15 października 2016

Pierwsze chłody

Ochłodziło się znacznie. Najpierw mocno padało przez kilka dni i nocy, a teraz bywa też w nocy mroźno. Wczorajszej temperatura spadła do minus 7, jak nam donieśli znajomi, posiadający czynny termometr zewnętrzny (nasz padł jakiś czas temu i nie mam zamiaru go reaktywować). Rano zalegała wszędy piękna bielutka szadź, woda zamarzła w wiadrze i w kranie zewnętrznym, przez co został w końcu zakręcony kurkiem w piwnicy. Dzień był na szczęście słoneczny i młodzież indycza i kurza zdołała się rozgrzać w ciepłych promieniach w południe.
Kozy skracają żerowanie, po trzech-czterech godzinach wracają same do obory, gdzie wolą w zacisznym cieple przeżuwać siano. Oczywiście ilość mleka zmniejszyła się już więcej o połowę, bo zresztą dwóch kóz już nie doję wcale. Jedna jest za młoda i jeszcze rośnie, a ponieważ jest już po rui i zapewne zakocona, nie zabieramy jej i dziecku siły. Druga zaś jest już stara i zaciążyła zdaje się o wiele wcześniej, niż reszta stada. Ja mówię, że miesiąc wcześniej, Ania, że dwa. Nie mając pewności zasuszam ją więc profilaktycznie. To mocna, mleczna koza, która w tym roku została sama, bo jej córa zeszłoroczna i tegoroczne koźlęta poszły na sprzedaż, zatem nie dziwi mnie, że postanowiła urodzić najwcześniej ze wszystkich. Taki numer, gdy jeszcze będzie to kozioł, gwarantuje dziecku przewodnictwo w stadzie i szacunek matce od reszty kóz. Jak zauważyłam, pierwsze koźlę jest prawie na 100 procent potem alfą wśród młodych.

No, i trzeba było z tego wszystkiego reaktywować piec c.o. Pierwsze palenie jest zawsze trochę stresujące. Bo nie wiadomo jak tam woda w kaloryferach, czy jakiś bąbel powietrza czegoś nie zatyka, co z ciśnieniem itd. Wszystko okazało się w porządku akurat w tych sprawach. Za to trzeba było wybrać popiół z wlotu pieca do komina, bo całkiem był zatkany. Anna zakasała rękaw i wybrała szufelką i ręcznie pół węglarki. Cug wrócił i potem już nie było żadnych kłopotów. Niemniej myślimy o sprowadzeniu kominiarza, aby komin przeczyścił fachowo. Kilka dni temu, z okazji ochłodzenia był pożar w okolicy, spłonęła chata w lesie, w nocy, z trzech osób tam mieszkających nikt się nie uratował. Dopiero rano syreny strażackie zawyły, znaczy nikt nie zauważył, że się pali. Takie tu u nas bywają często warunki. Zaludnienie rzadkie, duże odległości między-ludzkie. A takie pożary właśnie co roku w czas pierwszych oziębień powtarzają się uporczywie. Nikt kominów i pieców nie czyści, pieczki i kominy sypią się ze starości, pękają od przegrzania, iskry lecą na drewniane belki i poszycie, wiadomo. I jest efekt.

Zatem robię jeszcze codziennie sery, miękkie podpuszczkowe i od czasu do czasu twaróg, którym karmię kurczęta.
Bo jakkolwiek w tym roku kozy ruję opóźniały prawie do niemożliwości, co im się od kilku ładnych lat nie zdarzyło, bo parło je już w środku lata, co dawało wykoty bożonarodzeniowe i sylwestrowe, i co może w takim razie... zapowiadać zimną zimę, to jednak kwoka powiedziała tej koziej prognozie stanowcze nie! I wyprowadziła nam szósteczkę kurcząt w połowie września. Nie dała sobie przetłumaczyć, że to już nie czas na koktanie. Anna nawet się postarała i kupiła pod Grabarką od pewnego kurzego hobbysty 20 jaj od kur przeróżnych ras, pan sam nie wiedział jakich. Na szczęście wylęgła się tylko szósteczka piskląt. Dwie gołoszyjki (na taki zimny czas brrr! ale jakimś cudem dają radę!), jeden kochin olbrzymi i jeden miniaturowy, oraz dwa jeszcze, szare i czarne, rasy nadal nieodkrytej, może silki. Gromadka z kwoką mieszka teraz w wolnym boksie w oborze, bo tam najcieplej ze wszystkich pomieszczeń. Karmię je często i smacznie (osypka, twaróg, gotowane jajo, ziemniaki tłuczone, kasza), apetyt mają wielki, są żwawe i rozświergotane, ale przyznaję, że to - przy takim chłodnym październiku - doprawdy było szaleństwo sprowadzać je na świat. Będą musiały chować się bez słońca i zielonej trawy, czyli bez witamin naturalnych. Trudno. Przetrwają najsilniejsi.

1 komentarz:

  1. Bardzo, bardzo lubię czytać Twoje relacje domow - podwórzowe :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń