24 października 2016

Słodki specjał z dojrzałych antonówek

Mgli i mży. Choć co kilka dni pojawia się trochę słońca i kozy wychodzą na kilkugodzinny wypas. Łażą wtedy w okolicy pastwiska, umykając również wędrującym owcom sołtysowym, w wysokie krzewy i w las. A najmłodsze kurczęta mogą nałapać trochę jakże im teraz w fazie wzrostu potrzebnej witaminy D.

Szybkim krokiem nadchodzą wakacje rolnika, upragnione. Pozostaje jeszcze tylko jeden boks w koziarni do wyczyszczenia i wywiezienie nawozu do ogrodu na pryzmę kompostową. Trzy dni temu zakisiłam 15 kg kapusty, w beczułce kamionkowej. Nastawiłam też wino na czerwonych aromatycznych winogronach podarowanych nam przez znajomą.

Ostatnie jabłka Antonowa posłużyły mi jeszcze do usmażenia konfitur z zamrożoną porcją owoców dzikiej róży, zapełnienia sokiem uwolnionych wypiciem butelek, nastawienia jednego gąsiorka soku na cydr, a resztę zużytkowała Anna na soko-kostkę jabłkową, której podaję przepis, bo ciekawy efekt jest.

Wybitnie nadaje się do tego specjału właśnie antonówka, i to owe ostatnie dojrzale owoce, wiszące najdłużej na drzewie, które zbiera się przed jesiennymi przymrozkami. Są najsłodsze, najsmaczniejsze, a ich sok ma wiele charakterystycznego tylko dla tego gatunku aromatu. Może ktoś ma jeszcze takie owoce i nie wie, co z nich zrobić. Polecam.

Antonówkowy specjał

Składniki:
1 kg dojrzałych jabłek antonówek
0,5 kg cukru (można nieco mniej, gdyż efekt jest jak dla mnie ciut za słodki)

Obieramy jabłka ze skórki, kroimy na drobną kostkę, środki odrzucamy. Mogą posłużyć, razem ze skórką do nastawienia octu jabłkowego. Kostkę zasypujemy cukrem, mieszamy i pozostawiamy pod nakryciem lnianej ściereczki gdzieś w zaciszu i w miarę chłodnym miejscu na przeciąg 36 godzin. Owoce pod wpływem cukru wypuszczają sok, który po upływie podanego czasu zlewamy do garnka, zagotowujemy, wrzucamy do niego drobno pokrojone owoce i mieszając co jakiś czas gotujemy pod przykryciem na wolnym ogniu do tzw. zeszklenia. Pod koniec można dorzucić kilka goździków.
Gorący wywar wlewamy do wyparzonych słoików tak, aby sok przykrył pokrojone owoce. Nie trzeba już pasteryzować.

Taki specjał przechowuje się bardzo dobrze w warunkach piwniczki, nawet kilka lat. Sok po otwarciu jest niezwykle smakowity, trzeba go oczywiście rozcieńczyć wodą i podawać jak kompot do picia. Naprawdę polecam! Natomiast treść owocowa może posłużyć do różnych wypieków, bądź dodatków do słodkich deserów.

15 października 2016

Pierwsze chłody

Ochłodziło się znacznie. Najpierw mocno padało przez kilka dni i nocy, a teraz bywa też w nocy mroźno. Wczorajszej temperatura spadła do minus 7, jak nam donieśli znajomi, posiadający czynny termometr zewnętrzny (nasz padł jakiś czas temu i nie mam zamiaru go reaktywować). Rano zalegała wszędy piękna bielutka szadź, woda zamarzła w wiadrze i w kranie zewnętrznym, przez co został w końcu zakręcony kurkiem w piwnicy. Dzień był na szczęście słoneczny i młodzież indycza i kurza zdołała się rozgrzać w ciepłych promieniach w południe.
Kozy skracają żerowanie, po trzech-czterech godzinach wracają same do obory, gdzie wolą w zacisznym cieple przeżuwać siano. Oczywiście ilość mleka zmniejszyła się już więcej o połowę, bo zresztą dwóch kóz już nie doję wcale. Jedna jest za młoda i jeszcze rośnie, a ponieważ jest już po rui i zapewne zakocona, nie zabieramy jej i dziecku siły. Druga zaś jest już stara i zaciążyła zdaje się o wiele wcześniej, niż reszta stada. Ja mówię, że miesiąc wcześniej, Ania, że dwa. Nie mając pewności zasuszam ją więc profilaktycznie. To mocna, mleczna koza, która w tym roku została sama, bo jej córa zeszłoroczna i tegoroczne koźlęta poszły na sprzedaż, zatem nie dziwi mnie, że postanowiła urodzić najwcześniej ze wszystkich. Taki numer, gdy jeszcze będzie to kozioł, gwarantuje dziecku przewodnictwo w stadzie i szacunek matce od reszty kóz. Jak zauważyłam, pierwsze koźlę jest prawie na 100 procent potem alfą wśród młodych.

