21 czerwca 2016

Przesilenie

No, i proszę, przesilenie roku, wraz z pełnią księżyca, dokonało się bez większych atrakcji pogodowych, jak to bywało w ostatnich latach. Co prawda pogoda ostatnio była mocno zmienna nawet na przeciąg jednego dnia, poranki witały rześkie, pochmurne i wietrzne, w południe zaczynało przygrzewać mocno słońce, by zaciągnąć niebo jakąś deszczową albo burzową chmurą, po czym wieczór łagodniał i uspokajał się. Albo przedpołudnie deszczowe, popołudnie parne i gorące.

W obejściu życie toczy się w zgodzie z rytmem rocznym. Na świat przyszły kolejne indyczęta, w liczbie dziewięciu sztuk (na 15 jaj podłożonych). Zamieszkały z matką w stodółce, gdzie dokarmiam je co dwie godziny i mają bezpieczną przestrzeń, wyścieloną świeżą słomą, zdatną do przedszkolnych nauk życiowych. Kwoka z trójką kurcząt przeniosła się w zamian do lamusa, skąd w pogodne dnie wychodzi z nimi na podwórko. Kurczaki kupione w wylęgarni są już spore, samodzielne, mieszkają w osobnej przegrodzie kurnika, gdzie są bezpieczne od zakusów dorosłych zazdrosnych kur. Karmię je trzy razy dziennie, poza tym żerują swobodnie na skraju lasu za domem.
Indyczki-matki zostały już na początku przerzedzone. Jedną z nich przymusem oddzieliłam od piskląt, ponieważ kłóciły się wszystkie trzy ze sobą o miejsce, i cierpiały od tego małe, dziobane albo deptane (kilka sztuk padło w takich wypadkach, niestety). Po nocy spędzonej w kurniku otrzeźwiała z macierzyńskiego czaru hormonalnego i wróciła pod opiekuńcze skrzydła indora. Mało tego, wkrótce zaczęła się nieść i znowu zbieram jaja, bo może zechce jeszcze raz zasiąść na nich. Dwie zaś pozostałe matki z dziećmi przeniesione zostały do obory, do jednego wolnego boksu, gdzie miały cieplej i swobodny dostęp do światła słonecznego, którego już im w zamknięciu stodolnianym, w czas chłodów nocnych i deszczów dziennych, zaczynało brakować i podupadały na nóżki. Słońce uczyniło cud i wróciły do pełni zdrowych sił, jak nie przymierzając mały Collin z "Tajemniczego ogrodu". Wypuszczamy już je na kilka przedpołudniowych godzin do sadu, gdzie pod okiem gulgających matek z zapałem polują wśród trawy na drobne owady. Rosnąc do wieku i wielkości zdatnych do sprzedaży.

W ogrodzie permakulturowym, oprócz rzodkiewek, jak w zeszłym roku, które były naszym pierwszym większym plonem, obrodziły też nieźle truskawki. Dały kilka łubianek owoców, które poszły do lodów, do słodkich deserów i na niewielką ilość dżemu truskawkowego. Dla kogoś to pewnie żaden powód do dumy, ale mnie satysfakcjonuje, bo ewidentnie z roku na rok ten nasz jałowy skrawek ziemi, wyśmiewany przez okolicznych rolników, że na nic nie zdatny, tylko żeby las posadzić, zaczyna przynosić plony. Niewielkie, drobne, ale słodkie, zdrowe, pyszne. Własne!

4 komentarze:

  1. Niezła logistyka z tym drobiem! Wychodzi na to, że duża część dnia polega na doglądaniu tegoż.
    No i gratuluję zbiorów z "nieużytku".

    OdpowiedzUsuń
  2. w ubiegłym roku też miałam taką drobiową bieganinę z karmieniem :) w tym sezonie przystopowałam i kupiłam podrostki, bardziej samodzielne:)
    gratuluje zbiorów:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. artambrozja, żeby ktoś mógł kupić podrostki, ktoś wykarmić je musi. Zwykła sezonowa praca w gospodarstwie, które rodzi. I po to jest, i z tego się utrzymuje.

      Usuń
  3. Systematycznej pracy i cierpliwości zazdroszczę i po to do Was przychodzę, bo mnie tego zbywa bardzo. I już zdrowie nie to.

    OdpowiedzUsuń