31 maja 2010

Kura i chmura

W Urzędzie podpisałyśmy się pod zaktualizowanymi danymi odnośnie działki i pola. Na jesieni podobno chodziła komisja ze starostwa, która robiła nową kwalifikację gruntów. W ten sposób znienacka część pola przeszła do V klasy i podskoczył mu niemnożko przelicznik.
Styropian pod wierzchnią wylewkę posadzki w kuchni kupiony.
Zrobiłam kolejny ser miękki, tym razem wraz z solą posypałam go zmielonym pieprzem.


Kiedy Ania pasła kozy za stodołą u pani Ziny, gdzie w gęstej zielonej trawie chowały się nieomal z rogami jak w buszu, ja zajęłam się wędzeniem kolejnych serów parzonych. Siedząc przy wędzarce obserwowałam nadciągającą z zachodu ciemną, ponurą chmurę. Wraz z nią w pewnej chwili powiał porywisty wiatr i spadł deszcz. Przypomniał mi się sen o wjeżdżającej niby pociąg na dworzec PKP polskiego miasta prowincjonalnego - wielkiej mrocznej chmurze, w której ukryta była łódź wiosłowa... brr.
Poza tym kwoka z pisklętami odbyła wczoraj pierwszy spacer na dworze. Zajęła się z pasją grzebaniem w ziemi, pokazując małym co i jak prawdziwe kury jedzą. Maluchy ganiały zatem z dżdżownicami w dzióbkach, które były wobec ich wielkości niczym węże. Niestety, matucha tak się zapamiętała, że grzebała ziemię wraz z niektórymi nieostrożnymi pisklętami i odrzucała je energicznie pazurzastymi nogami od siebie, aż się jeden biedaczek mocno zachwiał i przez chwilę go zarzucało. Czym prędzej wyłapałyśmy więc towarzystwo i do pudła. Za wcześnie na takie eskapady.

30 maja 2010

Wysiadywanie

Dokończyłam wczoraj malowanie sztachet. Tzn. skończył się drewnochron, który kosztuje 70 zł za bańkę, kurczę. A owa bańka nie starcza nawet na ogrodzenie tak niedużego skrawka przy domu!
Ania pobujała się kilka godzin na kursie wyplatania przedmiotów ze słomy w GOKu. Dziewczynki, które chodzą tam codziennie na zajęcia robótkowe nauczyły ją wykonywać pewien wzorek szydełkowy. Przy okazji owej słomy. Ja zamówiłam u niej tradycyjne plecionki pod sery. Położone na takich będą lepiej obsychały także od dołu.
Kwoka z małymi sprawia się bardzo dobrze. Pisklęta są żywotne, biegają prędko i mają wielki apetyt. Na razie ograniczają się do przestrzeni ogrodzonej kartonami i wyściełanej słomą w stodółce, ale pewnie już na dniach w jakiś pogodny czas wypuszczę je na dwór. Mam lekkie obawy. Kwoka jest obca i może prowokować ataki naszych kur i kogutów. Ale bez wypuszczenia na świat boży nie da się długo jej z dzieciakami utrzymać.
Druga kwoka (ma imię Białe Piórko albo Pazurek) siedzi pilnie. Wstaje tylko raz dziennie na kilka minut, do śniadania i picia, po czym pogdakując i strosząc się ostrzegawczo wraca do gniazda.

28 maja 2010

Leśne kurki

Płot wewnętrzny w 2/3 już stoi. Brak mu jednego boku i furtki, którą na razie zatykamy przed pazerną Gusią-sałaciarą kawałkiem starego płota. Pomalowałam sztachety przycięte na końcach na krajzedze przez Anię zielonym drewnochronem, ona przykręciła je wkrętarką do żerdzi, i już. Nabrała takiej pewności siebie, że chce też płot zewnętrzny sama postawić.
Podczas rutynowego pasienia kóz na ugorze przeszła się po lesie obok i przyniosła sporą garść pierwszych kurek!
Na obiad zatem była jajecznica z kurkami duszonymi na maśle (wyrobu pani Niny z naszej wsi). Brakowało tylko koperku (wpadł też wszystek do dzioba gąski).
Poza tym trwa polewanie posadzki w kuchni. Już stwardniała i daje się wejść, co nieco poprawiło mi humor. No, i zrobiłam inny rodzaj miękkiego sera koziego, z bakteriami typu Omega, tzw. do krojenia. Pierwszy ser już zjedzony, jutro idzie pod widelec następny. Gdy tylko urządzimy się jakoś w kuchni trzeba będzie biesiadę serową naszykować i zwołać gości. Na tarasie niestety nie da się wieczorem wysiedzieć z racji agresywnych komarów.

27 maja 2010

Ale jaja

Rozpoczęły się prace budowlane w domu. Wreszcie. Ostatnie poważne działania do wykonania. Potem ma być z górki. Zapomniałam już od zeszłej jesieni jak to jest. Wstawać skoro świt, wykonywać codzienne obowiązki na różne karkołomne sposoby i dodatkowo obcować z gromadką chodzących po mieszkaniu mężczyzn i uważać na każdy ich ruch. Czemu? Bo jak ich spuścić z oka robią wszystko po łebkach, zapominają, brudzą, robią głupie błędy. Nie umieją zapytać, decydują sami. A potem trzeba albo ich wzywać na nowo albo szukać innego fachowca, który wykona to, co przeoczyli, nie dokończyli lub spaprali, oczywiście za nową kasę. Tu rzadko który majster poczuwa się do czegoś takiego jak reklamacja i gratisowa naprawa tego, co mu się nie udało. Obiecuje, że przyjdzie, spojrzy i pojawia się na święty nigdy.
Ale i tak zawsze okazuje się, że coś jest nie tak. Tym razem brygada zerwała starą drewnianą podłogę, zrobiła strop nad piwnicą w kuchni, zalała betonem posadzkę, jednak przy kuchni kaflowej w kącie zostawiła glinianą polepę. Która się sypie i łuszczy. I tak szczęśliwie, że to zauważyłyśmy i majster ma to naprawić przy robieniu drugiej wylewki!
Mieszkamy zatem znowu w jednym pokoju z górą niezbędnych przedmiotów i urządzeń. Do przyszłego tygodnia.

Poza tym stało się, że pożyczona kwoczka wysiedziała spośród 7 jaj, które jej pozostały 2 koślawe kurczaczki (nieudane mutacje?). Wkrótce na szczęście zdechły. W tym samym dniu jedna z naszych niosek zasiadła nagle na gnieździe. No, i trzeba w te pędy coś robić! Niewiele myśląc pojechałyśmy do znanego już nam hodowcy zielonóżek z Brańska i kupiłyśmy u niego 7 jednodniowych pręgowanych kurczaczków oraz 16 jaj lęgowych.
Zaraz po powrocie podłożyłyśmy kurczaczki kwoce, zabierając jej zamarłe jaja. Zakopałam je w lesie. Kwoczka przyjęła pisklęta radośnie i troskliwie. Przespały bezpiecznie tę zimną przymrozkową noc pod skrzydłami matuchy.
Rano zaś nasadziłyśmy naszą kwokę w kurniku na jajach zielonóżki. Zobaczymy co z tego będzie za trzy tygodnie. A oto jak mają wyglądać jeszcze później.

26 maja 2010

Sałata



Dziś na śniadanie pierwsza sałatka z koziego sera miękkiego, 3-dniowego.
Sałata z inspektu. Niestety pierwsza i ostatnia. Gusia zrobiła wczoraj swoje pod naszą nieuwagę. Trzeba siać od nowa. Przykręcamy sztachety do płota chroniącego ogródek...

23 maja 2010

Sery sery

Kilka dni temu przyszła przesyłka z Agrovisu, a w niej ważne dla serowara przedmioty. Przede wszystkim bardzo wartościowy podręcznik dla praktykującego pt. "Sery" autorek niemieckich Lotte Hanreich i Edith Zeltner. Przepisy są głównie na sery niemieckie (podobno nieszczególne w smaku), ale cała reszta bezcenna.
Ponadto podpuszczka kozia, szczep bakterii, 3 formy do serów, w tym do ricotty, no, i parafina. Ta ostatnia zaraz poszła w ruch i oto efekt.


Wczoraj z kolei przy pomocy powiedzmy-Sławka powstała wędzarka do serów. Z następujących materiałów: dwa stare ule, stare cegły z rozbiórki komina i blacha z dachu starej chaty. Oto ona, już w działaniu (dym z drewna śliwkowego).


Przy okazji, że dym uspokajał komary, a upał całodzienny zelżał, kozy zaczęły się w pobliżu chętnie paść.


A młodzież męska mierzyć siły.

21 maja 2010

Szerszeniada

Znów zryw o świtaniu, z pokąsanymi palcami rąk, podeszwami stóp i brwiami! (są to części, które czasem mi wystają spod kołdry, gdy zasnę). Piękna pogoda. Zrobiłam ostatni szczypek w tej serii, pomalowałam preparatem kolejną partię listew, ugotowałam obiad, napaliłam pod blachą, popasłam kozy. Ania z powiedzmy-Sławkiem szaleli dalej z piłą i krajzegą, aż wielka góra drewnianych odpadów ze starej stodoły zmniejszyła się prawie do zera, zamieniając w dwie góry elegancko pociętych klocków prawie gotowych do pieca. Trzeba wykorzystać zapał powiedzmy-Sławka do pracy, który mu się stosunkowo rzadko zdarza. Przeważnie ma długie okresy pijaństwa, po których jest rozrywany jako pomocnik przy różnych pracach gospodarskich i polowych przez wioskowych emerytów. Potrafi też na długo zniknąć przy drwalskiej robocie w lesie.
Jedyną przygodą było wtargnięcie wielkiego buczącego niskim głosem szerszenia do kuchni, przez szparę pod belką stropową. Już od kilku dni upodobał sobie naszą chatę i zaglądał to tu, to tam, przeganiany oknem albo drzwiami. Tym razem robiłam powiedzmy-Sławkowi jajecznicę z 4 jaj na śniadanie i trudno mi było opuścić posterunek. Zawołałam powiedzmy-Sławka do interwencji, przyniosłam muchozol z piwnicy (którym jeszcze dąbrowiańskie szerszenie trułam wyłażące spod podłogi), ten napsikał mu do pyszczka i potwór był załatwiony. A szkoda, bo pojedynczo żyjące szerszenie nie budzą we mnie takiego lęku jak stado, a on był już prawie jak współmieszkaniec obejścia, znajomy (szerszenie rozpoznają obcych i swoich). Trudno... Potem jeszcze jednemu się to samo przytrafiło, bo miał tego pecha osiedlić się w spróchniałej belce wziętej do pocięcia.
Taki to był Dzień Szerszenia.

20 maja 2010

Czas

Bzyczenie kuzyneczka czyli komara wyrwało mnie z łóżka o niesamowitej porze, bo o 5 rano. Zaczęły się różne prace, które bardzo chcę wypełnić przed końcem świata. Czyli zjawił się majster i wreszcie znikło okno między pokojami. Przyszedł też powiedzmy-Sławko i zajął się przecinką buszu w zagrodzie kóz, obcinaniem zbędnych gałęzi grabom, dębom, wycięciem uschłej starej gruszy i śliwy oraz kilku młodych sosen, czeremch i brzóz, które uschły jeszcze w zeszłym roku po ogryzieniu przez kozuchy.
Wykorzystuję ładną pogodę i zaczęłam malowanie listew pod szalunek preparatem grzybobójczym. Do tego warzenie sera, gotowanie obiadu, pasienie i ledwie starcza czasu na wpis na tym blogu.