No, i trzeba było z tego wszystkiego reaktywować piec c.o. Pierwsze palenie jest zawsze trochę stresujące. Bo nie wiadomo jak tam woda w kaloryferach, czy jakiś bąbel powietrza czegoś nie zatyka, co z ciśnieniem itd. Wszystko okazało się w porządku akurat w tych sprawach. Za to trzeba było wybrać popiół z wlotu pieca do komina, bo całkiem był zatkany. Anna zakasała rękaw i wybrała szufelką i ręcznie pół węglarki. Cug wrócił i potem już nie było żadnych kłopotów. Niemniej myślimy o sprowadzeniu kominiarza, aby komin przeczyścił fachowo. Kilka dni temu, z okazji ochłodzenia był pożar w okolicy, spłonęła chata w lesie, w nocy, z trzech osób tam mieszkających nikt się nie uratował. Dopiero rano syreny strażackie zawyły, znaczy nikt nie zauważył, że się pali. Takie tu u nas bywają często warunki. Zaludnienie rzadkie, duże odległości między-ludzkie. A takie pożary właśnie co roku w czas pierwszych oziębień powtarzają się uporczywie. Nikt kominów i pieców nie czyści, pieczki i kominy sypią się ze starości, pękają od przegrzania, iskry lecą na drewniane belki i poszycie, wiadomo. I jest efekt.

Zatem robię jeszcze codziennie sery, miękkie podpuszczkowe i od czasu do czasu twaróg, którym karmię kurczęta.
Bo jakkolwiek w tym roku kozy ruję opóźniały prawie do niemożliwości, co im się od kilku ładnych lat nie zdarzyło, bo parło je już w środku lata, co dawało wykoty bożonarodzeniowe i sylwestrowe, i co może w takim razie... zapowiadać zimną zimę, to jednak kwoka powiedziała tej koziej prognozie stanowcze nie! I wyprowadziła nam szósteczkę kurcząt w połowie września. Nie dała sobie przetłumaczyć, że to już nie czas na koktanie. Anna nawet się postarała i kupiła pod Grabarką od pewnego kurzego hobbysty 20 jaj od kur przeróżnych ras, pan sam nie wiedział jakich. Na szczęście wylęgła się tylko szósteczka piskląt. Dwie gołoszyjki (na taki zimny czas brrr! ale jakimś cudem dają radę!), jeden kochin olbrzymi i jeden miniaturowy, oraz dwa jeszcze, szare i czarne, rasy nadal nieodkrytej, może silki. Gromadka z kwoką mieszka teraz w wolnym boksie w oborze, bo tam najcieplej ze wszystkich pomieszczeń. Karmię je często i smacznie (osypka, twaróg, gotowane jajo, ziemniaki tłuczone, kasza), apetyt mają wielki, są żwawe i rozświergotane, ale przyznaję, że to - przy takim chłodnym październiku - doprawdy było szaleństwo sprowadzać je na świat. Będą musiały chować się bez słońca i zielonej trawy, czyli bez witamin naturalnych. Trudno. Przetrwają najsilniejsi.

2 października 2016

Szybka zupa dyniowa bez mleka

Nie lubię gotowanego mleka. W moim wieku już dawno powinno się przestać je pić. Jeśli już, to przyrządzam sobie na śniadanie szybką zupkę, z kaszką jaglaną na wodzie, którą już po ugotowaniu, na talerzu zabielam odrobiną świeżego mleka. Do tego wszystko solę i pieprzę. Słodkości nie lubię i jadam rzadko, na pewno nie w zupnej postaci.

Podobnie jest z zupą dyniową, której nie znoszę z mlekiem. Przyrządzam ją jako szybki lekki obiad następująco.

Warzywna zupa dyniowa z czosnkiem

Składniki:
Ok. 1 kg dyni hokkaido, lub prowansalskiej, lub pół na pół.
1 marchew
1 cebula
1 nieduży seler
1 pietruszka
Kilka centymetrów pora
3-4 ziemniaki
1 nieduża główka czosnku
1 ostra papryczka

Przyprawy:
Sól, ziele angielskie, liść laurowy, pieprz czarny, szczypta czubrzycy, pieprz cayenne, ćwierć startej gałki muszkatołowej, jakaś suszona zielenina z własnego ogródka do posypania na talerzu, może być lubczyk, bazylia, czosnek niedźwiedzi, pietruszka, tp. Kapka dobrego oleju (w żadnym razie sklepowego, najlepiej rozejrzeć się za najbliższym rolnikiem tłoczącym oleje i systematycznie go odwiedzać). Ser podpuszczkowy, własnej roboty.

Wszystkie składniki pokroić w drobną kostkę, czosnek zmiażdżyć, zalać wodą do ich wysokości, nie przesadzać. W gęstości jest siła tej zupy. Posolić do smaku, dodać ziele angielskie, liść laurowy, gałkę muszkatołową, łyżkę dobrego oleju i gotować do miękkości. Przyprawić według swojego smaku (ja lubię ostro, świetnie się sprawdza). Na sam koniec zblenderować, choć to niekonieczne, gdy ktoś ma swoje zęby i lubi ich używać.
Na nalaną do talerza zupę utrzeć świeży podpuszczkowy ser kozi, najlepiej z kozieradką, albo dojrzały żółty (w żadnym razie serową podróbkę ze sklepu!). Posypać lekko zieleninką.
Smacznego!

Oczywiście ta zupa ma też wariant mięsny. Ugotować ją można np. na kości, wcześniej obgotowanej, lub bulionie, albo dodać duże lekko podsmażone skwarki z boczku. Wtedy dodatek sera  nie jest konieczny.