ich dwóch. Czarny i czerwony. Dwie wielkie nadęte piłki, a raczej piły samonadmuchujące się i parskające jak dawne parowozy, gdy wypuszczano z nich nadmiar pary przed odjazdem z peronu (może ktoś jeszcze pamięta? ja pamiętam, bo taki stawał zawsze na torze koło boiska piłkarskiego w mojej rodzinnej miejscowości i dawał różne sygnały dźwiękowe, gdy nasi gola wbili), a potem gulgające namiętnie wokół siebie. Skąd Indianie pólnocnoamerykańscy z pewnością swoje indiańskie okrzyki wzięli, tudzież puszenie się w ptasich piórach, przez naśladownictwo. W ogóle nawiasem mówiąc najczęściej spotykany drób miejscowy bywał często natchnieniem dla rdzennej ludności, co do zwyczajów, muzyki, dźwięków i strojów. Nie na darmo zielononóżka była swego czasu oznaką polskiego patrioty.
Od dzisiaj jest jeden. Czerwony.
Czarny musiał odejść. Gdy jest dwóch, to nawet, gdy są dwie panny do wzięcia, to bardziej pilnują siebie nawzajem, żeby blokować swoje wobec nich posunięcia, niż zajmują się sprawami właściwymi na wiosnę.
Na razie daleko nie wylądował. Bo w zamrażarce. Ponad pięć kilo, tyle wiem, bo więcej moja elektryczna waga nie obsługuje. A taki wydawał się mikrus jeszcze w zimie!
Chyba tytułem wyrównania energii, jedna z jenduszek jajo dziś po południu uroczyście zniosła. Duże, kropkowane.
no to będzie jedzenie...
OdpowiedzUsuńsmutny bywa los nadliczbowych facetów w stadzie; oby ten szczęściarz, który pozostał przekazał wyłącznie dobre geny...
OdpowiedzUsuń