19 maja 2010

Mini i maksy malizacja

Niepostrzeżenie przeszłyśmy już w dużej mierze na swoje jedzenie. I tak jak chcę, jemy w zgodzie z rytmem pór roku. Zaczął się sezon mleczny, zatem na stole goszczą przede wszystkim różne przetwory z mleka. Zamiast wodnistej wędliny sklepowej na śniadanie są twarożki, na jogurcie albo kwaśnym mleku ze szczypiorkiem z inspektu, żółty ser własnej roboty, jaja gotowane na miękko lub twardo, dla osłody resztki zeszłorocznych dżemów. Do obiadu staramy się wykorzystywać to, co jest dostępne. A więc najczęściej lecą zestawy naleśników i placuszków z ricottą, leniwych klusek też z wymienioną, zupa szczawiowa albo ziemniaki ze skwarkami z kabana sąsiadów popijanych zimnym kefirem lub żętycą. Bywają też już sałatki z inspektowej sałaty ze szczypiorem (rzodkiewka jeszcze rośnie) na majonezie własnej roboty (ten dopiero ma smak! ludzie już zatracili wiedzę jaki to wspaniały przysmak). Niepostrzeżenie jedzenie mięsa zminimalizowało się zatem samo. Chociaż raz na tydzień gotuję rosół z kury albo pomidorową z ryżem. Także raz w tygodniu Ania piecze chleb zakwasowy, co starcza dla nas dwóch na 4-5 dni.
To, co zauważyłam jakiś czas temu... poprawił mi się stan dziąseł po zimie. Od czasu rozpoczęcia codziennego picia kubka świeżego mleka krwawienie przy ich myciu znikło całkowicie.

18 maja 2010

Wyładowanie

To ci była burza! Zanosiło się na nią od południa, a ok. 17 trochę pomruczało od południowej strony. Dopiero, gdy kozy wydojone, kury zamknięte w kurniku, psy i koty nakarmione i żętyca na płycie zrobiona i odłowiona, niebo ściemniło się do koloru indygo i zaczęło intensywnie błyskać.
- Na wsi mówią, żeby nie patrzeć na burzę, bo się przyciągnie piorun. Nie patrz! - Ania odciągnęła mnie od drzwi tarasowych.
- Dobrze, może coś w tym jest.
Komputer i neostrada były wyłączone już od pierwszych pomruków wiele godzin wcześniej. Teraz wyłączyłam jeszcze telewizor, lodówkę i komórki.
- Może by gromnicę zapalić?
- A masz? Byłaś na Gromniczną poświęcić? Nie. Pomódl się raczej.
Koty wszystkie wyszły na taras.
- Głupie czy co?
- Nie, koty uwielbiają burze. Wiem to. W zeszłym roku latem, gdy się jedna długa burza kończyła poszłam posiedzieć na ławie pod oborą, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Przyszły do mnie wszystkie koty, usiadły obok rzędem i patrzyły zafascynowane na błyskawice. I co chwila na mnie zerkały wielkimi fosforyzującymi oczami. Złapałam z Kicią kontakt telepatyczny, bo ona to potrafi, gdy chce.
- Hihi, i co powiedziała?
- Była podniecona i szczęśliwa. I pytała mnie: "Ty też to lubisz? Prawda, że piękne-wspaniałe?". One się naelektryzowują wtedy.
- Bujasz.
- Spytaj Kicię, jak chcesz.
Burza szybko zbliżyła się. W momencie, gdy spadł (na szczęście niezbyt wielki) piorun gdzieś blisko za Górą lunął też intensywniej deszcz, jak urwanie chmury. I prawie zaraz ustał zupełnie.
- Przeszło nad nami oko burzy. Poszła sobie... Uff.
Prąd ostał się w przewodach.
Dziś rano świat umyty i oczyszczony. Powitała mnie kukułka. Ku-puj! Ku-puj! I jak zawsze nie miałam grosza przy sobie.
Niedługo potem Mikołaj przywiózł (gratisowo) kolejną furę swojego starego siana (poprzednia była już na wykończeniu). Z powiedzmy-Sławkiem rozładowałyśmy ją i upchnęłyśmy siano w boksie oborowym.
Następnie przyjechał trak-ista i rozładował ze swoimi pomocnikami zamówione wcześniej listwy pod szalówkę domu. Tu już trzeba było zapłacić.
Wkrótce Ania pojechała do miasteczka. Panie z GOKu, przy którym skoszono właśnie trawnik zapakowały trawę specjalnie dla naszych kóz. Kurczę mają te nasze zwierzaki wzięcie, bo wszyscy sąsiedzi chętnie je widzą w swoich zarastających trawą obejściach.

16 maja 2010

Las atakuje

W kurniku pani Wiery tragedia. Wczoraj kuna wdarła się przez szparę w drzwiach, zabiła kwokę i pięcioro kurcząt, niedawno wyklutych. Jak tak dalej pójdzie Kola będzie mieć zapas rosołowy do końca roku. O ile wiem, kuny raz rozbestwione potrafią wybić całe stado.
Tej nocy coś wdrapywało się po ścianie chaty od strony lasu. Wstałam i goniłam psa, coby postraszył dzikiego gościa. Na razie "łaska" (tak mówią na te zwierzątka w moim rodzinnych stronach, skrót od łasica) trzyma się granicy lasu i nie zapuszcza wgłąb obejścia. Ale... pożyczona kwoczka pani Wiery zasiada na jajach niedaleko, w stodółce. Obawy rosną.
I nie miej tu dobrego psa, gospodarzu!
Pioter opowiada, że kiedyś w starej stodole na obecnej naszej posesji gnieździły się tchórze, robiły spore szkody, zanim je zdołano ubić. Poza tym dawno już tego nie było. Lisy również nie zaglądały tu od wielu lat. Głównym kłopotem były jastrzębie. Tych w tym roku jakoś nie widać (tfu, odpukać w niemalowane), i znienacka teraz atak czworonożnych drapieżców.
Zauważam, że lepsza w gonieniu dzikiego zwierza jest nasza mniejsza suka-kundelek. Robi najwięcej hałasu i śmiało biegnie między drzewa. Kola szczeka owszem w powietrze, ale nie postrzega wizyt małych zwierząt jako zagrożenia i rusza się bez refleksu.
Natomiast pasjami poluje na szczura w drewutni i wykopała już tam wielką jamę. Potrafi czatować na niego godzinami, zapominając o jedzeniu i piciu. Zabijając szczury przegryza im kark i porzuca je. Potrafi w ten sam sposób unieszkodliwiać także szerszenie!

15 maja 2010

Pohulaty tancowaty


Wczoraj o 20 lądowanie w sali GOKu w Czeremsze na koncercie Hulajhorod. To zespół ukraiński, folkowy, śpiewający tradycyjnie tradycyjne pieśni, czyli prosto z brzucha i polifonicznie, jak to na wschodzie od zawsze trwa. Można było też potancowaty, bo brali w tany do polki i kazaczoka ludzi z sali. 3, 5- i 7-głosowy kolektiw brzmiał jak wielki chór. Taką muzykę trzeba zawsze słyszeć na żywo, mnie się marzy posłuchać białego śpiewu w polu, na ławeczce we wsi, na żywo, jak to drzewiej bywało i na Rusi i na Podlasiu. Jeszcze ponoć w latach 60-tych i 70-tych był to spotykany często słuczaj.
- Ludzie śpiewali cały dzień, w pracy, w polu i po pracy. Teraz seriale w telewizji oglądają - wspominał starszy pomocnik naszego majstra 2 lata temu.

Z innych nowin: coś ukatrupiło kurę sąsiadki. W charakterystyczny dla kuny sposób. Oderwana głowa, wypity mózg. Reszta dostała się naszym psom do jedzenia. Kilka dni wcześniej znalazłam koło domu trupa dużego polnego szczura z odgryzioną głową. Teraz to się składa w całość.
Trzeba psy często puszczać, szczuć w stronę lasu, żeby hałasowały. Kola zresztą, dokarmiana chętnie przysmakami mięsnymi przez Wierę i Mikołaja poczuwa się do strzeżenia ich obejść i zawsze biegnie także sprawdzać ich posiadłości. Na kunę nie ma innego sposobu, jak pies.

Jaja pod gęsią nie zalęgły się. Wyrzuciłyśmy je. Gusia, wychudzona siedzeniem wylądowała przymusem w koziej zagrodzie, gdzie ma się paść na trawie, przewietrzyć i umyć na deszczu.

14 maja 2010

Sery

Wczoraj było święto, zdaje się Wniebowstąpienia. Już mi się myli czy prawosławne, czy katolickie. Było, więc powiedzmy-Sławko nie przybył do pracy, a ja zajęłam się czynnościami nie-publicznymi. Tj. robieniem serów (zaczynam eksperymenty, bo mnie gouda już nieco znudziła). Przejrzałam jedyną na razie posiadaną książkę o serowarstwie, podręcznik z czasów socjalizmu, gdy serowarstwo było domeną państwowych mleczarni. Plusem tego podręcznika jest omówienie wszystkich rodzajów serów produkowanych wtedy w Polsce, minusem - podawanie technologii dla zmechanizowanego zakładu, który bez problemu produkuje wielokilogramowe bloki serowe. Inteligentny człowiek zawsze sobie poradzi i coś wykombinuje, ale zawsze szczegóły mogą okazać się w praniu inne. W każdym razie zrezygnowałam z mieszania serwatki z wodą na pewnym etapie wyrobu goudy, mieszam ziarno w pełnej serwatce i wydobywam z niej gęstwę prosto do formy, co jak czytam charakteryzuje wyrób serów podlaskich i tzw. lechickiego.
Dziennie wyrabiam z mleka porannego ser żółty ok. 0,60 kg, trochę zwarnicy z serwatki, z wieczornego udoju stawiam mleko na kwaśne, jogurt, kefir z grzybka tybetańskiego, a z poprzednio zakwaszonego robię twarożek.
Zaczynamy myśleć o sprzedaży.
To wymaga sporej logistyki.
Miejscowi są niechętnie nastawieni do koziego mleka. Mają dość łatwy dostęp do świeżego krowiego. Choć można trafić na osiedleńców, turystów, gości agroturystycznych kwater (bardzo nielicznych w okolicy) albo alergików i właśnie do nich trzeba by skutecznie dojść z informacją. Zaczynamy myśleć.
Przy okazji wspomnę tutaj, że gdyby ktoś z Czytelników zechciał zamówić ser dojrzewający w ilości do 1 kg jeden lub mniejszy to można by uskutecznić sprzedaż pocztą. Serki miękkie, ricotta i twarożki najlepiej jednak, gdy są świeże i kupowane wprost.

12 maja 2010

Jadowita siekiera

Od wczoraj zaczęłam robić sery. Żeby ulżyć trochę Ani, która ma teraz mnóstwo różnej pracy. Robię codziennie jeden z porannego udoju (jakieś 8 litrów mleka), jak na razie lecą goudy. Wychodzi ok. 0,5 kilograma plus serek zwarnicowy, który warzę na kuchennej płycie. Gdzieś przeczytałam w internecie, że ricotta nie ma smaku i trzeba ją przyprawiać solą i ziołami. Otóż ten mój ma wyraźny słodkawy zapach i smak. Nie gustuję w nim osobiście (wolę kwaśniejsze twarożki, a słodycz nigdy nie należała do moich ulubionych smaków), ale ten bardzo pożywny serek nadaje się świetnie do pierożków, szpinaku i tart. Sprawdzone.
Sprzedałam 2 kg jaj po 8 zł. Cena spadła do zeszłorocznej, jak było do przewidzenia.
Ania posadziła pomidory i paprykę w folii.
Przyszedł do pracy powiedzmy-Sławko. Dostał do zrobienia płot. Ma to być płot wewnętrzny w obrębie obejścia, oddzielający ogródek przydomowy od zwierząt. Niestety, wydatek niezbędny, aby dochować się krzewów ozdobnych i owocowych, kwiatów i bujnych grządek.
Odsprzedał nam kilka dębowych słupków, które stanowiły resztki jego starego budynku gospodarczego. Wytyczył ogrodzenie, wkopał je, odmierzył, przyciął, ociosał i przybił poprzeczne żerdzie (zgromadzone w tym celu jeszcze w zeszłym roku). Przy okazji dowiedziałam się, że nasza siekiera może i ostra jest, ale nie ma jadu, a dobra siekiera musi mieć jad. Spytałam, czym różni się ostrość od jadu, ale nie umiał wytłumaczyć. Domyślam się co to jest, bo kilka razy miałam taką siekierę w ręku. To coś w rodzaju przyciągania magnetycznego, ostrze samo trafia gdzie trzeba i przecina od razu.
- Ot, patrz, twoja siekiera, Aniunieńko - (Sławko jest niezwykle bezpośredni i ma nawet urok osobisty, kiedyś to był największy podrywacz i przystojniak we wsi, teraz trochę zębów mu wyszło i posiwiał) - ona tylko gryzie, a nie kąsa jadowicie. Najlepsze są ruskie siekiery. Ale teraz już trudno dostać.
I na tym zakończył robotę, bo i tak burza się wszczęła na niebie, pierwsza, wiosenna. Wiatr zaczął zwiewać białe płatki kwiatów z jabłoni w sadzie i wyglądało, jakby śnieg padał. Kozy, wystraszone grzmotami przybiegły galopem do obory i same schowały się w boksach. Lunął deszcz prawie monsunowy i po ok. dziesięciu minutach ustał w jednej chwileczce.
Wyjrzało słońce.

11 maja 2010

Koncert w Czeremsze

Ogłoszenie jeszcze do wzięcia pod rozwagę dla zainteresowanych kresową kulturalną rozrywką.

Serdecznie zapraszamy.
Więcej zdjęć z poprzedniego koncertu w Czeremsze podczas XIV Międzynarodowych Spotkań ze Sztuką Ludową "Z wiejskiego podwórza" na stronie http://tomaszg.pl/foto/09czeremcha/hulajhorod/img_6674.html

Relacja zdjęciowa

Oto zdjęciowa relacja z budowy spirali ziołowej.
Faza I, zbudowana forma z cegieł.


Faza II, forma wypełniona treścią i słomą.


Faza III, forma gotowa, z treścią, słoma przykryta humusem i wetknięte w glebę pierwsze sadzonki. W tle powstający tunel foliowy.

Mokry maj

Owies wschodzi! Przybywa nowa zabawa z kozami. Trzeba kontrolować stado, aby nie wydeptywały pola. Zwłaszcza skore są do tego maluchy. Mokra trawa przed południem sprawia, że zjadają właśnie pojedyncze liście traw i zbóż z największym smakiem.
Na dokładkę białasy mają biegunkę. Wciąż dosypujemy im świeżej słomy do boksu, dostają więcej siana, niż reszta, także myjemy im wymiona, co znoszą bardzo nerwowo. Ot, kłopot. Kolorowe kozy są odporniejsze pod każdym względem. Nawet przy tak mokrym codziennym wypasie robią eleganckie suche bobki bez problemu.

Ania wstała wczoraj o świcie, w ulewę, i pojechała razem z Mikołajostwem na targ do Kleszczel. Staruszkowie kupili 2 prosiaczki (za 300 zł), a Ania sadzonki pomidorów (po 1 zł). Nie było ich raptem 40 minut. Nasi sąsiedzi spotkali znajomego sprzedającego i nie przebierali długo w prosiętach.
Mikołaj trzyma wieprzki przez rok. Będą na przyszłoroczne święta.

Koło południa powstał raban. Kogut wszczął alarm. Wyskoczyłam na taras. Lis! Bliziutko koło domu. Psy pognały go z wielkim szczekaniem daleko w las. Czyli już wiadomo, jak zginęła czarna nioska...

Kończymy tunel. Wiszą już jedne drzwiczki, drugie i trzecie są już odmierzone. W inspekcie niedługo będzie sałata do jedzenia (sadzonki mamy od pani z Opaki, bardzo żywotne).
Komarów z dnia na dzień od zatrzęsienia! Tarasowanie niestety już nie wchodzi w grę. Skończył się też spokojny sen, bo nie sposób ustrzec się przed dostaniem się do mieszkania tych krwiopijczyń. Po francusku komar nazywa się cousin, tak samo jak kuzyn. Krewniak, pokrewny. Ech, z takimi siostrami krwi!

9 maja 2010

Niedziela na wsi

Niedziela dobrze zasłużonego odpoczynku. Spędzona na pasieniu kóz u sąsiadów i wyjeździe w teren. Szukamy ziemi co najmniej IV klasy, może III, aby dokupić do brakującego hektara przeliczeniowego. Z ogłoszenia trafiła się łąka kilka wsi dalej, pół hektara nad rzeką, co prawda słaba przeliczeniowo, ale może... Nie dało się jej jednak zobaczyć, bo rzeka rozlała, dwa mosty na rowach roz...pierdzieliło, a resztę bobry doprawiły, kompletny brak dojazdu. Dowiedziałyśmy się tego od sołtysa, który jakoś Smolenia mi zaczął przypominać, gdy do żony ciągle mówił (tak jak tamten: "Cicho być!): "Nie wtrancaj się!"...

Ania przyrządziła tartę własnego pomysłu ze szpinaku pomieszanego z serkiem zwarnicowym (jak go zwać? bo to nie ricotta, ale też nie żętyca...), z domieszką mięsa ze starej kury. Pychotka.
A ja z Mikołajem, pasąc kozy za jego stodołą, gwarzyliśmy na tematy wiejskiego życia miłosnego na miedzach, w rowach, w łubinie, owsie i wszelakich zakrzaczeniach.
Nie to, że coś sama wiem w tym temacie... ale... mój tata był wiejskim felczerem i niejedno opowiadał z podobnych anegdot. No, tośmy sobie pożartowali.

