30 lipca 2010

Przeznaczenie

Wczoraj zagadałam się wieczorem i nie zamknęłam kurnika. Dziś rano przywitały mnie kury i gęś na podwórzu. Policzyłam kilka razy i niestety, brakowało jednego kogutka-starszaka i jednej kokoszki-malucha. Nie wróciły, przepadły.
To był ten kogutek, który najczęściej i najśmieszniej piał. Zginął Mały Trębacz vel Trąbka. Zrobiło się wyraźnie ciszej na podwórku i naprawdę czegoś brak.
- Każdy ma swój los przeznaczony - mawia pani Wiera - Nawet kura.

29 lipca 2010

Tak było

To już wspomnienie. Czyli Basia w Czaremsze. http://basiasuperstar.blox.pl/2010/07/Z-WIEJSKIEGO-PODWORZA.html

Powrót

Niebo zasnute sztucznymi chmurami, z nich dość częsty kapuśniaczek. Temperatura taka, że wciągam na siebie koszulę, gdy wychodzę na dwór. Świetna pogoda na ubicie kabana. Chłodno i brak much. Właśnie takowy, 200-kilogramowy padł pod obuchem i nożem na wiosce i oddał swoje ciało gospodarzom. Mięso musiało odparować przez noc w stodole, rozłożone na płachtach. A od rana trwa jego pracowite zagospodarowywanie.
I mnie się trafiło trochę (no, pełna miednica) grubej słoniny. Przycięłam ją do wymiaru, natarłam mieszanką soli kamiennej, tartego czosnku i ziół prowansalskich i umieściłam w kamionce. Nakryłam gęstym płótnem i zaniosłam do piwniczki. Starczy aż do zimy.
Pojawiła się brygada z opóźnieniem wielogodzinnym (miała być o 10, przyjechała o 16, po czym zaraz pojechała zapomniane narzędzia dobrać) i zaczęła wstawiać drzwi wewnętrzne, do łazienki. Mają przed sobą inną robotę, znów trzeba będzie czekać 2 tygodnie (oby tylko tyle!), tym razem na założenie podłóg.

28 lipca 2010

Ruja

Codziennie pada ulewny deszcz, lekka burza bez piorunów przechodzi około 18-19 godziny. Z tego zrobiło się dużo chłodniej.
Nie wiem czy z racji ostatnich upałów, czy może końca świata nasze kozy zaczynają mieć ruję! Całe półtora miesiąca wcześniej. Nigdy dotąd tak nie było. Zawsze jak w zegarku wchodziły w miłosny nastrój w czas wrześniowej pełni księżyca, tak jak sarny i jelenie.
Nie jest to zbyt pomyślna wiadomość, bo wykoty wypadną w okolicy Bożego Narodzenia i w porze najsilniejszych mrozów zimowych.
Pierwsza zaczęła Dziunia, czarna, długowłosa, najmleczniejsza koza w stadzie. Umieściłyśmy ją w osobnym boksie z Klapaucjuszem, z którym nie ma pokrewieństwa i akt się dokonał w ciągu doby. Już w nocy bekać zaczęła biała Misia. Dzisiaj wylądowała w owym boksie z dzikusem Kaziukiem. A Klapek zajął się dochodzącą do swego czasu Lubą.
W sumie dobrze, że są dwa koziołki z różnych rodzin, można pomanewrować i nie dopuścić do krewniaczego chowu. Tylko trzeba być przy tym i sprawy mocno kontrolować.

27 lipca 2010

Wschodnie biesiadowanie

Żeśmy wczoraj kończyli to, co nie zostało sprzedane. Na tarasie, długo w noc. Sery, chleb, boczek wędzony, słonina, tort (z zaprzeszłej weselnej biesiady). Nasza sąsiadka zaśpiewała kilka piosenek ludowych w ruskim dialekcie, po prostu przechodząc z rozmowy do pieśni, opowiedziała wiele historii z życia, z wojny i powojnia. Adaś-Ślązak, goszczący od kilku dni u nas, wpadł w zachwyt poety i orzekł, że przeżył "imprezę stulecia". No, i głowa rano nie boli wcale!

26 lipca 2010

Przejście

No, więc jestem. Z wolna wraca mi przytomność. Nie, żeby jakoś dużo było specjalnych płynów wywołujących ów stan, ale wiele rozmów, w tym nocnych i niewyspania.

22 lipca 2010

Gorąco

Im bliżej terminu festiwalu tym napięcie i wzrasta i maleje jednocześnie. Maleje stres czy wyrobimy się z zamówieniami, bo wyrobimy, choć trzeba jeszcze podgrzewać się w powracającym upale i żelazkiem i podsuszaczem. Wzrasta, bo będą goście. I trzeba z grubsza ten straszny bałagan, w którym żyjemy już drugi rok jakoś ogarnąć. Zgarnąć kurze, poustawiać przedmioty walające się po kuchni, umyć to i owo. A na koniec jeszcze napalić pod płytą i wziąć kąpiel.
Na szczęście wełna mineralna na domu sprawia, że wnętrze jest sporo chłodniejsze od zewnętrza i nawet godzina ognia nie zwiększa upału.

20 lipca 2010

Życie i codzień

Poranne szczęście. Brakująca kokoszka wyszła rano żywa z... kurnika.

Poza tym praca-praca, temperatura znośna po przedwczorajszej mini-burzy, kurczaków wszędzie pełno i głośno, kogutki trenują pianie po francusku, coquelicoooo, wychodzi im podobnie do małych chłopców dmących w plastikowe trąbki na wiejskim odpuście. No, i muchy, gnicie, pleśnienie, zakwasy, larwy, gąsienice, kurz, brud, pot i wieczorne furkoczące tuż nad głową latanie nietoperzy na trasie Góra-nasza chata.
I znów trzeba było przenieść pięć kurczaków ze stodółki do kurnika. Jedna jedyna kokoszka jest najinteligentniejsza i niezależna.

19 lipca 2010

Ofiara czy strata

Wczoraj doliczyłam się jeszcze jednego kogutka, który poszedł na ofiarę dla nie wiadomo czego. Gdyby był to jastrząb bądź inny powietrzny drapieżnik mogłabym wysnuć wnioski dobrej wróżby dla siebie. Augurowie greccy i rzymscy przewidywali bieg spraw z ptaków nieba. Orły, sokoły, jastrzębie, kruki należą według nich do szlachetnych reprezentantów bogów, Apolla, Zeusa, Ateny i zapowiadają powodzenie wielkich planów. To oczywiście przypadek, ale ilekroć na Dąbrowie jastrząb zabierał mi kurę dochodziło do ważnych rozstrzygnięć biurokratyczno-urzędowych, na które nieraz długo czekałam. Rejestracja firmy, sądowa pieczęć (w sprawach spadkowo-podatkowych sprawdzały się przelatujące kruki), podpis u notariusza i zakup Kresowej... Zatem nie było aż tak żal straty. Tymczasem teraz cholera wie, co łupi kurczaki... Czy dobre to, czy złe, czy leśne czy od ludzi się biorące (np. wałęsające się psy pewnego człowieka z wioski).
Udało nam się zebrać wczoraj wszystkie pozostałe kurczaki, o zmierzchu, gdy usadowiły się na żerdziach (zamiast w stodółce) i zanieść je do kurnika. Przenocowały tam szczęśliwie aż do rana, nawet nie było zbyt wielkiego rabanu w dzień ze strony dorosłych kur. Przez cały dzień potem cała szósteczka wyraźnie była już lepiej zintegrowana ze stadem i zwiedzała podwórze tam, gdzie do tej pory bała się zajrzeć.
Wieczorem jednak weszła do... stodółki. Wygarnęłyśmy je stamtąd podobnym sposobem, co wczoraj. Kury wieczorem i w nocy prawie nic nie widzą i zamierają w bezruchu, łatwo jest je wziąć do ręki. Nawet Zieloną Nóżkę, jak się okazuje.
I smutny wniosek. Jest już ich pięć.
Ech.

18 lipca 2010

Kupała raz jeszcze

Trwa czas zimnych pryszniców, jakże krótki w naszym klimacie, ale może dzięki temu jaki przyjemny!
Narzekających na upały zapraszam do pracowni sitodruku, gdzie żelazko i inne wiatraki ogrzewające powietrze sprawiają, że człowiek zlewa się chłodzącym potem bez odkręcania kurka kranu. Zauważyłam, że jest to bardzo przyjemne, gdy odpuścić sobie narzekanie, skoncentrować się na robocie świstaczka (pierwsza, szósta, dziesiąta, piętnasta, trzydziesta, czterdziesta piąta koszulka) i nurzać się we własnym sosie popijając chłodne napoje. Początkowa przykrość z gorąca jest właściwie stresem, że się pocę, zaczynam śmierdzieć, że ubranie staje się mokre. Gdy porzucić ten stres, dać na luz, to można odkryć, że pocenie się jest najprzyjemniejszą rzeczą jaką dała nam Pani Natura na taką porę.

Wieczór po ciężkiej pracy w pocie czoła wygnał nas na imprezę kupałową, odbywającą się na Bachmatach (niewielki zalew) w Dubiczach Cerkiewnych. Byłam tam pierwszy raz. I w sumie lepsze wrażenie, niż się spodziewałam, choć nagłośnienie ze sceny było kiepskie i nie obejmowało dużej przestrzeni, na której zgromadziła się widownia. A zgromadziła się rodzinnie, towarzysko, grupkami, obozując już od popołudnia i wcześniej na specjalnie przyniesionych ze sobą kocach. Niektórzy zrobili tam sobie wielkie piknikowe przyjęcie. Niektórzy tańczyli, niektórzy przechadzali się. Z lewej były stoiska z propozycjami głównie z Ukrainy i z Białorusi. Można było kupić autentyczną, haftowaną ręcznie na lnianym płótnie, białym lub siermiężnym, soroczkę (koszula ozdobna używana przez mężczyzn przy każdej uroczystej okazji), za jedyne 350 złotych, do tego szarawary w wielkim wyborze kolorów. Dużo pamiątek ręcznie robionych i trochę swojskiego jedzenia (np. pasztet z królika). My za jedyne 10 złotych kupiłyśmy kraszankę z niesamowitym obrazkiem przedstawiającym kosmiczne uniwersum, drzewo życia, dwa koziołki w śródziemiu, ryby w świecie podziemnym i ptaki w świecie niebieskim. Oraz chleb z Litwy z kminkiem za 6 zł i butelkę chlebowego kwasu lidskiego (4 zł), na naturalnym zakwasie, który pochłonęłyśmy w kilka minut.
Jakiś zespół białoruski odprawił obrzędowe śpiewanie kupalne i młodzież ruszyła gromadnie z wiankami nad wodę. Dziewczyny weszły do zalewu po pas i puściły swoje świeczki w uwitych stateczkach, a chłopcy wyławiali je, podpływając z drugiej strony osobiście lub w kajakach. Kiedy wszyscy wyszli z wody spłonęła wystawiona na kiju zła Maruna. Całość przypieczętował pokaz fajerwerków, niczym w Nowy Rok.
Przesilenie dokonało się.
W trakcie jazdy migały w powietrzu mające swoje gody robaczki świętojańskie.
Po powrocie do domu stwierdziłam, że starszaki nie weszły do stodółki, tylko skupiły się pod deskami postawionymi wokół olchy. Trudno. Już tak zostały, bo wybrać je stamtąd po ciemku nie było jak.
Siedziałyśmy na tarasie z psami i kotami, przy palących się świecach jeszcze ze dwie godziny, pijąc piwo i rozplanowując konieczne do wykonania prace do końca roku.
Kurczaki wstały o szarym poranku, w okolicach 3 rano, zapiały swoimi brzęczącymi głosikami i przybiegły na taras domagać się śniadania.

17 lipca 2010

Zwierzętowo

Upał. Kozy wysiadują w cieniu drzew w sadzie, pojadając kwaśne guguły i wsłuchując się leniwie w opadanie owoców na ziemię (są już pierwsze papierówki). Pasą się najlepiej dopiero pod wieczór w leśnych chaszczach na Górze.
Zielone Nóżki okupują chaszcze dyskusyjnej rośliny (ni to octowiec, ni parzydło leśne) obrastającej gęsto sklep (piwniczkę zewnętrzną). Co jakiś czas kogutki nawołują się tam przezabawnym pianiem, przypominającym potrząśnięcie tamburynem albo trzask tłukącego się szkła.
Młodziki zostały porzucone przez kwokę Białe Piórko już kilka dni temu. Są o tyle w lepszej sytuacji, że od początku chowane w kurniku są przyjmowane przez stado przyjaźnie. Zajrzałam wieczorem do kurnika z ciekawości, gdzie one teraz sypiają, gdy kwoka przeszła z gniazda na grzędę. I szczęka mi opadła ze zdumienia. Siedziały otóż rządkiem na brzegu nieużywanej skrzynki na jaja, stojącej na najwyższej półce, przytulone z obu stron do... koguta naczelnego. Mało tego, też spod opiekuńczo uchylonego "ojcowskiego" skrzydła, wystawała mała główka kurczęcia, wpatrującego się we mnie z pilną uwagą...
Jedna Kicia nie lubi Zielonych Nóżek. Denerwują ją te poperdalacze. Udaje zatem atak, gdy któreś przebiegnie jej przed nosem. Kurczaki uciekają z wielkim piskiem, a ona mściwie zadowolona wskakuje na drzewo. Mówi tym samym: "Trzymać się ode mnie z daleka. Bo ja takie jak wy ptaszki łapię i zjadam. Bez żartów!". Oczywiście znam Kicię i wiem, że za ptakami nie przepada, łowi głównie myszy i taki gest jest gestem aktorskim, zwłaszcza w mojej obecności.
Kocury spędzają czas w lesie albo w sadzie. Słychać ostatnio wielkie tęskne pieśni Jasia, który doszedł dorosłości i marzy mu się partnerka. Łacio dba o to, aby nie wchodził mu w drogę jako rywal, przetrzepał mu kilka razy skórkę i teraz Jasiek szuka narzeczonej w głębi lasu, z dala od wioski.
Psy wysiadują całe dnie w domu. Gdyż w dzień jest w nim kilka stopni mniej i można doznać wrażenia ulgi wchodząc z tarasu do pokoju.

15 lipca 2010

Warzywny klops

Pomidorów w folii jest niewiele (w poprzednich latach jeszcze na Dąbrowie bywało o wiele więcej), owoce są niewielkie, długo dojrzewają, mimo wielkiego słońca, mają twardą skórkę. Kwiaty nie dają owoców. Brak pszczół. W naszej wsi sołtys ma kilka uli, nawet niedaleko od nas, koło Góry, ale żadnej tu nie widziałam, nawet w porze kwitnienia sadu. Może ze dwa trzmiele. Dziś Ania na dokładkę stwierdziła zarażenie sadzonek mączniakiem.
Pani Marusia ma u siebie pięknie czerwone, pachnące pomidory z nasion kupowanych na Białorusi. Trzeba chyba będzie skorzystać z jej rady i też tam się zaopatrzyć w zdrowe i naturalne nasionka na przyszły rok.
Już nie powinno być problemu z wykiełkowaniem wczesną wiosną rozsady (nie udało się to przy c.o. z powodu spadków temperatury w nocy). Mamy pieczkę, trzymającą ciepło wiele godzin. Stawia się na niej skrzyneczkę (najlepiej ze styropianu - patent pani Marusi) i spokojnie czeka, aż nasionka wykiełkują.

Ponieważ płot wewnętrzny nadal nieskończony, a kurczaki ulubiły sobie taras, nasz warzywniak nie przypomina warzywniaka tylko jakąś niezidentyfikowaną gęstwę zieloności wielokrotnie przegrabioną kurzymi pazurami i zdziobaną przez drób. Coś tam rośnie i pewnie nawet uda mi się to do garnka włożyć, ale żeby było czym się chwalić, to na pewno nie.
Sałatę zjadła gęś, rzodkiew wybiła w górę i zanim się ukorzeniła to przekwitła, koper i cebulka nie wzeszły wcale.
Jedyne z czego jestem zadowolona to zioła na spirali ziołowej. Rosną i rozwijają się bez problemu. Majeranek, oregano, estragon, tymianek, mięta trzech rodzajów (raczymy się teraz w upały naparem z mięty), nać pietruszki, lawenda, rozmaryn, szczypior, szczaw i trawa żubrówka (psy ją bardzo lubią skubać, jest dobra na pasożyty).
W przyszłym roku, obiecuję sobie, sama wezmę się za warzywniak. I nie będę się oglądać na absolwentkę SGGW.

14 lipca 2010

Islandzkie skojarzenia

Dziwna była wczoraj pogoda. Zaczęło się od rana. Zachmurzenie i pomruki burzowe. Chwilowe drobne opady z przerwami na wzbierającą parność. I tak prawie cały dzień. Kozy stały w oborze, a gdy wreszcie zdecydowałam się je wypuścić do zagrody - zagrzmiało i lunęło jak z cebra.
Oczywiście trzeba było wyłączyć internet, i tak po raz któryś z rzędu nie dokończyłam rozmowy o symbolach z pewną niewiastą.
No, a dawno oczekiwany gość, nasza odwieczna przyjaciółka Niejaka zamiast o drugiej po południu wylądowała w Kresowej na wieczorne dojenie, sześć godzin później. Przyszło jej do głowy, aby zostawić samochód i pojechać na Podlasie jako rowerzystka. Wysiadła w Siemiatyczach z pociągu i ruszyła ku nam na rowerze. W drodze złapał ją deszcz, musiała przeczekać i takie tego były efekty.
Przesiedziałyśmy cały wieczór na tarasie, w wilgotnym podeszczowym chłodzie, popijając herbatę i pojadając ser. Opowieściom końca nie było. My o kresach, budowie i tutejszości, Niejaka o swej ostatniej wyprawie rowerem po Islandii. Zjawiska burzopodobne ustały z wolna. Niejaka była zdumiona. Pogodą. W Warszawie było sucho i upał, gdy wyjeżdżała, a w mediach ogłaszano gorący czas na kilka dni.
- Warszawskie iluzje harmonii bytu - uśmiałam się - A prognozy obejmują Podlasie, które przeniosło się na Suwalszczyznę. Ten region zwyczajnie nie istnieje w świadomości Polaków.
Było trochę problemu z ulokowaniem Niejakiej do spania. Chałupa duża, a wszędzie beton zamiast podłóg, poddasze nieskończone. W końcu udało się ją zmieścić na jej własnej karimacie w nowym pokoju, z nogami pod stołem i głową na progu, w sąsiedztwie paczek z książkami.

13 lipca 2010

Koza i tygrys czyli koniec lekkomyślności

Wzbierający wczoraj koszmarnie upał nie dał rady przekroczyć Urocznego Lasu znajdującego się pomiędzy naszą a sąsiednią wsią. Z jasnego nieba przy maks napiętej temperaturze (nie wiem jakiej, bo wciąż żal mi przywiesić badziewny termometr na nowej szalówce chaty) spadł dokładnie nad nim piorun i po trzech minutach lało jak z cebra. Ledwiem kozy zdołała wypuścić z sadowej zagrody, a one już pognały kołyszącym galopkiem do obory, same wpadły do swoich boksów i nieomal zamknęły za sobą furtki.
Deszcz uzupełnił znakomicie zapasy wody w beczce i wiadrach, używanej do podlewania.
Zmoczył też niziutki zielony owies, który tak jakoś ledwie się ma, choć ładnie się wykłosił. Przydałoby się zdjęcia zrobić, bo na jednym polu klasy V widać doskonale różnicę we wzroście zboża. W miejscach, gdzie wiosną rozrzucony był obornik owies jest o wiele bujniejszy, gęściejszy i wyższy, niż tam, gdzie nie starczyło błogosławionej produkcji ubocznej naszych kóz i kur. To mogłaby być lekcja poglądowa dla tych wegetariańskich rolników, którzy nie chcą zwierząt hodować, a tylko siać i żąć. I pewnie sztucznym proszkiem sypać swoje roślinki, aby je do gąbki potem włożyć.

Kozy wyszły późnym popołudniem i pobiegły z ochotą na ugór. Dawno już tam nie były, zatem ja też nie. Dzika trawa już zrudziała w większości, choć i tak wygląda lepiej, niż w zeszłym roku o tej porze (przystrzyganie kozimi zębami w tym zapewne pomogło), ruszyły bujnie samosiejki brzóz, czeremchy i pigwy, więc zwierzęta były w siódmym niebie. Jest co pożerać.
W sumie ten kawałek ziemi nie dał się nijak zakwalifikować urzędowo z racji nieprzerabialnych różnic w ewidencji (o absurdach w przepisach rolnych nie chce mi się teraz gadać, ale ten przepis akurat jest kosmiczny) i stanowi przestrzeń całkowitej do-wolności. Może nadać się np. pod miejsce na namiot dla letników chętnych doznać nocnego spotkania z dzikiem albo moimi kotami, które tam pasjami polują...
Często sobie myślę, pasąc kozy i słuchając charakterystycznego chrzęstu ich szczęk gryzących zielone, że gdyby móc widzieć emocje i reakcje roślin, to kozę dałoby się w momencie żerowania porównać chyba jedynie do tygrysa pochłaniającego ofiarę. W chińskiej Księdze Przemian oba zwierzęta, i koza i tygrys przynależą do jednego heksagramu "Radość", który opisuje i zabawę i śmierć, czyli nieuchronny koniec lekkomyślności. Koza reprezentuje początek radości, a tygrys jej schyłek.

W momencie tego radosnego żerowania rozległ się nagle z okolic leśno-przydomowych wielki krzyk kur. Zanim zmobilizowałam obronę w postaci psów, wylegujących się ostatnio leniwie w chłodnym domu i stada kóz, które poderwane hałasem całym stadem ruszyły na chałupę, akt się dokonał...
W tym momencie stadko starszaków zmniejszyło się o jednego kogutka... Nawet piórka z niego nie zostały.

