30 czerwca 2010

Lewica pracująca

Pieca nie udało się ukończyć w standardowych trzech i pół dniach. Stoi już 14 rządków kafli, brakuje piętnastego wieńczącego dzieło. Zdun walczy pilnie, choć to człowiek starszy i schorowany. Pracuje po 12 godzin na dzień, od siódmej do siódmej. Je bardzo mało, bo mu szkodzi. Ale wypala paczkę papierosów. Co rano wypija na czczo jedno lub dwa jaja od kur, które hoduje. Twierdzi, że jaja od zielononóżek to reklama, bo jaja od wszelkich kur chodzących swobodnie po świecie nie mają cholesterolu, tylko te z fermy. (Podobne przekonanie mają tutejsi chłopi co do słoniny ze swojskiego kabana, którą zajadają się w formie marynaty w soli i ziołach). Pije kozie mleko bez obrzydzenia, z przyjemnością.
- Zakuricie? - pyta chłopaków pracujących przy szalowaniu i ci mówią: "Zakurzym, szczo nie?" i przystają w robocie, wchłaniając dym w ponad 30-stopniowym upale. Gładko przechodzi z polskiego na gwarę ruską tutejszą i rozmawia z każdym jego miejscowym dialektem, nawet tego za bardzo nie zauważając.
Interesuje się polityką i historią. Lewicowiec. Ogląda białoruską telewizję i stwierdza:
- Oni tam mówią całkiem co innego, niż w naszej. Co innego i inaczej. Albo rzeczy, o jakich u nas nikt nie mówi. Ciekawe programy mają. U nas ciągle jakieś amerykańskie filmy, wybuchy, strzały, przewrotki samochodem, a u nich dokumenty co się dzieje na wioskach, w Moskwie, albo co to ludzie nie wymyślą.
Będzie głosował na Komorowskiego.
- My tu nie damy przejść Kaczyńskiemu. To fanatyk. Co prawda, nie głosował by ja tak, ale mój kandydat nie żyje. Szmajdziński znaczy. No, to wybieram przeciw fanatykowi.

Chłopcy oszalowali dzisiaj cztery ściany do połowy, licząc od dołu. Ja pomalowałam kilkadziesiąt desek drewnochronem. Dom nabiera z wolna projektowanego wyglądu, choć jeszcze wymaga obróbki okien, drzwi i pomalowania tarasu i ganku.

29 czerwca 2010

Szczo bude i szczo ne bude

Rozmowa mężczyzn przy zwózce siana, w przerwie na polu, przy nalewce pitej z dyżurnego kieliszeczka wieszanego zawsze na gałązce wierzbowego krzaka.
O wyborach. A jakże.
- Na kogo głosował ty?
- Na Leppera.
- Ja też.
- I ja też. Boć to wsio jedno chu...ostwo, ale na kogoś treba było. Nu, teraz trudno wybraty. Ni jeden, ni drugi nie podobajet`sia dla mene.
- Nu, ja dumaju szczoby tak obu krzyżykiem naznaczyty i wsio.
- I dla mene to pryszło w głowu, ale treba wybraty, treba.
- A gdyby tak cełyj naród obu przekreślił, to możet by treba wybory powtóryty? I innych wybraty?
- Nu, chłopy to możet i by tak zrobiły, ale te miastowe to inaczej myślą, zaraz kłótnie, dyskusje i niczewo nie bude z toho.
- Nu, tak...

28 czerwca 2010

Efekty

Hejho hejho, do pracy by się... nie szło, łoj.
Efekty dzisiejsze:
6 rzędów kafli w piecu, idzie powoli, bo każdy kafel w innym rozmiarze i trzeba szlifować. Ale palenisko i drzwiczki już zamontowane i obudowane, teraz lecą komory wewnętrzne.
Ponadto czwarta ściana olistwowana, ocieplona, zafoliowana. Dół obrobiony blachą. Zaczęli kłaść deski szalowe od frontu.
No, i najważniejsze, siano z łąki zebrane, skostkowane, załadowane na 2 przyczepy, przywiezione, rozładowane i ulokowane w wolnym boksie w oborze, w lamusie obok i na stryszku stodółki.
Wsio, nie licząc zwykłych codziennych prac (ser, gotowanie, zmywanie, karmienie zwierząt, dojenie, pasienie i prace firmowe).

27 czerwca 2010

Niedziela

Z okazji niedzieli pospałam sobie do ósmej. I tyle mojego.
Potem zryw. Dojenie, doglądanie serów, naszykowanie mleka. Po śniadaniu firmowa praca, konieczna do wykonania. Czyli krojenie materiału na torby reklamowe. Tu taras sprawdza się idealnie. W poprzednich latach szycie w ciasnej chacie na Dąbrowie to była udręka i wielodniowa codzienna gimnastyka. Teraz rozłożyłyśmy na tarasie blat z płyty osb przeznaczonej na podłogę na poddaszu, i bela świetnie się rozwinęła do przycięcia elektrycznym nożem krajalniczym.
Zaraz potem (i nakarmieniu obu kwoczek z dziećmi) wyruszyłyśmy na bobrową łąkę. Z kaloszami, drewnianymi grabiami i butelką wody z kranu.
Przewrócenie siana na przestrzeni prawie hektara (już na to brakujące "prawie" zabrakło siły) zajęło nam trochę ponad 2 godziny.
Poranne zachmurzenie rozeszło się i czyste niebo upstrzyły zwyczajne po Bożemu i wróżące pogodę białe baranki. Raz tylko przeleciał nam tuż nad głową dwupłatowiec pograniczników. "Wopki czuwają" - jak mawiają tutejsi.
Idzie z wolna na upał.
Siano okazało się całkiem niezłe. Z wierzchu podeschło w ciągu dwóch ostatnich dni na wietrze, i przewrócone powinno być dobre do zebrania za 2 dni. Jeśli Bozia deszczu nie ześle.
Samo przewracanie nie było tak męczące, co latające zawzięcie wokół głowy i ramion muchy, krwiopijcze i boleśnie kąsające nadwodne pawęty i oski. Z początkiem lata komarów wyraźnie ubyło.
Łąka podeschła nieco, ale miejscami ziemia zasysa jeszcze kalosze, a spod nóg wybiegają co rusz zielone żabki i czarne ropuchy.

