9 czerwca 2011

Klucz do czasoprzestrzeni tj. sztafeta 3 x 7

Pierwszy dzień sianokosów wypadł przedwczoraj (a raczej przed-przedwczoraj, bo wtedy sołtys z trzeciej wsi skosił naszą bobrową łąkę). Ania rano, z młodym Sławkiem, który sam się zgłosił do pomocy (ma już wakacje) pojechała owo siano przewracać grabiami, aby lepiej podeschło. A kiedy już się szykowali do odwrotu, bo sołtys - przy okazji swojej łąki, którą ma po sąsiedzku - zadeklarował się, że po południu obróci swoją obracarką mechaniczną i nasze siano, okazało się, że... zaczął działać jakiś zły czar. Mianowicie Ania zgubiła na łące, podczas obracania siana, kluczyk od samochodu. Wypadł jej z kieszeni i zniknął gdzieś na przestrzeni półtorahektarowej w schnącej trawie, może obrócony wraz z nią do ziemi. Nic to, że zawieszony na czarnym paseczku.
Pobiegali sobie trochę ze Sławkiem po tej przestrzeni, ale szybko jasnym się stało, że znaleźć klucz na polu to jak znaleźć przysłowiową szpilkę w stogu. Zadzwoniła zatem do mnie z prośbą o ratunek.
- W szufladzie tu i tu powinien być zapasowy, zobacz.
Znalazłam szybko.
- No, to teraz przynieś mi go! Nie ma innej rady... Albo najlepiej przyjedź moim rowerem.
- Skąd! W życiu! Nie umiem jeździć na męskim rowerze, przecież wiesz. Nie mówiąc o tym, że siodełko za wysoko.
- To go przyprowadź. Wyślę Sławka i spotkacie się wpół drogi, on wróci rowerem i będzie szybciej. Rower wezmę z powrotem na pakę.
Trudno, wciągnęłam krótkie spodenki, czapeczkę od słońca, wzięłam owo wielkie, ciężkie rowerzysko, co Anine czasy młodzieżowe jeszcze pamięta, kluczyk do jednej kieszeni, komórkę do drugiej i wyruszyłam w drogę.
To może jakieś 7 kilometrów. Jedno mgnienie oka, gdy jedzie się samochodem. A tu szłam, szłam drogą przez lasy i pola, bez końca. Oganiałam się wciąż od upierdliwych much, które koniecznie chciały się kawałek rowerem przejechać, i od wstrętnych mucholi także.
Kiedy wreszcie minęłam uroczysko Kon`yk (Konik, po polsku) i zdało mi się, że jest już blisko do następnej wsi nagle zza zakrętu wyłonił się... Sławko. Biegł równym krokiem długodystansowca.
Ze zdumienia oniemiałam.
- Człowieku, zrobiłeś na mnie wrażenie! - wykrzyknęłam, kiedy stanął i łapał oddech.
- Biegłem cały czas, bez zatrzymania - wyjaśnił.
- Niezły jesteś! - i oddałam mu rower, on wsiadł natychmiast na niego i odjechał. A ja w tył zwrot i do chaty drałuję. Jednak po kilku krokach coś mnie zatrzymało. Jakaś myśl. Wiem! Klucz!
Został w mojej kieszeni...
Zadzwoniłam do Ani. Sławka już nie było na horyzoncie.
- Q..wa!
- Idę do was. Jakoś dojdę.
I znowu szłam i szłam, a wsi ciągle nie było.
W końcu przeparadowałam przez ową sąsiednią wioskę, odprowadzana zdziwionym wzrokiem kilku starych kobiet wysiadujących na ławeczkach przed swoimi chatkami i minęłam cerkiew. Do niej przynależą wierni z naszej wsi i dopiero teraz poczułam, co to znaczyło kiedyś iść na liturgię i z liturgii, pieszo oczywiście. I na glodniaka, jak Pan Bóg przykazał.
Dalej droga wiodła już prosto na pola trzeciej wsi. Zostało mi raptem ze 2 kilometry.
W tym momencie Sławko dotarł rowerem do Ani i Ania przejęła rower i wyruszyła na moje spotkanie.
Spotkałyśmy się na zakręcie wiodącym do bobrowej łąki. Wzięła kluczyk i pomknęła do samochodu, a ja z rozpędu szłam za nią, w nadziei spotkania zaraz samochodu. Lecz... nie skręciłam w odpowiednim miejscu i droga wśród pól i łąk zawiodła mnie do trzeciej wsi. Zadzwoniłam.
- Aniu, do naszej łąki jechało się przez drogę asfaltową koło jakichś chałup?
- Gdzie ty jesteś?! Znowu gdzieś cię poniosło! Zgubiłaś się.
No, więc w tył zwrot i drep-drep drogą, którą tam doszłam. Przez przestrzeń polną wiatr, który wcale nie chłodził 32-stopniowego upału niósł krzyki i wyzwiska chłopa i baby kłócących się namiętnie w jakimś obejściu. Już dawno zauważyłam, że o ile miejscowi gadają między sobą po swojemu, to przeklinają po polsku, tu nic się nie zmienia. Pominąwszy czasem końcówki ukraińskie - aty, dodawane w miejsce naszego -ać. No, i wznosząc jedyny sztandar nieśmiertelnego ruskiego (rusińskiego, jako dawniej zwano): "job twoju mać!". - "Oj, będzie burza!" - pomyślałam. Ale nie było.
Udało nam się wrócić do domu, owszem. Ale byłam już tak padnięta, że to był koniec dniówki. Jeszcze na dokładkę wściekłe muchole, podjarane przez upał, umilały nam jak mogły pracę przy kozach, po prostu do łez. Ze zdenerwowania i bezradności.

Wczoraj od rana Ania wyruszyła na łąkę zwozić siano. Umówiona z różnymi ludźmi, kostkarzem-traktorzystą i dwoma ładowaczami na wóz. Do południa szło wszystko według planu. Ale mężczyźni zostali skuszeni przez sąsiadeczkę, która im za przywiezienie taczki ze sklepu zaoferowała litra i obiad. Nie dość, że zaczęło się opóźnienie, to jeszcze panowie podczas kostkowania siana wzięli się i pospali pod rozrzutnikiem... jak dzieci.
Jednak potem pracowali jak pszczółki, ładując wóz trzy razy. Bo okazało się, że coś z wozem było nie tak. A może z ich umiejętnościami układania kostek. To trudno powiedzieć. Można jedynie wniosek podać, że ten, kto się najwięcej w jakiejś sprawie mądruje, najmniej umie.
W każdym razie, pominąwszy flegmatyzm, brak umiejętności planowania i organizacji pracy, też wypijanie hektolitrów piwa, wody i innych trunków w tej spiekocie, panowie spisali się doskonale i pod wieczór załadowany wóz jechał już do naszej wioseczki...
Jechał, jechał, aż dokładnie w miejscu, w którym oddałam Sławkowi rower bez klucza, tuż przed uroczyskiem Kon`yk, wóz złapał gumę.
W tym samym momencie ja doiłam kozy i zabolał mnie mocno palec wskazujący lewej ręki. Tak silnie, że musiałam zrobić przerwę w dojeniu. A wszystko nie miało żadnej mechanicznej przyczyny, więc od razu pomyslałam: "Oj, coś się wydarzyło nie tak!"...
Trzeba było jeździć i pożyczać koło zapasowe od Big Johna. Próbowali je na drodze wymienić, ale nie dało się bez konieczności rozladowania wozu, więc dali spokój i traktor dociągnął powoli wóz z flakiem na pierwszym lewym kole. Było już szaro, gdy dotarli do naszego obejścia i nawet rozładowali tę furę i upakowali kostki pod dachem.
Kiedy skończyli była 22. Kiedy się rozjechali, 23.
Od 8 rano.
Dostali jeszcze obiecaną butelkę na koniec (a, bo zapomniałabym, Ania ogłosiła sprytnie, że jak ktoś znajdzie kluczyki do samochodu na łące to stawia butelkę, i znaleźli, skurczybyki!). Nie ma to jak odpowiednia motywacja! A w naszym regionie dobre jedzenie i picie "droższe piniendzy".
I tak się dzień skończył.
A dzisiaj zaczął się dla nas o 6 rano. Bo dla nich co najmniej 3 godziny wcześniej.
Panowie z trzeciej wioski ambitnie, bez umawiania się załadowali inną, pożyczoną przyczepę resztą kostek siana i dowożący przypyrkotał swoim traktorem w chwili, gdy się odwracałam z boku na bok w łóżku.
To się nazywa krzepa...
Sianokosy są zawsze najtrudniejszym egzaminem dla rolnika w roku, wcale nie żniwa (które wynalezienie kombajnu zamieniło w samą przyjemność patrzenia z brzegu pola, jak ziarno się sypie na przyczepę). Zdają go ci ludzie od dziecka i mają taką wytrzymałość, odporność na różne warunki pogodowe i siłę fizyczną, że w głowie Mieszczucha to się po prostu nie mieści. Nie wiem, czy by Pudzian temu sprostał. Serio.
Do wczesnego popołudnia zwieźli jeszcze pozostałe 3 fury siana plus przyczepkę samochodową. Załadowali i rozładowali. Nasze puste po zimie poddasze oborowe pomieściło wszystko w swoim głodnym brzuchu.
Przeżywając to wszystko myślimy sobie teraz, że w tych prostych, niewykształconych i często prymitywnych ludziach drzemie taka siła, że gdyby ją obudzić, to świat można by ruszyć z posad (co już paru spryciarzy próbowało kilka razy w historii wykorzystać). Inteligent z Miasta nigdy żadnej rewolucji sam nie zrobi, choćby pękł. Co najwyżej może bombę atomową wymyśleć. Jak sądzę w tym wypadku, w zamian za kompleks braku siły mięśni i siły przetrwania, która drzemie w ludzie, w każdym ludzie Ziemi.