11 lipca 2010

Uwaga, nadchodzi... kolejny festiwal w Czeremsze

Jak co roku o tej porze odbędzie się.
Już się cieszymy. To naprawdę ciekawe wydarzenie kulturalne.
Widownia jest zawsze prawdziwie tęczowa. Można się sprzymierzyć z wcielonym w zwykłych ludzi Duchem Miejsca, posłuchać tutejszych kresowych dialektów, odkryć korzeń Dawnej Polski Szerokiej, Wielonarodowej i Wielowyznaniowej w swoim sercu. I podjeść naturalnie zdrowych potraw podlaskich.




Więcej informacji na stronie: www.czeremszyna.pl Klimaty wschodnie i domowa atmosfera gwarantowane. Zapraszamy serdecznie!

Moje ptaszki

Kurczaki rosną. Są starszaki i maluchy (przedszkole i żłobek).


Właśnie wczoraj starszaki przeszły do pierwszej klasy. Kwoka je rzuciła. Albo one kwokę, bo nagle zaczęły występować na podwórzu osobno. Ulubiły sobie taras i po południu wysiadują gromadką pod stołem, chłodząc brzuchy na betonie albo siadając na leżących tam sztachetach jak na grzędach. Niestety, nie miałyśmy zbyt dużego szczęścia w doborze. Na osiem sztuk 5 stanowią koguty, czerwone grzebienie nie pozostawiają wątpliwości. Tylko 3 kokoszki. No, cóż, będzie pieczyste w zimie. Dziś samczyk-alfa, czyli największy kogucik z najbardziej czerwonym grzebieniem spośród gromadki zapiał po raz pierwszy. Głos przypomina trochę trzeszczenie popsutego radia, ale może jak poćwiczy...


Maluchy jeszcze do końca nieopierzone są płci na razie nieokreślonej. Mieszkają w kurniku z kwoką i stadem starych kur i są bardziej obyte z kurzą społecznością. Niemniej i one bywają płochliwe. Gdy się wystraszą uciekają niczym Struś Pędziwiatr, nastawiając pierzaste ogonki jak lotkę strzała.

10 lipca 2010

Przesiedliny

Poznaję ostatnio ludzi, z różnych miejsc i miast w Polsce, korespondencyjnie i na żywo, którym marzy się osiedlenie na wsi. Pewnie przyczyną jest po części czas wakacyjny wyganiający mieszczuchów z domu w teren, a po części ostatnie smutne i dziwne wydarzenia polityczne, które obudziły niepokój co do dalszego prze-życia w mieście. Te osoby są zapaleńcami albo coś ich jeszcze trzyma i żyją marzeniem, nie uwzględniając wcale ciemnych stron przeprowadzki. Czasem nie wiedzą jak się do tego zabrać, czym się kierować, czasem znają kogoś na wsi i chcą jak on, tam gdzie on, tak jak on.
Opiszę proces naszych osiedlin. Bo jest w nim już praktyczne doświadczenie.
Przede wszystkim ważna jest świadomość posiadanych środków, i finansowych i fizycznych. Nie wszystko przecież trzeba kupić, wynająć, zlecić, co oszczędza finanse i daje pole różnym możliwościom.
Jeśli jest pewien zasób kasy warto przemyśleć kwestię jak nią zadysponować. Można bowiem znaleźć tanie siedlisko w ładnym miejscu, ale trzeba pozostawić sobie zapas pieniędzy na jego odbudowanie. Albo zapłacić więcej za już gotowy do zamieszkania dom i obejście. Tu moje doświadczenie jest takie: postawienie wszystkiego od podstaw jest droższe, niż zapłacenie za gotowe, nawet jeśli trzeba dokonać jakichś modernizacji czy remontów. Wymaga wiele samozaparcia i siły przetrwania początkowych trudów. Jeśli jednak zapał jest autentyczny osiągnięcie celu daje o wiele większą satysfakcję, niż wejście na gotowe.

Pomijam kwestię ustalania regionu i miejsca, bo tu każdy ma swojego geniusza, który go prowadzi.
Tyle wiem, na Podlasiu ceny siedlisk i działek są bardzo różne. Im bliżej Białowieży tym oczywiście droższe, aż do sum strawnych tylko dla nadzianych Warszawiaków. Są tu jednak także wsie pustoszejące, starzejące się, wymierające. I wcale ich niemało. Tam można trafić okazję, ale z kolei trzeba ryzykować zamieszkanie w pustej albo walącej się wiosce i liczyć, że z czasem przybędzie więcej osiedleńców, ktorzy ją odbudują i zaludnią.
Kiedy szukałyśmy siedliska 2 lata temu objeździłyśmy teren w promieniu 50 km od naszego ówczesnego zamieszkania, badając każdą wioskę pod kątem położenia i kupienia chałupy. Było trochę okazji, ale zawsze coś nam nie pasowało. A to słaba komunikacja i daleko do miasta (mamy firmę, więc potrzeba być mobilnym w tym względzie, zwłaszcza zimą), a to niemożność założenia internetu (na pograniczu są takie miejsca), a to murowany dom, a to zbyt blisko do sąsiadów.
Warto jest określić sobie najpierw dokładnie to, czego się szuka, żeby nie wejść w coś, czego będzie się potem żałować. Np. zrobić mały wywiad środowiskowy i poznać ewentualnych sąsiadów, a także dowiedzieć się w sąsiednich wioskach jaką opinię ma to miejsce, bo to różnie tutaj bywa.
Ja takie cele ustaliłam na wstępie. Ma być mała wieś, ale blisko drogi kolejowej i z łatwym dojazdem, ma być to skraj wsi, początek albo koniec, żeby zminimalizować sąsiedztwo, ma być to chata drewniana, a nie murowana, ma być daleko od wszelkiej rzeki i grunt niepodmokły (na to wpłynęło moje doświadczenie z czasów mieszkania w domu rodzinnym, gdzie woda wzbierała w piwnicy po każdym deszczu).
No, i znalazłyśmy takie, dokładnie takie!
Plus uroczysko naprzeciw.