Na ten gorący czas różnych pilnych robót do wykonania nakłada się również zbiórka i zwózka siana... Ania telefonicznie uzgodniła dalsze czynności z pomocnym i zmechanizowanym sołtysem z B.
Po powrocie czekało mnie robienie sera. Ugotowałam też z rozpędu obiad na jutro (mianowicie rosół z koguta), żeby mieć więcej czasu na inne prace.

26 czerwca 2010

Dobra podstawa

Kolejny dzień ciężkiej pracy, od świtu. No, bo trzeba było wstać wcześniej, nakarmić zwierzynę i wydoić kozy, które płoszą się wobec obcych i hałasów na podwórzu. Ponieważ w nocy ze zmęczenia prawie wcale nie spałam, wyrwana o świcie przez budzik popłakałam się na dobry początek.
Zdun okazał się punktualny. To plus. Następnie zapytał, czy może rzucać pety gdzie bądź, czy może dostanie popielniczkę. Kolejny plus. Poprzedni zdun, mimo dwóch popielniczek podstawianych mu pod nos gasił pety gdzie popadło, nawet w garnku (jeszcze wtedy używanym, od tej pory już nie).
Zgodził się łatwo, aby rozłożyć na podłodze ochronną warstwę gazet (poprzedni krzywił się, po czym z lubością zapaćkał każdy wolny fragment podłogi w kuchni, przesuwając to, co leżało na podłodze w kąt).
Ciął i szlifował kafle na dworze i z każdym wychodził na zewnątrz, i nawet gdy położył już kafel bez wymaganego wycięcia, rozebrał kawałek ścianki, żeby nie kurzyć w pokoju (poprzedni zdun rżnął i szlifował kafle i w kuchni i w pokoju, jak mu przyszła fantazja, a gdy zwróciłam mu uwagę orzekł, że przecież ten dom jest i tak w remoncie, a na wieść, że w tym syfie będziemy jeszcze zimować i wiosnować wzruszył ramionami i robił swoje).
Nie pije. Ma nadżerkę żołądka (tu innych niepijących raczej nigdzie się nie spotka). Pracował z niewielkimi przerwami na odpoczynek i jedzenie od 7 do 18.
Co prawda musiałyśmy mu pomagać. Ania miesiła glinę przy pomocy elektrycznego przyrządu, nosiła kafle i myła cegły ze starego pieca. Trzeba też było ukopać piasku w piaskowym dole w lesie za chatą i przywieźć go taczką. Na mycie cegieł i ja się załapałam, gdy pojechała do kaflarni wymienić kafle narożnikowe, bo nie pasowały do kafli środkowych o milimetr.
Tym sposobem stanęły dziś podstawy pieczki i trzy dolne rzędy kafli. Będzie nieco mniejsza, niż poprzednia, ale i zgrabniejsza.

Poza tym brygada szalunkowa założyła wełnę mineralną na trzech ścianach chaty i pokryła ją folią paroprzepuszczalną.
Ponieważ na czwartą ścianę zabrakło listew, dojechały dzisiaj brakujące i pomalowałam je środkiem grzybobójczym.

25 czerwca 2010

Nie nadążam

Dzień zaczął się od niespodziewanego przyjazdu (odkładanego z dnia na dzień od początku tygodnia) brygady szalunkowej. Chłopacy rozłożyli sprzęt, a potem przycinali, przybijali, wymierzali listwy pod szalunek do późnego popołudnia. Ledwie odjechali zgłosił się zdun. Ania przywiozła była właśnie ze sklepów siemiatyckich resztę wymaganych materiałów do pieca (drzwiczki, ruszt, cegły szamotowe i zwykłe, kafle narożnikowe i zwieńczające). Zdun z miną, którą mógłby studiować sam Michael O`Rourke orzekł, że ok, jutro zaczyna. O siódmej rano.
W piątek zły początek, w poniedziałek to Dzień Dyszla (czyli dzień targowy w Kleszczelach), zatem rozpoczynamy w sobotę, a jakże.
Wyciągnęłyśmy glinę, kupioną jeszcze za budowy kuchni kaflowej i zalałyśmy ją wodą. Stare przedwojenne cegły ze zburzonej pieczki mogą się jeszcze nadać na podstawę nowej.
To wszystko pikuś, nawet, gdy doda się do tego dojenie kóz, robienie sera, gotowanie obiadu dla czterech chłopa, karmienie zwierząt i zmywanie naczyń. Jednocześnie bowiem ruszyły konieczne do wykonania na określony termin prace firmowe (sitodruk, szycie, pakowanie i wysyłka książek, fakturowanie, uzdatnianie projektów grafików, aby dały się wydrukować na materiale i były widoczne). Z tego wszystkiego własnie żem sobie przypomniała i żal mnie ogarnął. W nawale pracy umknął mi czas, dzień i godzina, i umówiona z kimś pora na seans wróżbiarski.

24 czerwca 2010

Męski kompleks

Pominę sprawę pogody. Siano moknie bowiem i pewnie niewiele z niego da się zebrać.
Za to powiedzmy-Sławko zjawił się o pierwszej, dawno po umówionym czasie, gdy już zajęłyśmy się innymi sprawami. Pijany, rozanielony, z młotkiem i przecinakiem w ręku. "Treba pieczku rozjebaty" - nieomal powtórzył to, co już znam z zeszłorocznej wycieczki do sąsiedniej wsi, gdzie kafle kupowałam - Nu, to dajom.
Uch, nie byłam zachwycona, ale dałyśmy się wmanewrować. Facio zburzył 2/5 pieca, machając ino młotkiem, a Ania wynosiła w wiadrach gruz na kupę. Po czym odpaliło mu, sprowokował jakąś dziwną rozmowę, obraził się, gdy usłyszał stanowcze słowa i wypruł do koleżków czekających przy stole na kolejną flaszkę (na którą chciał ambitnie szybko zarobić). Moim zdaniem zorientował się, że pracy ma jeszcze na kilka godzin i dał sprytnie drapaka.
Nu, to dajom. Ambitne niewiasty jesteśmy i resztę pieca rozebrałyśmy same. Tak do 20 godziny.
Posprzątałam jeszcze, umyłam podłogę, a Ania zadzwoniła do zduna, który najlepiej w piątki zaczyna robotę, a nigdy w poniedziałki.
I tu żadna niespodzianka. Zacznie od wtorku, nie od jutra. Ale wpadnie, żeby powiedzieć, co mamy dokupić z materiałów.
Przez trzy dni będę napawać się nową przestrzenią w pokoju.