Mikołaj porozwieszał szereg płóciennych chorągwi na patykach wbitych w pole kartofli. Wstaje 2 razy w nocy (jego żona również 2 razy), żeby płoszyć dziki. Już mu kawał rządka wyjadły, musiał dosadzić koszyk sadzeniaków.
Ach, gdybym miała czas, żeby opowiedzieć, jakie ma wnioski życiowe w tym temacie, to by mi czasu na zasłużony sen nie starczyło, więc sobie daruję.
Jedno wiem. "Mokry maj, dobry urodzaj."
Nasze pole kiełkuje. Na razie nie wnikam co się pierwsze zieleni.

Z innych nowin: wczoraj zginęła bezpowrotnie i bez śladu czarna kura, zeszłoroczna. Moje stadko bardzo się uszczupliło...

8 maja 2010

Robota wre

Nadganiamy ostro opóźnienia. Kozy napasły się solidnie rano u Ziny-sąsiadki i wylądowały na swoim kozim ogrodzonym wybiegu, przez co zrobiło się trochę wolnego czasu.
Przede wszystkim zbudowałam spiralę ziołową. Sama samiutka, bez pomocy żadnych leniwie do życia nastawionych wędrownych permakulturników.
Spirala mieści się u stóp tarasu, przy schodkach zejściowych do przydomowego ogródka warzywnego.
Najpierw wyrównałam teren, badając poziom poziomicą (mieszkamy na stoku wydmy). Potem zwiozłam taczką z innej kupy budulec. Stare cegły ze zburzonej kuchni i komina. Nie prezentują się może pięknie, ale Pioter-sąsiad orzekł, że jest w tym jakaś rustykalna poezja.
Następnie patykiem na piasku narysowałam spiralę.
Zrezygnowałam z podkładu kartonowego z tego powodu, że i tak nic pod spodem nie rosło, czysty piach.
Spiralę dałam na odwrót, z prawa na lewo, niż na planie podanym przez Wojtka Majdę na jego blogu. A z tego powodu, że tak się pisze pewien magiczny znak energetyzujący w systemie Reiki. I jestem do niego przywiązana.
Ułożyłam ścianki z cegieł.
Najwięcej czasu zajęło mi wypełnienie zbudowanej ściany spirali.
Dałam tam wcześniej zgromadzone stosy drobnych patyków, liści, kory i trocin. Potem posypałam ziemią wymieszaną z piaskiem, która została z budowy inspektu. Następnie dałam ściółki przydomowej z liści akacjowych, trochę resztek z obornika koziego, to posypałam słomą owsianą i solidnie podlałam. Na wierzch dałam humus, też wcześniej przygotowany z kopania grządek pod folię.
Ania uroczyście posadziła tymianek, żubrówkę (ha! jako ważne ziółko) i majeranek. Tyle na razie, bo nie zgromadziłyśmy wcześniej potrzebnych sadzonek.
Teraz oddaję się zasłużonemu odpoczynkowi, a Ania rozciąga folię na szkielecie, przy pomocy powiedzmy-Sławka z naszej wsi. Który tu wziął wdepnął wraz z Pioterem, aby moje dzieło z bliska zobaczyć.

Akceptacja życia

Wczorajszy dzień okazał się upalny. Wymarzony dla kóz. Popasłam je ze 2 godziny na ugorze, patrząc przy okazji w niebo. Od jakiegoś czasu widzę na nim często chemiczne smugi, przeważnie przywiewane z południa i z zachodu, ale tym razem na moich oczach wysoko lecący samolot zostawił ślad, który wisiał na niebie bardzo długo, po czym zamienił się w wielki korytarz, dołączający do trzech innych, prościutkich jak pod linijkę, tworzących promienie wielkiej gwiazdy rozkwitających na południowym-zachodzie.
Bardzo mnie to zjawisko smuci. Do tej pory nie było tego nad białowieskim regionem. Ale teraz widać atak na przyrodę i zdrowie wszystkich istot wzdłuż linii Bugu.
Mimo pilnych prac, trza nam było do urzędów jechać w Hajnówce. Skarbówki, Księgowej i Agencji Rolnej. W tej ostatniej w kwestiach nas interesujących (chcemy zgłosić dotychczasowy nieużytek jako łąkę pastwiskową), tak jak jest w istocie teraz, pan nie umiał nam nic wyjaśnić. Od rana w mieście nie było prądu. Zatem usługi agencyjne, bez komputerów spadły nieomal do zera.
Gdyśmy wróciły zachmurzyło się i polało majowym deszczem, ale kozy jakoś go wytrzymały na łące. I najadły się po pachy.
Niestety, wilgotne dni ostatnie dają się już we znaki wzrostem populacji komarów. Zwierzęta są nimi poddenerwowane pod wieczór i chętnie uciekają do obory. Gdzie na razie niewiele lepiej. Musimy rozejrzeć się za jakimś środkiem anty-owadzim, żeby im ulżyć.
Zatem grillowy obiad na tarasie trwał niezbyt długo. Spróbowałyśmy pierwszy ser gouda z krowiego mleka Aninego wyrobu, dojrzał już (w 4 tygodnie) i ma smak. Nie przeszkadzały nam nawet w konsumpcji powiewy wiatru niosącego świeży smród wyciąganego obornika z chlewa sąsiadów. Dzisiaj sadzą kartofle. To się nazywa akceptacja życia.

6 maja 2010

Kozi dzień

W sumie fakt, że nastały deszcze, nocami leje i popołudniami, nieco ułatwia nam życie. Jest wiele papierkowej roboty związanej z przekazaniem firmy, więc i tak nie byłoby czasu na prace w ogródku, czy przy budowie. Tylko kozy w tym biedne. Rano po dojeniu i śniadaniu owsiano-marchewkowo-siennym (o 8) siedzą w oborze czekając, aż trawa nieco przeschnie. Wypuszczam je przed południem i biegną na łąkę, żeby najeść się szybko i skutecznie. Mokra murawa sprawia, że nie pasą się równo i stale, tylko nerwowo krążą po pastwisku szukając czegokolwiek w miarę suchego.
Jest przy tym zimno. Ubieram się do pasienia w kilka koszulek, polar i na to kładę baranicę bez rękawów, dodaję drugą parę skarpet oraz gumiaki na nogi.
Dziś stado wyruszyło samo na ugór. Lubią tam się paść. Trawa tam słaba, bo nigdy nie spasana, ale teraz ma piękny kolor głębokiej zieleni i przypomina wspaniale mieniący się odcieniami dywan. Mają tam przestrzeń, swobodę oraz dostęp do dziko rosnących krzaków czeremchy i samosiejek brzozowych. Rozkwitają kobierce białych wiosennych kwiatów (nie wiem co to), które te roślino-żerce ze smakiem pałaszują.
Przeważnie po dwóch godzinach zaczyna siąpić i padać, jak dziś. Kozy lądują w oborze i dostają porcję z malejącej szybko kupy mikołajowego siana. Mają czas na przeżucie zielonej paszy. Jak się uda i deszcz ustanie wypuszczam je koło 16 lub 17 znów na godzinę, dwie (dłużej same nie wytrzymują). O 19 dojenie i owsiana kolacja. Kozy idą spać. I tak znowu do rana.

5 maja 2010

Ofiara dla lasu

Wczoraj Mikołaj z Mikołajową posadzili ziemniaki na swoim poletku za stodołą. Mikołaj siedział za kółkiem traktora, żona szła za sadzarką pilnując, aby każdy ziemniak dostał się prawidłowo do ziemi i żaden nie utknął w maszynie.
Proste, ale zadziwiające, gdy się wie, że Mikołaj ma 80 lat, a Mikołajowa tylko kilka lat mniej.
- Ech, rok zapowiada się dobrze, może urosną, może dziki nie zjedzą. Choczu jeszczo dwa kabany odchowaty. I chwacit.
Z tego skrawka mają ok. 15 kwintali kartofli w dobrym roku. Karmią nimi siebie, rodzinę córki, dwa kabany rocznie i stadko kur. Ale w gorszy czas nawet połowy tego nie ma. Na przykład w zeszłym roku wszystko im zgniło i ziemniaki musieli kupić na targu.
- A jak sobie radzicie z dzikami? Podchodzą tu, prawda?
- A jakże! Nu, szczo... w blachu bijom. Ludzie gadają, szczoby czerwoną tasiemkę rozwinąć wokół pola, ale to nie sprawdza się. Dzik w nocy kolor widzi? Wsio czarne wtedy. Przeszły.
- Znam człowieka, który gumy pali wokół pola, mówi, że dziki nie lubią smrodu - dzielę się swoją niewielką wiedzą.
- Nu, możet byt`. Wełnę też palą, bo smród z niej wielki jest. Ale ja słyszał, szczo krew ze świni treba wylać na granicy, to nie przejdą. Bojut`sia.
- I ja schowała trochu krwi z kabana, polejem, zobaczym - dodała Mikołajowa. - I wełnu jeszczo mam, popróbujem.
Posadzili nawet więcej, niż trzeba.
- To dla dzików. Dla nas i dla dzików. Tak treba. I wsio.
No, to sobie jeszcze pogwarzyliśmy o tym, że gdyby chłop miał prawo ubić dzika żerującego na jego polu, to równowaga w przyrodzie zostałaby utrzymana.
- Łoj, charaszo by było. Ale niet. I tak nie budiet.

Dziś dzień deszczowy, wilgotny. Kozy przeprowadziły mnie przez pół wsi po nieużytkach, w poszukiwaniu dobrej i w miarę suchej trawy.

4 maja 2010

Historia kury

Dzień, wilgotny, chmurny, mżysty, z przelotną ulewą (jako rolnik chwalę sobie taki czas) zaczął się od ubicia kury.
Ta kura miała swoją historię. Jeszcze w poprzedniej wsi bowiem przybłąkała się do naszego stada. Nie wiedzieć skąd (nasza chata stała na kolonii i najbliżsi sąsiedzi w każdym kierunku mieszkali ok. 0,5 km od niej). Już wtedy była starą nioską, z tych sprzedawanych na targu z ferm jajecznych, miała ze 2 lata. Przyjechała z nami do Kresowej Zagrody i wychodzi na to, że była 4-ro albo i 5-latką.
Nie to, że się źle poczuła. Choć od jakiegoś czasu odstawała od stada, nie wchodziła do kurnika na noc, spała w oborze, niewiele jadła. Zaczęła znosić maleńkie jajeczka bez skorupki z żółtkiem albo tylko białkiem wewnątrz.
Ania zaniosła ją do sąsiadki i kura przeszła w inną formę bardzo szybko. W zamian sąsiadka dostała litr mleka z porannego udoju.
W takim razie zgadnijcie co było na obiad... oczywiście rosół z kury.
Pyszny.
Zrobiłam też kolejny twarożek z jogurtu.
A Ania ser podpuszczkowy, o nazwie "Suma sumarum".

3 maja 2010

Dym


Kiedy wyszłam rano na taras buchnął we mnie intensywny zapach. Unosił się cudownie wokół domu i w całym obejściu. Kwitnie czeremcha, kilka ostatnich drzewek przy płocie cudem ocalałych od kozich zębów.
Przedpołudnie było spokojne i ciepłe, choć chmurne. Kiedy kozy pomknęły przez opłotki do któregoś z rzędu sąsiedzkiego obejścia zastałam za stodołą zgromadzoną rodzinną komisję, badającą zespołowo stan wędzonych właśnie wędlin. Zawołali i dołączyłam do komisji. Dostałam kawał świeżej, gorącej, ociekającej sokiem i tłuszczem kiełbasy i mniamniając, jak wszyscy odpowiadałam na pytanie czy już, czy jeszcze wyjąć z dymu.
Było pyszne.
Pogadaliśmy o przyprawianiu mięsa, długości wędzenia, także innego rodzaju wędzonek, wiszących w skrzyni na kijach, szynkach, baleronach i boczkach. W każdym razie świniak został przerobiony i ma starczyć do jesieni dla całej rodziny. Na jesień pójdzie pod nóż drugi wieprzek.