Cena działki 40-arowej częściowo zadrzewionej (dęby, graby, klony i stare grusze), z ruinami stodoły i obory, dobrym śpichrzem z bala i stareńką drewnianą ciasną chałupą) była lekko zawyżona przez właścicieli, "bo miejsce ładne", ale w uszach miastowych brzmi nadal podniecająco tanio.
Trzeba było jednak z punktu postawić oborę i garaż no i, ogrodzić posesję i wybieg dla kóz, żeby móc się sprowadzić. Do chałupy bez wody i studni nawet. Przez kilka miesięcy nosiłyśmy wodę ze studni sąsiadki. Aż wreszcie udało się wywiercić własną i zainstalować krany. W naszej wsi prawie nikt nie ma kranu w domu, oprócz nas, sołtysa i jednego Warszawiaka-osiedleńca.

Spotykałam przy poszukiwaniach okazje typu: pełne gospodarstwo, 3 ha ziemi, obejście z oborą i stodołą w dobrym stanie, murowany dom, skraj lasu, stary sad przy domu za 60 tysięcy. Jedyne co nie pasowało, to to, że dom murowany, a nie drewniany. Cel był jasno ustalony. W sumie teraz, jak słyszę, można się w podobnej cenie zmieścić z kupnem w okolicach pod-miasteczkowych, bo w samym gminnym miasteczku jest oczywiście drożej.

Inna sprawa: samotne osiedlenie się i zamieszkiwanie na wsi jest trudne, ze względu na multum pracy fizycznej do wykonania, zwłaszcza w pierwszym okresie poprzeprowadzkowym. Choć znam taki przypadek, pewnej Warszawianki w średnim wieku, która nawet kota nie trzyma (bo boi się, że jej sąsiedzi go otrują). Udaje się to wtedy, gdy ma się mnóstwo kasy i wynajmuje ludzi do każdej dupereli, a mieszka w tym czasie w wygodnych warunkach.
Konsekwencją tej sytuacji jest konieczność zapewnienia sobie pracy i zarobków. Przeprowadzkę warto zgrać z transformacją zawodową, jeśli już nie na samo rolnictwo jako źródło utrzymania (lub podtrzymania), to jakaś własna firma, usługi, rzemiosło, aby móc wrosnąć w klimat miejsca i nie znaleźć się pod ścianą za 2-3 lata, gdy dom stanie, a konto będzie beznadziejnie puste.

Dalsza rzecz: siły własne. Siły i umiejętności. Życie codzienne na wsi wymaga pracy fizycznej, nawet jeśli nie trzyma się zwierząt. Tego trzeba mieć świadomość i mimo, że wydaje się oczywista, to są mieszczuchy, które jakby tego nie kumają. Np. trzeba porąbać drewno, nosić je zimą do pieca. Dobrze jest coś umieć zrobić samemu, nauczyć się tego, jeśli się nie umie i nie liczyć na pomoc obcych ludzi.
Co do innych spraw dc. nastąpi.

9 lipca 2010

Wytrzymałość

Powtórka z rozrywki. Wstawanie o 7 i taniec bez gwiazd do 20. Brygada jednak zdołała skończyć obróbki, wyciągnęła także szalunek z piwnicy. Zatkana wielka piwnica była prawie bez tlenu. Gasły w niej zapałki. Chłopcy wyciągnęli dębowe stemple we dwóch i co jakiś czas wychylali się, żeby zaczerpnąć powietrza. Wyszli zlani potem.
- Łoj, ja kiedyś biegałem długie dystanse. Czuję się teraz jak po biegu na półtora kilometra - orzekł starszy.
Jedno ciekawie wygląda. Tutejsi mężczyźni dość niscy, drobnej i suchej budowy dźwigają łatwo ciężary takie, przy jakich wysiadają dużo od nich więksi i potężniejsi w barkach i udach. Rzeczywista siła mięśni wcale nie przekłada się na ich wielkość. Dodać trzeba także wytrzymałość.
Pozostaje jeszcze zrobienie klap do obu piwnic, wstawienie trojga drzwi wewnętrznych, dwie podłogi na dole i obróbka poddasza (podłoga, ściany i sufit). I będziem w domu.

8 lipca 2010

Konkretna robota

Praca, cóż tu mówić więcej. Brygada kończyła szalowanie deskami i obróbkę blachą, zaczęła też stopniowo obramowania okien. Na koniec czeka mnie jeszcze jedno malowanie, już na ścianach. My kroiłyśmy materiały i po południu zaczął się druk. Ania przy karuzeli, ja biegałam z materiałem i rozwieszałam go na sznurze. Upał powodował, że nadruki schły w mgnieniu oka.
Jest to zajęcie, do którego już nasi sąsiedzi przywykli i "wszystko o nim wiedzą". O tym, że czasem drukujemy też książki i broszury nie mają w większości pojęcia. A o tym, że coś piszę wiedzą może dwie sąsiadki, ale nie rozpytują co to, ani nie chcą tego przeczytać. Sitodruk i szycie są najbliższe chłopskiemu rozumieniu rzeczywistości i one im absolutnie wystarczają. Trzeba się konkretnie urobić po pachy, żeby zarobić niewielki grosik na chleb. Normalka.

