22 czerwca 2014

Niedzielny opad, czyli nie szwedzki potop

Ta sama pogoda co wczoraj, przelotne opady. Goście zebrali się do powrotu, więc i nas wzięło na jakąś niedzielną wycieczkę. Zadzwonił niespodziewanie kolega i ustaliliśmy znowu spotkanie w Mielniku. Kończył się tam dzisiaj trzydniowy zlot wojowników Słowian, Bałtów i Wikingów. Miało być jeszcze gędźbowanie. Czemu nie posłuchać? Pojechałyśmy. Kilka kilometrów przed Mielnikiem złapał nas deszcz.
- Pewnie zaraz skończy padać, zobacz widać koniec chmury - stwierdziłam.
Nie było jednak tak łatwo. Kolega ukrył się ze znajomymi w restauracji, aby przeczekać opad. Wymieniliśmy wartości i poszłyśmy w tym samym celu zrobić zakupy do marketu. Lało jak z cebra. Z wzrastającym impetem. Istne oberwanie chmury.
W końcu ustało.
I natychmiast wyszło piękne słońce, niebo błękitne, niewinne. Zostawiłyśmy samochód przy cerkwi i zeszłyśmy drogą w dół ku stadionowi, gdzie wyżej wzmiankowany zlot się odbywał, według jedynego plakatu reklamowego, jaki udało nam się znaleźć.
Na dole okazało się, że umiejscowiony u stóp góry zamkowej teren obozowiska wojów został dokładnie zalany, zrobiło się grząsko i nie raz trzeba było skakać przez kałuże i szybko przebierać nogami, żeby do butów się nie nalało.
Wojowie byli w rozsypce i najwyraźniej gotowi na ewakuację. Nikt nie myślał o gędźbowaniu, tylko ogarniał dobytek. W trawsku można było znaleźć porzucone bezładnie dzidy i młoty Tora. Paliło się jedno ognisko i ktoś coś pitrasił na ruszcie. Tyle.
Zawróciłyśmy. Przy skoku przez kałużę stąpnęłam w trawę podstępnie nasiąkniętą wodą, woda wlała się do buta. 
I taka to była nasza wycieczka niedzielna. Po-kupalna. Żywioł wody jednak się zamanifestował w znacznej obfitości. W drodze powrotnej oceniłyśmy siano, już skoszone na kolejnej łące bobrowej, z której można by je zwieźć. Od wczoraj wlało się w pokos już sporo deszczów. Tyle, że jest prawie stale wiatr i po deszczu słońce, więc przesycha po każdej zlewce. Wzięłyśmy po garści, aby sprezentować kozom i sprawdzić, czy jedzą. Wianków już nie było gdzie puścić, bo u nas w tym czasie wcale nie padało. Za to, na poprawę nastroju, zajęłam się dosładzaniem wina z mniszka i przy okazji zlałam z gąsiora buteleczkę do konsumpcji.
Oj, kupała, kupałła!

3 komentarze:

  1. I ja dziś doświadczyłam burzy na Podlasiu, choć nie w Mielniku...

    OdpowiedzUsuń
  2. U nas wianki się wije i wiesza, puszczanie niekonieczne. Ale winko z mniszka jak najbardziej do delektowania :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. A my Kupalnockę spędziliśmy prawie dokładnie po przeciwnej stronie Polski - w Cedynii :D Przez trzy dni na zmianę moczyło nas i przygrzewało, ale powódź przyszła jak już gnaliśmy z powrotem :) Widziałam zdjęcia znajomych z imprezy w Mielniku i jestem pod wrażeniem, wygląda na to że rekord Wolina został prawie pobity ;) Szkoda, że tak wyszło, bo sporo ciekawych rzeczy się zwykle przy takich okazjach dzieje i dużo można podpatrzeć :) Pozdrowienia z kartoflisk Pomorza Srodkowego! ;|

    OdpowiedzUsuń