Stopiłam dzisiaj reklamówkę sadła, które byłam przedwczoraj dostałam. Wyszedł pełny garnek smalcu.
Łacio, który po świniobiciu niechlubnie się zapisał w dziejach pożycia sąsiedzkiego, bo napoczął kawał słoniny, myszkując po stodole nocą korzysta na wszystkim najbardziej. Wczoraj nakarmiłam go słoniną po brzegi (zjadł 3 pełne kocie miseczki!), dzisiaj powtórzył ten sam rekord z sadłem. Pomyślałam, że jest bez dna, ale mleko z wieczornego udoju już mu się nie zmieściło.
Tyle tłustości sprawia, że mam apetyt głównie na warzywa i owoce.

Popołudniu lunęło. A my na tarasie dymiącego grilla spokojnie odprawiłyśmy. Pieczona kaszanka z sąsiedzkiego kabana i chleb z serem, aninej roboty.

2 maja 2010

Gospodarność

Niedziela kulinarna. Dostałyśmy trochę grubej słoniny (barterowo, w zamian za podwożenie przy okazji). Część boczkowa do pieczenia, część do zamarynowania w soli i ziołach, reszta na smalec ze skwarkami do chleba. Skórki, kawałki cienkiej słoniny i tłuszcz jelitowy dla psów. Sadło na smalec do smażenia.
- To za dużo. Chętnie zapłacę.
- Nie. Ja nie mam już gdzie trzymać tłuszczu. Marnuje mi się. Chociaż pieski skorzystają.
- To może chociaż serwatką dla świnek się odwdzięczę.
- Nie, one tego nigdy nie jadły. Lepiej nie ryzykować.
Zgodziłam się przyjąć. Marnować niczego i ja nie lubię.
Wszystko to przechowuję w piwnicy, w słoikach i kamionkach. Smalec z zeszłorocznego kabana psy jadły jeszcze niedawno. Pół roku spokojnie wytrzymuje, nawet w letnie upały. W chłodniejszą porę i dłużej.
Ania robi kolejny ser. Na poddaszu jest już za ciepło i dojrzewanie serów też trzeba przenieść do piwniczki.

Wczoraj posadziłyśmy kwoczkę pani Wiery na 15 jajach (10 naszych, 5 od Wiery). Trochę się stresowała zmianą miejsca, wyskakiwała z gniazda, gdakała. W końcu nakryłam ją dużym pudłem i przycisnęłam je, żeby nie zrzuciła od spodu i w ten sposób zasiadła na gnieździe. Dzisiaj już zasiadała bardzo grzecznie. Zdjęłam w końcu pudło i przykryłam ukośnie gniazdo płytą, aby czuła się bezpiecznie. Także zjadła wszystko, co dostała i wypiła wodę z naczynia.

Dzisiejszy ser dostał imię "Tłuścioszek".
(Ewa)

***

Dzisiejszy dzień z racji niedzieli był leniwy. No, w miarę.
Przychodzi mi na myśl dawna reklama. Dotyk mokrej trawy, gorący kozi cyc poranny, wypas kóz, gadanie przy płocie, topienie słoniny, pieczenie boczku, dotyk sera w kotle, zaproszenie sąsiadki, żeby kozy popasły się na podwórku i rozmowa z nią. Ona mimo choroby dba o obejście, czeka na zbiór malin. Martwi się o pszenżyto, że znowu przepadło. Na koniec gorąca woda w wannie. Pochodząca z tzw. cegiełki czyli podlaskiego płaszcza wodnego. Potem miska płatków z mlekiem.
Życie składa się chwil bezcennych.
Niestety za wszystko inne zapłacisz kartą ... lub gotówką :-))) (A.)

1 maja 2010

Dawniej i dziś

Zabrałyśmy się za kończenie szkieletu tunelu foliowego, konkretnie robienie ram do drzwi. Niewiele w sumie dokonane, bo zaczęło padać. I zabawa z kozami trochę trwała.
W wiosce dzisiaj wieprzka ubito. Z rana znajomy przeraźliwy kwik. Potem okrzyki, bieganina po podwórzu. Z Mikołajem, w trakcie pasienia kóz ucięłam sobie pogawędkę. Jak to dawniej bywało, a jak dziś.
- Ech, dawniej z bratem ja wział`sia, świniaka razem zarżnął, rozebrał miaso. Teraz człowiek słaby, niedorajda. I żeby mojego kabana ubić zadzwonił ja do masarza. Niechaj bije, zapłati`sia. Na to masarz w kalendarz zajrzał i mówi, że najbliższy wolny termin to ma 11 listopada! Do końca roku pozajmowany. Wsie stare niedorajdy, co kabany chowają po wioskach w kolejce do niego stoją.
- A ile za to bierze?
- Zdaje`sia 2 złote od kilograma.
Pomysł unijny mi stanął w głowie, zakazujący uboju gospodarczego własnymi rękami. Specjalny masarz z weterynarzem mają to robić po zgłoszeniu takiej potrzeby przez gospodarza. Zastanawiam się, skąd tylu masarzy wezmą, dyspozycyjnych zwłaszcza przed wielkimi świętami!
Kola dostała od gospodyni tłuszcz z jelit.
- Nie śmierdzi? - spytałam profilaktycznie, prowadzona do komórki.
- Nie, no, swój zapach ma, ale to nie jest smród. Dawniej bywało, jak jeść nie było co, to gospodynie używały go do smażenia placków.
Miał lekki czad. Ja do świńskiego czadu słabo przyzwyczajona (tłuszcz kozi już mnie wcale nie razi swoim odorem, kwestia przyzwyczajenia), trochę mnie cofnęło. No, niemnożko. Zaraz siłą woli stanęłam twardo na nogach, paszę zgarnęłam, pięknie podziękowałam i przyniosłam do domu. Jutro rozpalę w piecu i tłuszcz zesmażę, psy będą miały zapas do końca roku.