Upał, ale na niebie snują się od dawna pokratkowane aluminiowe pseudo-chmury, wróżące kolejną anomalię pogody. Idzie susza. Ale po wczorajszej burzy pani Zina zadowolona niosła rano z lasu wiadereczko pełne kurek. Zarabia zbieraniem grzybów na drogie lekarstwa. Od kilku lat choruje. Ma bateryjkę w sercu i co drugi dzień jeździ na dializy do szpitala.
W sadzie dojrzewają z wolna jabłka. Wiele ich, choć są drobne i przy byle wietrze czy deszczu spadają na ziemię. Kozy uwielbiają je wybierać, dlatego chętnie pędzą rano do sadu, zajrzeć pod każde drzewo. Nadgryzłam łakomie jedną większą od innych papierówkę, kwaaaśna. Zofka chętnie dokończyła.
Przy tym wszystkim pożyczona kwoka opiekująca się starszą grupką zielonych nóżek zaczęła świrować i już sądziłam, że odrzuciła kurczaki. Namiętnie bowiem właziła w dziury w słomie i uciekała kurczętom, aż te wystraszone i zestresowane skuliły się w kącie stodółki i za nic nie chciały same wyjść na zewnątrz. Tymczasem odnalazłam kwokę za deską opartą o ściankę w drewutni. Sparło ją na jajo. I to była cała przyczyna. Gdy je zniosła wróciła do uszczęśliwionych dzieciaków jak najlepsza niania.

7 lipca 2010

Kupała-kąpałła

Wczorajszy przed-kupalny dzień pełen był niesamowitej upalnej duchoty, która wezbrała dwiema burzami. Jedną o pierwszej, drugą wieczorem. Ania wyjechała do stolicy w bardzo Ważnych Sprawach, a ja od piątej rano kierowałam samodzielnie życiem obejścia. Trudne to, wymaga uwagi i siły. Kozy już udaje mi się na spokojnie nakarmić i wydoić samej, ale już tak łatwo nie poszło z ich zaprowadzeniem do zagrody w sadzie. Ponieważ spędzały tam ostatnio cały swój czas, tym razem wykorzystały moją pojedynczość i na bezczela powędrowały same drogą przez wieś w znajomym sobie kierunku. Bezradnie próbowałam je zawrócić wabiąc chlebem, na który nie zwracały uwagi, aż dołączyły do pomocy dobre sąsiadki, wysiadujące na ławce przed chałupą Mikołaja, czyli Mikołajowa i pani Zina. Także i im nie udało się kóz zawrócić, zatem pani Zina zaprowadziła je do swojego obejścia i tam zamknęła na podwórku. Pilnowała ich przez godzinę, w czasie której ja uwarzyłam ser, nastawiony wcześniej z mleka z porannego udoju.
Najadły się tam do syta przez kilka godzin i zeszły stamtąd same w okolicy południa, gnając pod własną oborę, żeby się napić wody. W tym czasie chłopcy przywieźli deski na obramowania okien, narożników i drzwi i zrzucili je w garażu. Duchota doszła do maksimum i zaraz zawiało, zagrzmiało i lunęło. Kozy wylądowały w oborze i... zasnęły. Podobnie jak koty i psy na tarasie. Dołączyła do nich też kwoka z maluchami, której nie udało mi się zagonić do kurnika.
Po deszczu wcale nie czuć było ulgi. Wyjrzało słońce i zaczęło mocno prażyć. Muchy gryzły jak przed deszczem, jaskółki fruwały nisko. Przy okazji wylądowała przede mną młoda jaskółeczka w asyście rodziców, pilnujących małego niewprawnego lotnika. Odpoczęła chwilę i odfrunęła.
Zajęłam się malowaniem desek, najpierw niewidzialnym podkładem, potem drewnochronem. Zajęło mi to prawie pięć godzin. Byłam kompletnie zlana potem. Skończyłam wraz z pierwszymi kroplami kolejnego deszczu i powiewami wiatru gnającego bure chmury ze wschodu.
Zmobilizowałam się i zdołałam jeszcze wydoić kozy. Ostatnią doiłam już w strugach ulewy. Na szczęście dach obory jest na tyle wysunięty, że dość dobrze chroni przed opadami z góry na odległość ponad pół metra. I wtedy podjechał pod bramę samochód i wysiadła z niego jakaś kobieta. Najwyraźniej chciała o coś zapytać i niewiele robiła sobie z tego, że zwierzę może mi uciec. Ruszyłam ku niej i po kilku krokach byłam już całkowicie mokra. Pani zadała zaś absurdalne pytanie:
- Którędy do Hajnówki?
Machnęłam tylko ręką w odpowiednim kierunku i zawróciłam biegiem. Absurdy bywają zabawne, ale mnie akurat nie było do śmiechu.
Ania przyjechała niewiele później. Wściekle zmęczona. Jechała od Warszawy wraz z goniącą ją burzą, z deskami podłogowymi prosto z suszarni na dachu. I trafiła na deszcz właśnie blisko domu. Rozładowałyśmy je szybko, pakując prosto do sieni, mokre, ale dość szybko obeschły. Może ich nie powygina.
No, a dziś chłodno, niebo zasnute chmurami, wilgotno. Malowania desek ciąg dalszy. W cerkiewne święto Iwana, czyli świętego Jana.

