Przed festiwalem, klasycznie, było mnóstwo pracy. Trafiły się fuchy, chociaż Anna zarzekała się, że już żadnej nigdy nie weźmie. Przyszło co do czego, nie odmówiła.
Potem był festiwal, trzydniówka. Anna jeździła na wiele godzin w ciągu dnia, gdyż razem z Jurkiem Fiedorukiem prowadziła warsztaty z gliny, a potem stoisko z wyrobami ceramicznymi dzieciaków z koła garncarskiego przy domu kultury. Przy okazji też wystawiła swoje mydła, które cieszyły się dużą popularnością. Ja w tym czasie pilnowałam gospodarstwa, rozmawiałam z gośćmi, wszystko na sporym rauszu, w który wprawiło mnie mocne roczne winko jabłkowe, w pewnym nadmiarze wypite pierwszego wieczoru.
Apogeum festiwalowe było w sobotę. Koncert okazał się po prostu i jednym słowem WSPANIAŁY. I nie do opisania. Ludzie na widowni również. Panowała ogólna atmosfera przyjaźni i bratania się. Ktoś poczęstował mnie szklaneczką śliwowicy (dostępnej legalnie u zaprzyjaźnionego Słowaka, który od kilku lat zjeżdża ze swoimi wyrobami na festiwal). Ktoś wyściskał przechodząc obok. Co rusz natykałam się na dawnych znajomych i trzeba było się witać. Wystąpiły po sobie same dobre i coraz to lepsze zespoły. Od ukraińskiego Kozak System, przez angielski The Ukrainians, rumuński Taraf de Haidouks po Czeremszynę. Która wystąpiła w zwiększonym składzie śpiewaczym i dała taki popis białego śpiewu chóralnego, że znajomi Ślązacy, którzy po części przeżywali to po raz pierwszy popadli w zachwyt (choć już i tak byli w euforii po występie rumuńskiej orkiestry cygańskiej).
- W jakim języku oni śpiewają? - pytali mnie później i trzeba było objaśniać podlaskie oczywistości.
- Te kilka wolnych utworów na początku to było coś zajebistego. Czemu nikt w Polsce tego nie zna, nie wie? Tu wszyscy śpiewają na widowni razem z zespołem, znają słowa, rozumieją!
Ano tak.
Niedziela była spokojna, poświęcona bardziej
imprezom towarzyszącym, warsztatom tego i owego, konkursom, niż muzyce.
Skończyło się wszystko o zmierzchu dyskoteką prowadzoną przez DJ Wojcia i
pożegnaniami.
Pogoda dopisała, było wręcz skwarnie.
Potem należało festiwal odespać i
otrzeźwieć.
Z innych, już rolniczych spraw to ważna jest historia kubanek.
Zdechły prawie wszystkie, po kolei na zarazę wirusową (nasz weterynarz nie jest specjalista od gęsi, a inny, którego nam polecił jako znawcę, obsługuje jedynie wielkie fermy). Został tylko największy
gąsiorek, który zresztą wykluł się pierwszy. Dostał imię, Kubuś. Oraz
towarzystwo trzech zielononóżek, które się wykluły pod indyczką (z 15 jaj
pozostało 7, których nie zgniotła, a z 5 wyklutych piskląt przeżyła trójka,
którą odebrałyśmy nerwowej niani, aby dać im szansę odchowania się). Dzięki słonecznej
pogodzie Kubuś dnie spędza w zagródce w ogródku przy tarasie, co bardzo sobie
chwali. Uspokoił się już po stracie stadka i oswoił ze mną, a nawet złapaliśmy
ze sobą dobry kontakt.
No, a brojlery poszły pod nóż, a raczej pod
siekierę. Jednego już zjadłyśmy, oj, smakowity. Miały wagę od 1,5 do 2 kg. Kartoflami, osypką, twarogiem, zielonym i serwatką karmione.
No i wreszcie doczekałam się wieści od Was. Szkoda gąsek i kurek. No ale cóż tak bywa...
OdpowiedzUsuń