23 czerwca 2010

Zwózka

I znów siano przebiło w rankingu zaplanowanych prac rozwałkę starej ścianówki. Najpierw było przewracanie na użyczonej nam łące Piećki, a potem na naszej bobrowej. Łoj, grząsko, woda zalega w głębokich koleinach traktorowych blisko rzeczki, czarne ropuchy wyskakują spod nóg obutych w kalosze, nad głową krąży z zainteresowaniem bocian. Udało się szczęśliwie przewrócić to, co skoszone, mimo burej chmury płynącej po niebie. Nie spadła kropla deszczu. Po powrocie z bobrowej wyprawy pod granicę zaraz przyjechał umówiony człowiek z ciukarką (vel kostkarką) i skostkował siano na łące Piećki, po czym Ania wraz z powiedzmy-Sławkiem i synem Piećki zwieźli je do stodoły naszej sąsiadki. Znów ok. 150 kostek. Kozy mogą się spokojnie rozmnażać.

22 czerwca 2010

Woda i glina

Podczas, gdy ja byłam w trakcie rozmowy wstępnej ze zdunem, który przyjechał zobaczyć co i jak, Ania była legitymowana przez wopistów na naszej nowej łące, gdzie pojechała z powiedzmy-Sławkiem siano poprzewracać. Przyszli sprawdzić kto zacz i czy kontrabandy przez granicę nie planuje.
Zapoznali się, bo przecież będzie tam dość częstą bywalczynią i rozmowa zeszła na pogodę. Podobno ma być mokro do końca miesiąca.
Co prawda deszczu dziś nie było, podobnie jak wczoraj, ale łąka jest grząska i traktorem nadal nie wiedzie.
A co do pieca wiadomo już jaki ma być (ścianowy, w miejsce starego), z ilu kafli, jakie drzwiczki trzeba zainstalować i ile gliny, piasku i drutu na to pójdzie. W dużej części mamy potrzebne materiały, które kazał zakupić poprzedni zdun do płyty kuchennej. A że na matematyce się nie znał i strzelał jak popadło, to i zostało mnóstwo kafli, cegły szamotowej, nadmiarowe drzwiczki, szyber i kilka worków z wanną gliny. Teraz jak znalazł. Ten będzie bez pomocnika, zatem mieszanie gliny i noszenie kafli w naszym jest zakresie prac. Za robotę weźmie plus minus 8 stówek.
No, zobaczymy jak to będzie w praniu wyglądało.
Po zeszłorocznym doświadczeniu z poprzednim zdunem mogłabym napisać scenariusz do komedii filmowej w stylu Barei.

Co jeszcze?
Gusia od jakiegoś czasu znowu znosi jaja. Jedno co 2 dni.

21 czerwca 2010

Bez deszczu

Dzień spokojny, choć pochmurny i ponury, ale na szczęście bez deszczu. Kozy odbiły sobie 2 dni stania w oborze, żerując na trawie w obejściu powiedzmy-Sławka kilka ładnych godzin. Przez siatkę dogadywały się w języku beemee ze stadem wrzosówek sołtysa, wypuszczonych akurat z owczarni. Owce wyraźnie zazdrościły kozom buszowania w trawsku po pas. Same stały na wykoszonym dokładnie wybiegu.
Jedno świeżo narodzone pisklę zdechło, było od początku słabowite. Reszta ma się dobrze i wykazuje dobry apetyt. Nie wychodzą jeszcze z kurnika.

20 czerwca 2010

Marnota

Taki dzień jak nie dzień. Deszczy od południa. Kozy w oborze stojące ryczą z nudów. Koty śpią na tarasującym kredensie, nie dały się zmylić ustalonym rytmom dzienno-nocnym.
Tym marniej, że wczoraj sołtys ze wsi B., gdzie zakupiłyśmy łąkę, wziął i rozpędził się. Kilka dni słonecznych bowiem spowodowało, że łąka nadrzeczna na tyle podeschła, że mógł wjechać traktorem. I skosił trawę. Teraz ta trawa leży tam i moknie, czekając na zmiłowanie Pańskie. Nawet nie ma co jej przewracać, póki pada.
No, i dziś wybory. A jakże, pojechałyśmy. Oddać cesarzowi co cesarskie.

19 czerwca 2010

Inicjacja czyli wejście

Ponieważ Ania pojechała do stolicy w Ważnych Sprawach przeszłam dziś rano inicjację samodzielnego dojenia 6 kóz. O tyle było to trudne, że jedna z kóz, mianowicie biała Zofia ma zespół ADHD i nie potrafi spokojnie ustać przy dojeniu, co grozi wypadkami typu wylanie mleka z garnka, noga w mleku albo kopytem w twarz. Stąd druga osoba jest konieczna, aby przytrzymywać ją za tylną nogę. Poza tym słaba jakaś w rękach jestem i męczę się dojeniem, dlatego dojenie we dwie, na zmiany jest mniej wyczerpujące. No, ale udało się bez większych podstępów. Ranek był mżysty i bez namolnych w upale much i mucholi (tj. gigantycznych końskich much zwanych też bąkami), co uspokoiło poderwaną Zofkę i dała mleko bez żadnych ceregieli.
Od kilku dni praktykuję robienie sera prawie tylżyckiego. Prawie, ponieważ robi się go przepisowo z mleka krowiego. Za miesiąc okaże się, który jest bardziej w moim guście smakowym, gouda czy prusaczek.
Ania przyjechała szczęśliwie po południu, przywożąc na pace troje zakupionych za pośrednictwem allegro drzwi wewnętrznych z drewna sosnowego (naprawdę okazja, bo ludzie zmieniają sobie wystrój mieszkania po zaledwie 6 latach) wraz z ościeżnicami. Poza tym kupiła w Ikei zlew do kuchni i mały stoliczek na kółkach.

18 czerwca 2010

Wyklujki

No, i z 16 kupionych jaj ostało się 13, a z nich po 3 tygodniach wylęgło się 7 piskląt. Prawie 50% wylęgalności to kiepski procent (w normie jest 70), ale trudno. W sumie mamy kurczaczków 8+7=15. Jeśli przeżyją i dorosną bez przeszkód nie jest tak źle.



Oto podrostki z użyczoną po sąsiedzku kwoką. Zielone nóżki, bo po zielonym chętnie biegają.



A oto nowi mieszkańcy tej planety. Pisklaczki odebrane kwoce na kilka godzin, aby mogła spokojnie siedzieć na reszcie jaj (może, a nuż jeszcze coś piknie?). Dzisiaj rano powędrowały do matuchy uczyć się kurzego życia.

Ktokolwiek widział... kozy alpejskie na Podlasiu

Ktokolwiek widział... poszukiwane są kozy alpejskie na Podlasiu albo w okolicach. Zdecydowanie kupimy kozy czystej krwi alpejskiej, najchętniej na Podlasiu... lub Mazowszu.
Niestety, na razie wszystkie poszukiwania prowadzą do rejonów Polski zachodniej albo w Bieszczady. W tym roku musimy koniecznie kupić jakiegoś koziołka do krycia. Więc, jeśli ktoś wie cokolwiek prosimy o kontakt.

17 czerwca 2010

Rosół

No, to pogadałam sobie z sąsiadką, która dała się zaprosić na taras (swoją drogą komarów jakby znacznie mniej!). I pytam:
- Jak pani te dziki straszy, pani Wiero?
- A petardę odpalam. Nie słychać?
- Nie, w takim razie chałupę mamy dźwiękoszczelną. A skąd te petardy?
- Rodzina mi sprezentowała. 12. Codziennie jedną odpalam.
- Ha, a jak zabraknie?
- Coś się wymyśli.
- Bo myślałam, że w patelnię pani bije albo co.
- E, to Mikołaj wali w blachy, to i słychać pewnie.
- No, tak. A co pani zrobiłaby, gdyby lochę pani naszła w kartoflach?
- Nu, szczo, uciekła by ja. Nu, ja specjalnie tak chodzę, żeby jej nie spotkać. Koło jedenastej, wcześniej, szczoby jej pokazać, że tu ktoś jest. Ona najlepiej koło pierwszej w nocy się pasie, łoj, wtedy nie wychażu.
Poza tym posadziła kolejną swoją chętną kwokę na jajach. Piętnaście podłożyła, ale tylko pięć okazało się zalężonych.
- Mój kogut nie taki jest, niechętny do kur, od kiedy tyczką ode mnie przez łeb dostał i chodził kołowaty kilka dni. Pewnie mu zaszkodziło.
A my właśnie pierwszy rosół z naszego starszego koguta zjadłyśmy, pychotka. Z jednego wychodzą mi trzy porządne (dla dwóch osób) rosoły, które jemy przez 3 dni plus mięso z rosołu na drugie danie.
Obowiązki kogucie pełni teraz na podwórku jego syn.

16 czerwca 2010

Targowisko

Środowy targ w Hajnówce... Witają cię Biełyje rozy odśpiewywane przy harmoszce przez targowego śpiewaka albo inne tęskne wschodnie dumki i romance. Miód już tegoroczny, wielokwiatowy za 30 (litrowy słoik), spadziowy (zeszłoroczny) za 35. Ogórki kiszone i gruntowe, czosnek, koper, truskawki (za 3,50 i 4 zł), no i kurek zatrzęsienie. Zaczęła się kapusta, młode ziemniaki (nie wiem skąd sprowadzane) i czereśnie. Zewsząd słychać różnorodną podlaską gwarę i ruską mowę i akcent. Sprzedawca dyskutuje po ukraińsku ze starszą panią o powojennych mordach na prawosławnych na tej ziemi, po czym gładko przechodzi na polski, aby nas obsłużyć. "Wsjegda gawno na wierchu pływajet" - stwierdza na koniec starsza pani i to jest jej konkluzja przedwyborcza.
Atakują młode dziewczątka w koszulkach z napisami "Zgoda buduje!", które są hasłem wyborczym obecnego zastępczego prezydenta. Jedna wciska mi siłą ulotkę z zachętą uśmiechniętego wąsatego pana na zdjęciu: Głosuj na mnie! Trochę się muszę natrudzić, żeby tę ulotkę gdzieś zgubić. Moja radość trwa krótko. Pojawia się następna panna w białej koszulce i wciska mi replikę zgubionej treści. Jezu! To już nie na moje nerwy. Po prostu ją rzucam gdziekolwiek, choć nie lubię śmiecić (nigdzie nie ma kosza). I wtedy jak zjawa pojawia się kolejna członkini klubu pereszatek i wciska mi do rąk ulotkę z uśmiechniętym bałwankiem Komorowskiego...
Na koniec przy wyjściu nachodzi mnie młodzieniec z tąże ulotką, ale już wściekła odpowiadam wprost: Nie! Nie chcę! I facet odpuszcza od razu.

Z innych spraw: podpisałam umowę na telefon firmowy, a A. kupiła wcześniej opowiadaną łąkę.
I najważniejsze: zaczął się wylęg piskląt zielononóżek z jaj podłożonych pod naszą kwokę!

15 czerwca 2010

Pytanie

Wiera ma ostatnio to samo hobby, co Mikołajostwo. Straszy w nocy dziki.Zrywa się ze snu i obchodzi kartoflisko. Wyjadły jej kawałek zagonka na poletku za stodołą.
- Łoj, dobrze by było mieć psa, szczoby biegał za nimi i szczekał jak Kola. Ale ja do psów nie nawykła, co, jeśli mi kury będzie obrabiał? Nie wozmu.
Ania zastanawia się.
- Tylko, co ona by zrobiła, gdyby rzeczywiście dzika spotkała, sama jedna na polu? A nie daj Boże, lochę z warchlakami...?

14 czerwca 2010

Wygrana

Jaka dziwna pogoda! czy to oczy miastowych widzą?
Po rozprażonych dniach rozjarzonych od słońca odbijającego się na wszelkie sposoby w aluminiowych chmurach, przetykanych logicznymi pasmami chemicznych smug, krótka i niegroźna burza nocna wprowadziła mój region w świat całkiem inny. Gdybym akurat nie paliła pod płytą, żeby zagrzać wodę na kąpiel i zrobić twarożki i ricottę, byłoby w domu zimno. Nie mówiąc o dworze.
Deszczowo, dżdżyście, buro na niebie, drzewa stojące spokojnie jak pomniki. Kozy stojące w oborze przez większość dnia, przy mikołajowym sianie. Kury moknące pod daszkiem kurnika, nie zainteresowane wcale żerowaniem. Psy rozespane, koty śpiące na tarasie, potem na nowych krzesłach w ogrzanej ogniem kuchni.
W duszy dziwne myśli, smętek, senność, ospałość. W radiu (słuchamy Trójki) od rana wałkowali temat zmiany klimatu, przy pomocy wciąż powtarzanych głupawych sloganów wyciąganych z ust przechodniów rozpytywanych na ulicy, prawdziwych "znawców tematu".
Z tego wszystkiego wsiadłyśmy do samochodu i pojechałyśmy oglądać rajoną nam łąkę rzut beretem od granicy. Ania nie zdołała jej odnaleźć, ale coś niesamowicie pachniało na dużej przestrzeni i dyskutowałyśmy co, no i naszłyśmy (na Podlasiu mówi się "najść coś" po rusku, a nie spotkać, znaleźć) cały szereg młodych wierzb pełnych gałązek zdatnych na ogrodzenie, które potem wrasta w ziemię i zieleni się.
Teren zmeliorowany, żyzny, bo nad rzeczką, ale teraz podmokły, śliski, rozmiękły. Fajny spacer. A potem jazda 10 km do sklepu, żeby kupić gratisowego loda (trafił mi się poprzednio patyczek z napisem: "Wygrałeś loda!").

13 czerwca 2010

Sens życia

Rozwieszenie ogłoszeń, że szukamy ziemi po kilku okolicznych wsiach przyniosło rezultat. Zgłosił się pewien rolnik z w miarę kulturalnej (bo bywają też wsie-menelskie piekiełka i to warto wiedzieć, gdy jest się potencjalnym tambylcem) przygranicznej wsi i Ania dziś pojechała na rozmowę. Wróciła zainspirowana. Nie tylko tym, że jest kawał łąki lepszej klasy do kupienia za rozsądną cenę (to już druga propozycja z tej wsi), ale też podbudowana kontaktem z człowiekiem rozwojowo nastawionym rolniczo. Od jakiegoś czasu widzę, jak się dziewczyna umacnia w sobie i zyskuje nową świadomość.
Najpierw było przemęczenie, walka z czasem i fachowcami z bożej łaski, teraz wciąż jeszcze wszystko wydaje się trwać niedokończone, ale pojawia się nowe dla Warszawianki myślenie.
- Ja tu naprawdę będę mieszkać? Zostanę tu? - zapytowywuje się mnie znienacka.
- To do tej pory tego nie wiedziałaś? - odpytowywuję się.
- No, to nie było takie oczywiste.
- Ale ja wiem, bo widzę, że chcesz zostać, prawda? Że zapuszczasz korzeń...
I taka rozmowa jeszcze z tego.
- Spójrz tak, lubiłaś wakacje na wsi u babci, skończyłaś studia na SGGW, ale nawet wtedy nie myślałaś, żeby zamieszkać na wsi. Zostałaś komputerowym poligrafem. I gdyby nie ja pewnie do tej pory byłabyś stołecznym wyrobnikiem. Nie przymierzając, to moja skromna osoba pokazała ci drzwi i otworzyła na świat.
- To prawda, pewnie mieszkałabym tam dalej.
- Widać, jak się zmieniasz. Już jesteś panią na swoich włościach, samorealizujesz się, wszyscy cię we wsi lubią i cieszą się, jak cię widzą. Emitujesz dużo siły, jesteś jak taran ostatnio.
- Ha, masz rację. Tylko musiałam się pogodzić z tym, że nie nadajesz się do roboty w polu. I muszę sama zapieprzać.
- Ale za to doję i pasę kozy, palę w piecu i robię codziennie sery, to chyba jakieś uzupełnianie się w obowiązkach.
- No, tak. To ma sens. Trzeba się rozejrzeć, tyle tu niewykorzystanych możliwości! Tylko wziąć się do roboty i gwizdać na miastowe opinie o świecie.

12 czerwca 2010

Stały klient

No, nie da się spać w taki upał. Wstałam wpół do szóstej, skutecznie rozbudzona przez kuzyneczka. Poranek chłodny, napełnił ulgą. Ale w południe Ania zabrała mnie w drogę do pewnej sąsiedniej wioski, żeby pokazać mi pole, które onegdaj pokazał jej kierownik Agencji Rolnej. Dobrze położone, przy drodze, zaraz na początku wsi. Droga wiejska, polna, nie jakaś asfaltowa. Lepszej klasy, niż to, co jest w naszym posiadaniu. Ktoś uprawia na nim żyto, ładnie wybujałe. Może uda się kupić. Rozwiązałoby to nasze kłopoty z przelicznikiem.
Potem droga wciągnęła nas i wróciłyśmy na stare dąbrowiane śmiecie. A raczej w pobliże. Nasi dawniejsi niebezpośredni sąsiedzi wynajęli plac i budynki właścicielowi sklepu ze starymi meblami i gadżetami sprowadzanymi z Belgii. Wygląda to zaskakująco dla nieprzyzwyczajonego klienta. Początek wsi o zabudowie kolonijnej, przy rozklekotanym od lat asfalcie, na którym trzeba zwolnić, aby nie rozwalić podwozia samochodu. Sklepowa pracuje w ogrodzie, trzeba ją wołać. Pies hasky przywiązany za nogę od stołu w środku magazynu sklepowego pilnuje spraw. Przy czym wcale nie szczeka, jak to hasky. Suka, na dniach ma się szczenić.
Region siemiatycki nazywany jest Małą Belgią. Wielu ludzi przez lata przebywa w Brukseli i okolicach, aby zarobić na wypasione domy tutaj oraz utrzymanie pozostałych członków rodziny. Ania ma słabość do takich sklepów i klimatów, sama trochę bawiła się w renowację jeszcze w Warszawie i często bywała na Kole. Szybko wypatrzyła w kącie na poddaszu drewniane wygodne krzesła, toczone, z półokrągłymi oparciami. Po 40 złotych. Kupiła wszystkie, tj. cztery.
- Macie tu klientów? - podpytywałam sprzedawczynię, młodziutką dziewczynę.
- O, tak - zrobiła szczególną minę - Zawsze co sobotę bywa u nas jeden stały klient i coś kupuje.
W drodze powrotnej dogonił nas deszcz. Wyjechałyśmy przy jednej maleńkiej białej chmurce na zachodzie, po godzinie niebo było całkowicie zasnute burymi kłębowiskami. Zdążyłam jednak po powrocie przed jeszcze większą ulewą schować malowane impregnatem deski do garażu, zagodnić kozy do obory i ukryć kwokę z małymi.
Po deszczu chwilowy chłód okazał się fałszywy. Wzrosła parność. Spadło ciśnienie. Pojawił się ból głowy, taki jak kamień noszony w głowie. I trwa.

