12 grudnia 2019

Późna jesień, czyli myślał indor...

Późna jesień, gdy temperatury chodzą około zera i są w przeważającym procencie na plusie, nie jest zła. Kociej Maciej co prawda dawno już zmienił letnie nawyki i większość nocy przesypia w domu, wychodząc dopiero nad ranem i wracając wkrótce na śniadanie, ale zdarza mu się jeszcze zabalować.

Prace w gospodarstwie przystopowały na tyle, na ile mogą. Kozy spędzają czas w koziarni przy otwartych na ścieżaj wrotach w dzień, na sianku i owsie, z dodatkami warzywnych smakołyków od czasu do czasu. W praktyce nie są już dojone oprócz jednej, najpóźniej zakoconej i najwięcej dającej, raz dziennie, co pozwala mieć jeszcze codzienne świeże mleczko do kawy, wkład do szejka owocowego i zabielinkę do porannej zupki ryżowej albo jaglanej.

Czas przedświąteczny i przedzimowy każe także przejrzeć stado drobiu pod kątem zbiorów i oszczędności. Właśnie dorosły tegoroczne kogutki, trochę ich za dużo na podwórku, robią raban w kurniku, wyjadają nioskom karmę. Z pięciu zrobiło się dwa. Podobnie pod nóż poszedł dwuletni indor, tłusty, ledwie toczący się i posiadający największy apetyt w swoim stadzie. Nie wiem ile ważył, bo nie dorobiłam się jeszcze wagi mierzącej powyżej 3 kilogramów. Na oko przynajmniej 6 kilogramów miał, jeśli nie więcej, już po oporządzeniu. Wstępne sortowanie kawałków przyniosło wniosek, że na samych rosołach z niego i najlepszych kąskach mięsnych mogłybyśmy spokojnie żywić się suto ze dwa miesiące. Oczywiście nie pazernie i na bogato, lecz gospodarnie, nie marnując żadnego kęska.
W dodatku właśnie pokroiłam wszelkie tłustości z niego wzięte i utoczyłam z nich prawie 2 litry smalcu i słoik skwarków dla piesków i kota. Skończyło się dla nich mleko, ale są inne smakołyki.

Szybko jego ważne miejsce w stadzie zapełniło się. Dzisiaj przyjechał następca, maści czarnej, tegoroczny samiec, kupiony w powiecie w rolniczej wymianie barterowej. Czyli żadna to oszczędność na karmie, jednak w kolejce do nieba stoją jeszcze starsze indyczki.

Kilka dni temu zaś, nieco wcześniej, w ramach robienia miejsca w zamrażarce, wyprodukowałyśmy jakieś 7-8 kilogramów kiełbasy z zalegających mięsiw kozich. Było drugie tyle, bo pomagała nam miejscowa koleżanka, dokładając nieco swoich materiałów, a przy okazji ucząc nas poglądowo, jak robią kiełbasę tutejsi. Przyniosła ze sobą własne zioła, które wyhodowała i zmieliła na domowy pieprz ziołowy, o wiele bardziej aromatyczne, niż sklepowy. Przyprawiłyśmy zatem obficie i smakowicie, także czosnkiem. Kiełbasa wyszła nad podziw smaczna i o wiele lepiej nabita, niż nam się to udawało (a raczej nie udawało) zrobić. Tajemnica jest prosta. Po pierwsze trzeba mięso mielić przez specjalne grube sitko i nabijać kiszkę przez maszynkę ręczną, a nie elektryczną.
Urobku nie wędziłyśmy. Poszedł do zamrażarki w całości.

Wyciągam pęto co jakiś czas i zaparzam je w garnku. Przepis prosty: zagotować wodę, tyle, aby zanurzyć całość kiełbasy, dodać kilka liści laurowych, ziaren pieprzu i ziela angielskiego oraz łyżkę soli. Wrzucić surową kiełbasę na wrzątek, zdjąć z ognia i poczekać 30-40 minut, aż się zaparzy. Ja stawiam garnek na piecu c.o., woda nie ma szans się gotować, ale też nie stygnie zbyt szybko, o co chodzi w tym wszystkim. Potem wyjąć kiełbasę i schłodzić.
Można też inaczej: biała kiełbasa wpada do zupy typu żurek, czy zalewajka, albo krupnik. Mimo, że jestem bezglutenowa, to czasem robię barszcz na mące gryczanej, albo krupnik z niepalonej kaszy gryczanej.
Ewentualnie, co wypraktykowałyśmy zaraz tego samego dnia, świetnie sprawdza się jako

szybka podlaska kolacja. 

Obieram 2-3 ziemniaki, kroję na cienkie plastry, wrzucam do małej brytfanki z kawałkami słoninki, lekko solę i posypuję ziołami, dodaję też kawałek surowej kiełbasy. I wstawiam na kwadrans do pieca... kaflowego, gdy już żar się w nim wypali przy wieczornym paleniu. Tak, zwykły kaflowy piec ścianowy (pokojowy) może służyć świetnie jako piec chlebowy, czyli piekarnik. Jeśli tylko pali się w nim drewnem, a nie węglem! Udają się w nim w ten sposób także ciasta i chleb. Kto ma, niech próbuje. Duża oszczędność energii, bo dwie funkcje w jednym.

5 komentarzy:

  1. Sporo pracy :) Ale jeść trzeba a własne jedzenie jest najlepsze :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uśliniłam się nieprzyzwoicie. Pysznie to się czyta :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy robi coś Pani z kości pozostałych po pieczonym drobiu, a jesli tak, to co? Czasem piekę swojską kurę w piekarniku i żal wyrzucać te kości bo wydają się być jeszcze dośc aromatyczne, może jest na nie jakiś kulinarny przepis?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedynie te, które nie są pustymi w środku piszczelami, czyli z nóg i skrzydełek, daję psom do zjedzenia. Piszczele palę, aby żaden zwierzak nie zeżarł ku swemu możliwemu nieszczęściu (w rodzinie w ten sposób zdechł ukochany pies). Żadnych innych sposobów na upieczone kości nie znam. :) ES

      Usuń
    2. Przyszło mi coś do głowy. Usunąć kości z surowego ptaka, mięso upiec, a kości dać do zupy lub rosołu. Takiego długo warzonego w wolnowarze, kolagenowego. :)

      Usuń