7 komentarzy:

  1. Fajna historia! Mogłabyś to rozwinąć i wydać jako opowiadanie. Tytuł? "Klucz".

    OdpowiedzUsuń
  2. aż mnie wszystko drapie , gdy pomyślę o sianokosach:)

    OdpowiedzUsuń
  3. O kurcze, a przede mną pierwsze sianokosy, już się boję, jak to bedzie, przecież nie mam o tym zielonego pojęcia, no cóż trza robić, to się zrobi :) Historia z kluczykami rewelacja...

    OdpowiedzUsuń
  4. Spocona i pogryziona, dotarłam do końca historii!
    Uroczysko nadal uroczy! Trza uważać.
    Też nieraz z otwartą gębą patrzyłam jak ludzie rdzennie wiejscy, wlewając w siebie litrami piwo, pracują od rana do wieczora. To się w głowie nie mieści! Kiedyś przy zwózce siana, w wielki skwar, dałam się namówić na wypicie jednej butelki. Ciężka praca + upał + piwo - ścięło mnie z nóg w kilka minut. Już do pracy nie wróciłam, a oni pracowali i pili dalej ...
    Tak od wieków.
    Znalezione kluczyki to cud, czy taka silna motywacja? Kiedyś, takiego cudu sama doświadczyłam - na 12 ha łące, znalazłam zgubiony przez przyjaciela, niebieski kamień. Po prostu "zawołał" gdzie jest.
    A sianka starczy na pół zimy, czy więcej?
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  5. Odpowiednia motywacja. ;-)
    Siana starczy na dwie zimy, chyba, że sobie stado powiększymy. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Poczytuje bloga od jakiegos czasu i jestem zachwycona:) zycie na wsi kojarzy mi sie z prawdziwa wolnoscia, bo gdzie indziej pracownicy mogliby tak otwarcie popijac piwo w trakcie wykonywania pracy?:) Historia z kluczem genialna. pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Witam i pozdrawiam.Od dosyć dawna podczytuję i podziwiam.Ja tzw. wsiowa dziewczyna znam tę stronę życia na wsi od podszewki.Przy pilnych pracach nie ma,że za gorąco,czy zimno,czy mokro-jest mus i już.Trzeba zebrać z pola plony i już,a i modlić się ciągle o odpowiednią pogodę,by było co zbierać :) U mnie siano też zbierane z przeszkodami-jednego dnia połamałam dwoiste widły,co mi się jeszcze nie zdażyło,ale siano mimo to trafiło pod dach przed deszczem.No i moje kozy powinny być w zimie zadowolone z tego sianka.

    OdpowiedzUsuń