11 czerwca 2010

Sianokosy

Najpierw nie mogłam zajrzeć na stronę. Potem Ania nie mogła zajrzeć na stronę. Potem Marusia powiedziała Ninie, że telefon u niej nie działa. Nina powiedziała to matce Iwana, a matka Iwana doniosła staremu Władkowi. Ten przekazał to Zinie, Zina Mikołajowej, Mikołajowa zaszła do Wiery, a Wiera zawołała Anię.
- Telefony we wsi nie działają. Wszystkie. Awaria.
I rzeczywiście cisza. Na ostatnich impulsach Ania zgłosiła telekomunikacji uszkodzenie łącza. Pani odpowiedziała pocieszająco, że TP ma 96 godzin na usunięcie awarii od chwili zgłoszenia.
No, to w zamian zrobił mi się czas na napisanie horoskopu. Potem ser, malowanie desek, gotowanie obiadu, znów malowanie, pasienie kóz, karmienie kwoczki z małymi.
Ania w tym czasie cały czas przy sianie. Spiekła się na raka, mimo smarowania kremami i śmietaną. Walczyła dzielnie w skwarze 39-stopniowym. Na koniec zwieźli około stu pięćdziesięciu kostek siana do stodoły Wiery traktorem Piotera. Powiedzmy-Sławko jako pomocnik.
Chwila przy zimnym piwie na tarasie. Moment ulgi. Zajrzał szerszeń.
- Szacuneczek! - powiedzieli mężczyźni. Odleciał w pokoju, równie zmęczony upałem.

10 czerwca 2010

Pieczka

Skwar. Sianokosy. Malowanie desek szalunkowych. Wypas. Serowanie. Brak czasu na cokolwiek więcej.
Ania wczoraj już już prawie skończyła z powiedzmy-Sławkiem ogrodzenie w sadzie, brak jedynie bramy, więc wciąż uwaga zajęta i jest tak, jakby go jeszcze nie było. Skończyliby, ale trzeba było iść siano przewracać na łące.
Wieczorem wpadłyśmy do znajomych, jednych, drugich. Prawie umówiłyśmy zduna do postawienia ścianówki w pokoju. Kazał się zgłosić na początku lipca, bo ten miesiąc ma już zajęty.
Starą "pieczkę" rozbierze się (powiedzmy-Sławko już się zadeklarował) i w jej miejsce postawi nową, podobnej wielkości. Po co, jeśli jest c.o.? Po to, żeby mieć głowę spokojną w razie awarii kaloryferów w środku zimy to po pierwsze, a po drugie, żeby nie musieć palić w centralnym wiosną i jesienią. Piece ścianowe są genialne i oszczędne. Trzymają ciepło 24 godziny. Wystarczy podpalić godzinę na wieczór i całą chłodną noc i poranek ma się w ciepełku. Tymczasem do centralnego trzeba wstawać, dokładać itd. Nie mówiąc o oszczędzeniu paliwa.

Poza tym kwoka z kurczętami ma się dobrze. Już żerują całe dnie na dworze.
Komary zostały zdominowane przez błonkówki. U nas na wsi. Bzyk w zamian za inny bzyk. Bo w Czeremsze atakują tylko komary, stadami, zwłaszcza wieczorem. Sprawia to bliskość lasu.

8 czerwca 2010

Wietrzyk

Wyprawa do Hajnówki, w sprawach firmowych, ale przy okazji kupiłyśmy też dawno upatrzone kafelki do kuchni. Kurczę, ból głowy zyskuję już w każdym mieście. Choć przecież oni tam ciągle jeszcze mają niebo nienaruszone smugami.
Zrobiłam ser miękki do krojenia (wg przepisu z książki). Poprzedni bardzo zasmakował znajomemu, który go zamówił na za 2 tygodnie. Ładnie skórzasty zaczął się robić w wietrze, co ostatnio zaczął rzeczywiście suszyć sery i zmniejszył procent wilgotności ze 100 do 90, aż planowałam go (tj. ser, nie wiatr) sfotografować, niestety nie zdołał się długo ostać.

7 czerwca 2010

Żywotność

Od rana na nogach. Ja - ser, kozy, obiad, zmywanie, znów kozy plus kwoka z małymi na wolnym wybiegu, palenie pod płytą i znów ser, tym razem twarożek. Ania z powiedzmy-Sławkiem Starszym od świtu grodzili wybieg kozom w sadzie, przybijając do wkopanych już słupków sosnowe żerdzie. Praca miała przerwy (na papierosa, piwo, obiad) i nie była zbyt intensywna, kto by się spieszył i do czego w taki upał! Do końca dniówki roboczej, tj. 17.30 stanęło ogrodzenie dwóch boków. Jeszcze dwa z bramą i szlus. Będzie wolniejszy czas na pracę umysłową. A czeka przecież parę rzeczy do zrobienia, 3 horoskopy, skład książki o Księdze I-Cing, sprawy biurowo-urzędowe itp.
Pasąc kozy w sadzie zauważyłam, że poziomki pod jedną z jabłoni już się zawiązały, a pod drugim drzewem odkryłam dziką miętę. W jeszcze innej jabłoni zaś w dziupli zamieszkała para szpaków. Niezbyt dużo sobie robiła z ludzkiej obecności w sadzie.
Dziś notuję nadzwyczajną aktywność owadów błonkoskrzydłych. Mamy słoneczny znak Bliźniąt, a w dodatku Księżyc w ognistym znaku Barana, są wtedy najaktywniejsze i niezwykle ruchliwe. Towarzyszył nam nieustający brzęk w uszach przeróżnych much i muszek wespół z komarami i osami, a wokół stada kóz unosiła się stale chmura ich z dodatkiem błyskawicznie przemieszczających się gzów (zwanych tu też końskimi muchami).
Jednych pszczół w tej zgrai bardzo mało.
Znajomy stary pszczelarz z Kajanki narzekał, że i w pobliskich okolicach wymierają pszczelarzom całe roje. On jeszcze prosperuje, ale liczy się z kłopotami w hodowli.
Na rozsłonecznionym niebie piękne bałwany przetykane chemicznymi smugami w kształcie trójkąta i wielkiej litery H z biegiem dnia zamieniły się w skłębione bure chmury robiące nienaturalne wrażenie, z których w końcu spadł mały deszcz. Wściekłe muszydła pochowały się wreszcie.

6 czerwca 2010

Goście w lesie

Wielki weekend zastał nas przy pracy. Wczoraj Ania z powiedzmy-Sławkiem przycięli, zawieźli do sadu i wkopali dębowe słupki pod ogrodzenie, które tam powstaje dla kóz. Nie da się bez niego dłużej funkcjonować, bo wypasanie ich osobiście 2 razy dziennie zabiera mnóstwo czasu, który aż woła o ręce do pracy.
Około 17 przyszli (jak się okazało pieszo z Czeremchy) pierwsi warszawscy goście, a po chwili zjechali drudzy. Wszyscy znajomi internetowi, blogowi czytelnicy.
Żałowałam bardzo, że dom jest w tej chwili w ogóle nie do społecznego użytku z racji rozpoczętych prac, bo gości dość szybko zmęczyły na tarasie komary. Ubrania miejskie letnie (krótkie rękawki i spodenki) okazują się wobec prawdziwej natury nie dawać wcale niezbędnej ochrony. Jak na złość nasza chata stoi na skraju lasu, który jest mieszkaniem i wylęgarnią tych krwiopijczych potworków.
I tak, że nie zjawił się szerszeń ze swym zwykłym codziennym oblotem chaty!
Basia Superstar z Piotrem-Fijołkiem oczywiście musieli pociągnąć kozę za cyc i o dziwo, obojgu po dłuższej chwili poszukiwań sposobu udało się mleka udoić!
Z kolei Józio-"Andrzej" bardziej interesował się sprawami transcendentalnymi. Podobnie jego trzy towarzyszki.
Sery zeszły pięknie. I świeże miękkie i trochę goudy, która ma już wymagane 3 tygodnie leżakowania w dojrzewalni, też.
Mamy się spotkać znów na folkowym festiwalu w Czeremsze.
Co ciekawe, jak sądzę, do tej pory ten zakątek Zabuża był dość słabo penetrowany turystycznie. Tu się ostały jeszcze prawdziwe dawne obyczaje, gwara, chaty, ludziska. Okazuje się, Białowieża już nie mieści przybyszy, podobnie jak Zakopane. Bardzo trudno jest tam dostać nocleg w czas letni i weekendowy. I nagle okazuje się, że rusza nasze ustronie! Nieliczni agroturystyczni gospodarze w okolicy mieli teraz komplety gości. Być może trzeba poważniej pomyśleć o okazjonalnym wynajmie pokoi, gdy już powstaną?

4 czerwca 2010

Nie dziwne

Dwóch powiedzmy-Sławków przyszło dziś do roboty, starszy i młodszy. Młodszy dostał za zadanie pomalować wszelkie belki na poddaszu środkiem grzybobójczym. Niestety, dom był kryty jesienią, belki były wilgotne po deszczach i śniegu, a potem długo nie miały jak wyschnąć, więc rozwinęły się na powierzchni niektórych pleśnie i zakwity. Teraz już w zasadzie wyschły, ale zawsze lepiej zabezpieczyć to wszystko przed założeniem płyt sufitowych i podłogowych.
Starszy początkowo miał wyczyścić stary sufit deskowy w kuchni, ze śladów dawnego malowania wapnem i zwyczajnie kurzu i brudu. Nie dało się. Nie miałyśmy na podorędziu maski p/gaz ani nawet gogli, aby mu oczy zabezpieczyć przed pyłem. Zrezygnowana kazałam mu pomalować na próbę fragment sufitu wapnem. No, może lepiej kryjąca farba okaże się lepsza. W innym razie trzeba będzie założyć gipsokarton, czego chciałabym jednak uniknąć, bo sufit jest stylowy.
W rezultacie olistwowali z Anią ścianę pod płyty i glazurę, a potem powiedzmy-Sławko Starszy rąbał drewno.
Chłopcy musieli oczywiście zjeść solidny obiad i nie ma to tamto.
W międzyczasie przyjechał z ogłoszenia człowiek z malutkim jak pchełka synkiem i kupił od ręki 4 nasze kózki. Chłopczyk był szczęśliwy. Kózki nawet zbytnio nie panikowały przy pakowaniu do klatki na przyczepie. W kupie zawsze raźniej.
Kozy matki zniosły rozstanie bez mrugnięcia. Pobiegły zaraz na państwowy nieużytek koło Góry i pasły się jak zaczarowane. Cały ranek padał solidny deszcz i wynudziły się w oborze.
Na koniec dnia, przy wieczornym udoju zjawił się znów powiedzmy-Sławko Starszy, który już sobie był poszedł do domu.
- Dziewczyny, musicie mi pomóc.
- Co się stało?
Ugryzł go kleszcz. W trudnym do samodzielnego wyciągnięcia miejscu, w zgięciu pod kolanem. Ten drwal, który niejednego już kleszcza w życiu swoim z siebie wyciągał i tym razem go chwycił i nie udało się. W ciele została główka.
- Podobno to niedobrze, jak zostaje. Czego ja nie robiłem, żeby go wyciągnąć. Nawet nożem dłubałem, ale nie mogę dobrze sięgnąć.
Poradziłam mu, jako córka lekarza, aby na pogotowie do Kleszczel podjechał to mu wyciągną jakimś lancetem, ale powiedzmy-Sławko tylko się żachnął.
- Nie ma mowy!
I cóż. Przypadło mnie dłubać w jego nodze, najpierw delikatnie pincetą, ale nie chwytała dobrze resztek potwora, potem igłą. Narzędzia oczywiście wydezynfekowane spirytusem salicylowym ("Ach, nie lejcie tyle, szkoda!" - zawołał ten kresowy weteran-pijaczek), w końcu udało mi się toto chwycić paznokciami i pociągnąć. Ale na wykręcenie zabrakło już możliwości i główka wyszła, zostawiając w ciele maleńkie szczęki.
- Słuchaj, Sławeczku, tego nie wyciągnę choćbym nawet ducha mojego świętej pamięci Taty wezwała do pomocy.
Odpuścił. Poradziłam mu, aby obserwował miejsce ukąszenia i przy jakichkolwiek dłuższych zaczerwieniach i bólach poszedł z tym do lekarza po antybiotyk. Postraszyłam go boreliozą, ale drwal tylko wzruszył ramionami.
- Ja raz 40 kleszczy na sobie miałem, i nic! Odporny się zrobiłem w lesie, to mnie nie rusza.
- Ale uważaj i obserwuj. Nie ma co lekceważyć.
I poszedł. A ja za piwo, żeby się otrząsnąć. I za wpis oczywiście.

3 czerwca 2010

Prazdnik

No, więc prazdnik. Dopadł nas u pani Marusi w domu, choć przecież prawosławnym. Ale tutejsi ludzie są tak uprzejmi, że świętują zawsze z tym, co akurat świętuje, nieważne czy katolik czy ruski.
Pojechałyśmy na rowerach w drugi koniec wsi, żeby obejrzeć sery pani Marusi. Zaczęła je znowu robić, po przerwie na wycielenie się jednej i drugiej krowy.
No, i nie obyło się bez poczęstunku.
- Siadajcie, jedzcie, pijcie, wsio swojskie, i nalewka, i kiełbasa, i syr, i sok.
Zabrałam na spróbowanie i pokazanie mój ser miękki.
Pani Marusia jest zapalona i podchodzi do nauki entuzjastycznie. Pierwsze sery, które zrobiła jeszcze piered Paschoj i przed zasuszeniem krów, wszyscy chwalą. Zostały zjedzone od razu na przyjęciu emerytów i rencistów. Są też tacy, co pytają o zakup. Ja też muszę pochwalić. Słodkie, łagodne, z małymi dziurkami.
Teraz pani Marusia jest pełna wynalazczych pomysłów z czego zrobić formę dla sera, żeby była krasnaja. Podpowiedziałyśmy jej kilka domowych rozwiązań. Na razie widać trochę na serze ślady chusty i nie jest zbyt równy.
- Ale, pani Marusiu, taki może się bardziej miastowemu podobać, bo widać ręczną robotę! - zakrzyknęła Ania.
Ale pani Marusia jest perfekcjonistką i nie zadowala jej taki wygląd. Ma wpaść do nas obejrzeć nasze rozwiązania i poznać nowe przepisy.

Na Manhatanie

Wylewka dokończona. Poszło nieco prędzej, niż pierwszego dnia. Brygada umówiona do szalowania za niedługi czas, a potem może do podłóg w dwóch nowych pokojach i poddasza (no, zobaczymy jak z cenami będzie).
Spróbowali sera. Dwóm bardzo smakował, ale trzeci, starszy pan, za nic nie chciał przełknąć koziego produktu. To dość częste. Niektórzy w ogóle nie mają oporów ("a szczo to!" - jak mówi Wiera), a niektórzy krzywią się ze wstrętem na samą myśl, a jako uzasadnienie podają, że "koza byle co je", co w ich pojęciu oznacza, że zjada jakieś straszne badziewie i śmierdzące śmieci. Zawsze zastanawia mnie absurdalność ludzkich przekonań na różne tematy, to jedno z nich. Bo przecież świni, która w brudnym chlewie żyje i rzeczywiście pożera odpadki nie brzydzą się zjeść...
Mikołaj też buduje. Mianowicie wymienia stare poszycie dachowe na nowoczesną blachę w zielonym kolorze. Chce córce po sobie porządną schedę zostawić, "bo ona sama tego nie zrobi, przy dzieciach nie stać jej będzie i dom szybko podupadnie"... Zatem wjazd do wsi prezentuje się już porządnie. Nie tak, jak jeszcze w zeszłym roku, gdy osiedliłyśmy się w zrujnowanym obejściu. Wioskowi już mają pewne podstawy nazywać ten koniec (a właściwie początek) wsi - Manhatanem (a może Manchatanem?).
Po południu zaniosło się na burzę, która długo nadchodziła, najpierw od zachodu, potem od południa. Siedziałam na tarasie, z kolanami okrytymi przeciw-komarzo skórą z ukochanego koziołka Bombka i długo patrzyłam w niebo. Ale w sumie niewiele z tego było. Kilka błysków, grzmotów, mały deszczyk i na tym koniec.

1 czerwca 2010

Dzień jak nie co dzień

Niektóre dni są potrzebne, aby nic nie robić.
Źle, cofnij.
To na wsi całkiem inaczej wygląda, niż w mieście.
W mieście w wolny dzień człowiek budzi się i myśli, dziś nie idę (nie jadę) do pracy, laba! Mogę robić co chcę. A więc spacer, kino, teatr, kawiarnia, randka, pogaduszki z przyjaciółką (-cielem), no i spać.
Na wsi, że jest wolne dowiadujesz się czasem dopiero pod koniec dnia, gdy nic specjalnego się nie wydarzyło i prace obrządkowe nie zabrały ci zbyt wiele uwagi i siły. Majster opóźnił prace o dzień, dwa, trzy, trudno powiedzieć, bo tu ludzie innym czasem żyją, na pewno nie tym zegarowym. Choć świetnie znają kalendarz, a tak naprawdę oba kalendarze, katolicki i ruski i według nich świętują i pracują. Niemniej, trzeba przyznać, że mieszczą się w obrębie pór roku.
No, więc nie zawsze wolny dzień wypada w niedzielę, czy w ogóle w weekend.
Dziś wypadł mi samoistnie luzik. Taki lekki, ale odczuwalny. Majster nie przybył z brygadą, co zresztą było do przewidzenia. Bo gdy mówi, będę we wtorek-środę, to wiadomo, że w środę.

Zawsze rano jest udój i karmienie zwierząt. Potem nastawiam mleko, żeby się zakwasiło i mam chwilę na sprawy w komputerze (firma, blog, korespondencja), no, godzinę, najwięcej półtorej. Potem robię ser. Tu wybieram przepisy, które wymagają najkrótszego czasu wyrobu, niestety. Może kiedyś uda mi się inaczej. Najkrótszy ser zabiera i tak dwie godziny, nie licząc zmywania naczyń po tej czynności (teraz utrudnionego i przedłużonego, z racji rozbebeszonej kuchni).
Potem pasę kozy, bo Ani starcza nerwów tylko na jeden wypas, przedpołudniowy.
Potem coś przyrządzamy do jedzenia. Ostatnio są to głównie dania z sera i z serem. Nic innego nie smakuje.
Potem, albo wcześniej palę pod płytą i robię serek zwarowy z serwatki, gotuję też obierki z ziemniaków dla kur. Kolejne dwie godziny. Ale w sumie jest to spokojny czas. Mogę wtedy pozamiatać, odwrócić sery w piwnicznej dojrzewalni, wyciągnąć kleszcze z kotów i psów.
I znowu udój i zagospodarowywanie mleka (przeważnie na kwaśne, z którego robię na płycie twarożek).
Ania symultanicznie pieli, podlewa, np. przykręca płot, rąbie, rżnie drewno, robótkuje, jeździ do sklepów i urzędów itp.
A wieczorem oglądamy jakiś film na dvd. Lubując się brakiem telewizji.