5 lipca 2010

Włosy Ariadny

Upał. Praca. Choć brygada nie przyjechała, po czym telefonicznie zasłoniła się pustymi obietnicami. Tak tu jest, należy to przyjąć z pokorą. Wszystko ma swój czas.
Obłożenie domu wełną mineralną (czyli włosami Ariadny) powoduje pewne zmiany, które odczuwam. Jest inny rodzaj oddychania domu i drewna, z którego jest zbudowany. Gdy palić za długo światło elektryczne, ciepło pozostaje we wnętrzu i na dość długo ogrzewa je. Wystarczy wtedy trzymać drzwi na taras otwarte albo uchylone okno, aby pomóc ciepłu uciec. Problem pojawia się, gdy przy wieczorem zapalonym świetle wpadają kąśliwe owady i trzeba drzwi i okno zamknąć. Kiedy palę przez godzinę-dwie pod płytą, aby zagrzać wodę w bojlerze i przy okazji zrobić np. ricottę powietrze robi się suche do rana. Budzę się z zatkanym nosem, jak w Warszawie.
Nie było tych zjawisk poprzednio. Wentylacja dokonywała się samoistnie, wilgotność była w normie, a dom postawiony na skraju lasu, w cieniu drzew gromadził w sobie latem przyjemny chłodek.

4 lipca 2010

Ruska słonina

Po pracowitej niedzieli nastał wieczór. Wpadła sąsiadka. I z jej ust wyjęłam przepis, który wam tu zamieszczam.

Solona słonina

Kupić na targu prosiaczka, najlepiej dwa, bo się wtedy dobrze chowają. Tuczyć kabana przez rok. Osypką z owsa i żyta, kartoflami z parnika i innymi resztkami (np. serwatką i maślanką). Od czasu do czasu przepędzać go, żeby miał ruch. 
Od ruchu słonina przerasta mięsem i daje smakowity boczek. Ale my tu o słoninie, a nie o boczku...
Roczny kaban ma 300-400 kg wagi i słoninę na palec grubą (ok. 10 cm). Takiej nie da się kupić w sklepie. Rynek polski zdominowały wieprze modyfikowane, które w słoninę wcale nie obrastają. Żeby spróbować trzeba przyjechać na wschód.
Zarżniętego wieprza opala się wiechciami słomy, broń Boże nad gazem (bo skórka wtedy śmierdzi, zamiast dawać aromat). Skóra wtedy sama odchodzi od tłuszczu.
Słoninę po odparowaniu połci w stodole przycina się do kształtu naczynia, w którym ma być ułożona, a układa warstwami jedna na drugiej. Niektórzy jeszcze wkładają ją, jako dawniej bywało, do specjalnej dębowej lub jesionowej skrzynki. Można też do kamionki albo zwykłego garnka lub wiadra.

Przycięte połcie słoniny soli się z każdej strony sowicie solą kamienną niejodowaną wymieszaną z ulubionymi ziołami. Może być to czosnek, majeranek, pieprz albo czerwona papryka (byle nie za ostra). Układa jeden na drugim i na koniec przykrywa ściereczką lnianą, żeby słonina oddychała.

Przechowuje się całość w chłodnej komorze (na zachodzie spiżarnią zwanej), albo w sklepie (to piwnica zewnętrzna, ziemią osypana, z dobrą wentylacją). Po dwóch-trzech tygodniach słonina jest zdatna do jedzenia. Choć w dobrych dla siebie warunkach potrafi przetrwać wiele miesięcy, a im starsza tym smaczniejsza się robi. W pełni dojrzała daje się nieomal rozsmarowywać na chlebie!

Kroić w cieniutkie plastry, podawać na talerzyku, w sąsiedztwie kromek swojskiego chleba. Oczywiście do swojskiej nalewki, zagryzając kiszonym ogórkiem, we własnym warzywniaku uchowanym.

Jedna uwaga: jeśli zacznie się już kroić połeć słoniny, to trzeba później napoczętą resztę wsadzić do lodówki lub zamrozić, bo w komorze lub piwnicy przejmuje w siebie dziwne zapachy.

3 lipca 2010

Spokój

Dzień wypoczynku. Z racji tego, że brygada pracowała w stolarni, o ile pracowała, bo nic nie przywieziono. Pomalowałam tylko dwadzieścia kilka desek szalowych. A Ania zrobiła 15 słoiczków korniszonów.

2 lipca 2010

Ozdoby

Szalunek byłby dziś dopięty, gdyby nie zbrakło pomalowanych desek. Jutro chłopcy wycinają deski do obrobienia okien, drzwi i narożników. Narożniki planujemy przyozdobić w rzeźbione i malowane ozdoby, po tutejszemu. Także umieścimy wycinane na ruski sposób drewniane ozdoby pod i nad oknami. Ania już sobie na to konto wycinarkę sprawiła. Będą też okiennice, oryginalnie wiszące na starej chacie do rozbiórki w "Chinach" (to miejscowa żartobliwa nazwa sąsiedniej wioski), której właściciel oddał nam je za flaszkę wraz z przedwojennymi kaflami ze zdemolowanej ścianówki. No, trzeba je najpierw odnowić i pięknie pomalować.

(To odnowiony stary dom w jednej z pobliskich wiosek).
Poza tym upalnie-kupalnie się robi. Bo na Rusi Jana, tj. Iwana wypada 13 dni później, niż w reszcie zachodniego świata. I przyroda słucha się ruskiego kalendarza, a jakże.

1 lipca 2010

Wiankowe

Pieczka gotowa. W białostockiem zwana podobno fizjerką.
Wianek się odbył z kielichem, jak przystało, bo zdunowi się dzisiaj polepszyło.

Szalówki przyrosło, ale jeszcze sporo do końca.