12 marca 2011

Aktywność

Pracowita sobota. Początek sezonu dojenia jest zawsze trudny. Młodzież spanikowana zmianami, odseparowaniem od matek, stare niecierpliwe, nie znające swojej nowej kolejki. Co rusz któreś wyskakuje z boksu, trzeba je pacyfikować i stopniowo, w porządku, który ma być trwały do następnej zimy, karmić, poić i doić, każdą na osobności. Matki pamiętają to jako przyjemność (można się spokojnie napić i najeść, a także doznają ulgi w napiętych od mleka wymionach), więc nie ma z nimi problemu. Jedynie młode szaleją. W sumie poszło dobrze. Nie zdajałam kozuch jeszcze do końca, aby nie zabierać koźlętom możliwości possania, zebrałam rano jakieś 5 litrów mleka, po południu pół litra (zestresowane koźlęta w dzień dopuszczone do matek starannie je wycyskały).
Na pierwszy rzut mleko zaspokoi nasze apetyty po zimie, pod różną postacią. Uwielbiam np. w niedzielę rano zagotować sobie kawę zbożową na kozim mleku (bez dodatku wody). Słodzę ją niewielką ilością sztucznego miodu lub cukru i popijam tym nektarem (spróbujcie kiedyś!) kanapkę śniadaniową, najlepiej teraz z jajem gotowanym na twardo i szczypiorkiem. Żywa boskość.
Do obiadu częstym u mnie dodatkiem jest kwaśne mleko. Ania dolewa sobie świeżego mleka do prawdziwej kawy, w miejsce śmietanki. Koty napełniają najchętniej brzuszki ciepłym mlekiem prosto z udoju. Podobnie jak i ja.
No, a z kwaśnego mleka - twarożek. Łączony ze szczypiorkiem, czosnkiem, cebulką, różnymi ziołami. Przeróżne warianty. Twarożek przygotowuję tak, jak moja Mama to robiła. Opiszę ten prosty sposób, gdy już go zrobię.
Kiedy się nasycimy, tym i jeszcze budyniami, zupkami mlecznymi i co tam jeszcze Bozia dała w Swojej łaskawości, pomyślę o jakimś serze podpuszczkowym. O tej porze roku wychodzą i przechowują się najlepiej u tych, którzy jeszcze nie mają profesjonalnej dojrzewalni.

W południe kozy wyszły przed oborę. Szybko znudziły się ogryzaniem sosnowych gałęzi i za przywództwem doświadczonej Kazi wyruszyły sprawdzić, jak się ma pastwisko. Koźlęta biegły za matkami z wielkim spanikowanym bekiem, po części wyrażającym strach, a po części fascynację nowością. Obeszły połowę sadu, zagryzły jakimś zgniłym jabłkiem, które wychynęło spod śniegu, po czym poprowadziłam je drogą na ugór. To jest przezabawne uczucie, jak prowadzisz za sobą stado prawie 20 kóz w różnym wieku i ono biegnie truchtem za tobą, pobekując i żywo reagując na znajomy ton głosu. Wołam je nim zawsze tak samo. "Koooozy! Koooozy! Chodźcie-chodźcie, idziemy-idziemy, dobrze wam idzie!". Znają tę melodię, działa na nich jak głos fletu fakira na węża.
Po drodze minęłyśmy gąskę, ze szczęściem wypisanym na dziobatej gębusi, wysiadującą po środku największej kałuży. Wyszła z niej wkrótce jako gęś rasy brudnej, ale wyschła szybko, wystawiając się na słońce, a błoto z niej dziwnym sposobem odpadło, odkrywając śnieżny kolor upierzenia...
Na ugorze kozuchy przegryzły kilka gałązek brzozy i zaszyły się na obrzeżach lasu przy drodze, zagryzając sosnowe igły porostami z kory drzew. Następnie Kazia znajomą sobie dobrze drogą od zaplecza zaprowadziła stado z powrotem do obejścia. I już wszystkie z zaspokojoną ciekawością zajęły się rzuconymi na resztki śniegu przed oborą gałęziami z wycinki lasu.

Po tym wszystkim Ania wzięła się za listwowanie trzeciego pokoju. Oczywiście beze mnie nie mogło się obejść. Jestem w tych sprawach nieodzownym Przynieś Wynieś Pozamiataj, czyli Młotkowym.
Zeszło nam tak do drugiego dojenia. I karmienia Braćków. Którzy żwawi się okazują i zabawni nad wyraz, zwłaszcza, gdy próbują chodzić po terakocie (rozjazd czterech nóżek na cztery strony świata murowany) albo lakierowanej podłodze. Piją mleko ze strzykawki tak zgrabnie, jak żadne nasze dotychczasowe koźlę, z czego wnosimy, że potrzebują tego.
Walentynka, ich matka, po dostawach cukrowych ma się lepiej, zniknęło prawie od razu drżenie mięśni i polegiwanie, ale nie zmienia to faktu, że jest pereszadką (pierwiastką) i dwójka na początek mocno ją nadwyręża pod względem mleczności.

Ania zdążyła jeszcze przyciąć ukośnicą deski do oszalowania ściany w trzecim pokoju i padłyśmy...

W komputerze zaś czytam o zapowiedziach przemieszczania się chmury radioaktywnej znad Japonii (Niemcy spodziewają się jej już po tygodniu, Rosjanie na Kamczatce raptem jutro, a nasi w ogóle niczego się nie boją). Trzeba uważać, jednym słowem. I gdy będą jakieś opady siedzieć w domu i nie wypuszczać zwierząt na zewnątrz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz